Skocz do zawartości
Nerwica.com

Odcięcie się od toksycznej rodziny


traqx

Rekomendowane odpowiedzi

To że ktoś się odetnie od toksycznej rodziny, nie znaczy wcale, że problemy nagle znikną, bo to na trwałe siedzi w człowieku, te wszystkie negatywne wzorce wpojone za dziecka i brak poczucia wartości.

ladywind, ma racje. Uciekajac od rodziny zabieramy ja niestety ze soba. Ale jakby latwiej zaczac pracowac nad normalnoscia

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

J-23, racje ma Candy, od rodziny, traum z nią związanych nie pomoże ucieczka czy wyrzucenie telefonu. Psychoterapia może nas uleczyć. Mnie w jakimś stopniu uleczyła - jestem emocjonalnie odcięta. Jeśli też to zrobisz, byle telefon od nich nie wytrąci Cię z równowagi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Luktar tak jak dzisiaj napisałem - znowu wykopałem trupa (przeszłość) i mu się przyglądam. Pytasz o terapię - będzie z osiem lat.

 

-- 11 cze 2014, 17:53 --

 

ALE! Daje radę i idę dalej!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

To brzmi jak obawa przed zależnością od kogoś. Może za takim postępowaniem kryje się przekonanie: "zależność zawsze oznacza cierpienie"?

Cierpienie, upokorzenie, zanegowanie indywidualnosci, podporzadkowanie calkowite - bycie marionetka rodzicow (a pozniej kogokolwiek od kogo mozna byc zaleznym w mniejszym czy wiekszym stopniu).

Bo jak nie, to... (wyobraznia w tym przypadku nie proznuje, czulam przez cale dziecinstwo ze dezaprobata rodzicow moze zaprowadzic mnie gdzies gdzie nie ma nic, do unicestwienia)

Byly wspomniane jakies kary typu oddanie do domu dziecka (sic!) czy do jakiejs zlej rodziny (jak mozna dziecko straszyc ze sie go odda? Przeciez to najgorszy koszmar!), czy osmieszenie przed rodzina (co mialo miejsce bardzo czesto) i najgorsze co pamietam - milczenie matki i spogladanie na mnie z pogarda. Na pytanie co sie stalo odpowiadala: nie badz bezczelna, ty wiesz co sie stalo.

Zaleznosc od kogokolwiek to zakaz bycia soba, to ciagla obserwacja, zycie w alercie, odgadywanie mysli tej osoby zeby moc sie przygotowac na to co nastapi (rzadko jest to cos dobrego - a jesli juz to cos sie za tym kryje).

Jestes zalezna od nas - masz myslec, mowic, robic to na co my pozwalamy i czego od ciebie chcemy. Masz byc taka jaka chcemy zebys byla. Inna postawa bedzie srogo ukarana.

Masz chciec tego, co mozemy ci dac. Masz mowic tak, jak nam sie podoba. Nie masz zadnych praw.

 

Dzieki ze pomogles mi to zwerbalizowac - dotychczas wiedzialam, ze cos jest z tym nie tak ale nie umialam ubrac w slowa.

To dla mnie bardzo wazne. Kolejny krok do zdrowienia.

 

Jako bonus z rodzinnego domu wynioslam przekonanie, ze kazdy zwiazek miedzyludzki opiera sie na zaleznosci (nawet kolezenstwo, praca itp). No coz - innej rzeczywistosci nie znalam.

Mimo wszystko i chyba jakims szczesliwym zrzadzeniem losu - nie sprzedalam tego dzieciom.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A we mnie jest dużo lęku - zawsze było, że się do niczego nie nadaje, że życie jest złe a ludzie źli. Tylko, że rodzice więcej mi krzywdy zrobili niż obcy ludzie.

Niestety, moge sie i pod tym podpisac. Z pewnoscia jest nas wiecej.

Rodzice o wysokim poziomie leku indukuja ow lek na swoje dzieci w postaci uogolnionych przekazow jak "swiat jest niebezpieczny", "ludzie sa zli" itp

Do dzis odczuwam obawe - lek w nia ewoluowal i jest jego lagodniejsza forma. Np jak mam jakis problem obiektywny (nie do konca wynikajacy z moich dzialan) to sie obawiam o nim mowic.

Albo jak cos uznam za problem to juz jest niepokoj.

Mam wiele szczescia ze moj partner to czlowiek, na ktorym mozna polegac. Nie potrafie jeszcze dzielic sie z nim wszystkim co we mnie siedzi ale ow teren sie powieksza w miare uplywu czasu.

Opory powoli zanikaja. Czuje sie coraz bezpieczneij w dzieleniu sie swoja dysfunkcja.

Zawsze bylam taka wobec innych - i teraz do mnie to wraca.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

zawsze było, że się do niczego nie nadaje, że życie jest złe a ludzie źli
To chyba część przekonań wyniesionych z domu rodzinnego. A tego typu przekonań wielu ludzi ma w sobie mnóstwo (np. "jeśli teraz jest dobrze, to na pewno za chwilę coś się popsuje", "moje uczucia są nic nie warte", "najważniejszy jest rodzic", "to przeze mnie źle się dzieje w rodzinie" itd.).

Ale, jak wcześniej podsunęła aardvark3:

dotychczas wiedzialam, ze cos jest z tym nie tak ale nie umialam ubrac w slowa.

To dla mnie bardzo wazne. Kolejny krok do zdrowienia.

Nazwanie po imieniu tych przekonań umożliwia rozpoznanie ich. A następnym korkiem powinno być zmienienie ich np. na takie: "jestem tak samo ważna/y, jak inne osoby", "ponoszę tylko częściową odpowiedzialność za to, jak czują się inni", "każdy ma prawo do popełniania błędów"... :great:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja często mówię sobie: robię sobie przerwę od kontaktów z rodziną i wybieram izolację i życie jako obywatel RP. Obywatel, czyli bardziej patrzę na moje obowiązki względem społeczeństwa. To w końcu od instytucji państwowych zależy moje przetrwanie. Tam jest szpital, ZUS, szkoła, zakład pracy. Jak dostałem dowód to się poczułem pełnoletni i było to dla mnie poczucie dumy.

 

Chociaż, da się też w drugą stronę, odciąć od świata, a polegać na rodzinie. Ale to już chyba w przypadku ciężkiej choroby i wyrozumiałych członków rodziny. Ostatecznie jesteśmy zależni od państwa, dom starców, dom opieki społecznej. Zawsze mnie pociesza istnienie jakiś socjalnych instytucji. Bo gdyby tylko polegać na współplemieńcach mogłoby być kiepsko.

 

Jest jeszcze zakon i uznanie się za podwładnego bóstwa. Myślenie: nie odpowiadam przed rodzicami, odpowiadam przed bogiem.

 

Reasumując, da się odciąć od toksycznej rodziny, ale odciąć całkowicie się nie da. Zawsze jesteśmy zależni, co za świat. :hide:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

monk.2000, chyba nie bierzesz pod uwagę jednej opcji. ;) Mianowicie być "zależnym/ą" przede wszystkim od samego/samej siebie, czyli inaczej mówiąc starać się w możliwie jak największym stopniu ponosić odpowiedzialność za siebie. Bo polegając tylko na kimś/czymś (osobie lub instytucji), zdajesz się całkowicie na łaskę tego kogoś/czegoś. Kto, jeśli nie Ty sam będziesz wiedział, co jest dla Ciebie najlepsze? ;)

Pewnie, że nie wszystko w naszym życiu zależy od nas samych, ale im więcej zależy od nas, tym większy wpływ mamy na to, jak będzie wyglądało nasze życie. :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie ma sie co licytowac i rozmieniac na drobne - zaleznosc jakas tam jest, ale pewnie chodzi o to, by byla ona jak najbardziej z wyboru lub wymuszonej sytuacja koniecznosci, ktora akceptujemy. Np mieszkajac we wlasnym domu mamy obowiazek go utrzymac - cokolwiek to nie znaczy: rachunki, dbalosc o otoczenie, remonty. Decydujac sie na dzieci - mamy z kolei obowiazek zajac sie nimi i wychowac na szczesliwe jednostki. Przymusowymi okolicznosciami zaleznosci sa podatki i wszelkie narzucone nam oplaty czy obowiazki. Praca w zasadzie tez - choc powinna byc satysfakcjonujaca i z wyboru. Ale rzeczywistosc najczesciej okresla nasz sposob zarobkowania na zycie.

Sek w tym by w takich wlasnie warunkach funkcjonowac jak najlepiej i dbac o obszar wlasnej niezaleznosci. Umiec byc niezaleznym na tyle by miec tego swiadomosc i czuc sie wolnym.

Wiedziec, ze samodzielnie mozna przezyc i to calkiem niezle.

Rodzice toksyczni czesto wpajaja dzieciom "prawde" - nie przezyjesz bez nas. Tak naprawde sami sie boja ze gdy dziecko wyfrunie z gniazda - nie zostanie im nic, nie beda mogli karmic swych dysfunkcji i, byc moze, beda zmuszeni spojrzec im w twarz. A tego kazda osoba dysfunkcyjna boi sie najbardziej.

I potem takie dziecko idzie w swiat z przekonaniem, ze samo nic nie znaczy, ze zginie - i pakuje sie w jakies chore zaleznosci, zwiazki bez sensu.

 

-- 12 cze 2014, 08:02 --

 

Tak mi sie skojarzylo - czesto religia byla doskonala proteza dla dysfunkcyjnych rodzicow: wymuszali autorytet czwartym bodajze przykazaniem. Masz postepowac tak jak my chcemy bo rodzice pierwsi po Bogu. I dyskusji nie bylo. Dixi. Punctum.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Sek w tym by w takich wlasnie warunkach funkcjonowac jak najlepiej i dbac o obszar wlasnej niezaleznosci. Umiec byc niezaleznym na tyle by miec tego swiadomosc i czuc sie wolnym.

Masz rację. Ja właśnie nie czuję się wolna.Mam poczucie,ze ciągle coś muszę... Mieszkam w swoim rodzinnym domu,który działa na mnie bardzo toksycznie. Ciągle czuję się w nim jak dziecko,Nie potrafię być sobą -dorosłą. Codziennie odzywają się we mnie schematy z dzieciństwa, z którymi codziennie oczę wojnę,bo już jestem ich świadoma.Strasznie mnie to męczy.Wolna czuję się po za tym domem. Nad jeziorami,w górach, gdziekolwiek,byle z dala od tego miesca. Dlatego ostatnio mam cholerną potrzebę przeprowadzki, niestety jestem zależna od m. Bo to, gdzie zamieszkamy musimy ustalic razem. A jemu nie bardzo się chce,jak widzę... A ja nie potrafię zawalczyć o swoje pragnienia...

 

 

iedziec, ze samodzielnie mozna przezyc i to calkiem niezle.

Teraz już wiem,że jak byśmy zamieszkali gdzie indziej- przeżyjemy:) Zajęło mi to duużo czasu,zeby dojrzeć do tej decyzji.

 

 

Rodzice toksyczni czesto wpajaja dzieciom "prawde" - nie przezyjesz bez nas. Tak naprawde sami sie boja ze gdy dziecko wyfrunie z gniazda - nie zostanie im nic, nie beda mogli karmic swych dysfunkcji i, byc moze, beda zmuszeni spojrzec im w twarz. A tego kazda osoba dysfunkcyjna boi sie najbardziej.

I potem takie dziecko idzie w swiat z przekonaniem, ze samo nic nie znaczy, ze zginie - i pakuje sie w jakies chore zaleznosci, zwiazki bez sensu.

 

No dokładnie. Słyszałam to odkąd pamiętam:,,Nie wchodź tam ,bo spadniesz,, ,,Nie biegaj,bo się spocisz i rozchorujesz,, ,,Nie pojedziesz na kolonie, bo to nie dla Ciebie,, ,,Najlepsza szkoła dla Ciebie to...,ale jak chcesz możesz iść do innej( Chciałam ,to uslyszałam,ze nie,bo mam uczulenie a tam będę miała stycznosć z różnymi supstancjami alergizującymi,więc poszłamtam gdzie mama kazala...) W zasadzie wogóle nie pozwolili mi dojrzec....

 

 

 

Tak mi sie skojarzylo - czesto religia byla doskonala proteza dla dysfunkcyjnych rodzicow:

 

OOOto,to.Moja matka była mega wierząca. Pamiętam jak ciągała mnie do kościoła na wszystkie msze, rekolekcje,roraty codzienne paciorki wieczorem... Jako nastolatka jeden,jedyny raz sprzeciwiłam się matce,że nie pójdę do kościoła. Pokłóciłam się z nią ,poszła sama i nie wróciła. W kościele dostała wylewu.zabrało ją pogotowie.Zmarła tydzień później.A ja przez wiele lat żyłam z mega poczuciem winy,że umarła przeze mnie,bo nie chciałam z nią iść do tego kościoła.

Od tamtej pory kompletnie przestałam chodzić do kościoła.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mam poczucie,ze ciągle coś muszę... [...] Ciągle czuję się w nim jak dziecko,Nie potrafię być sobą -dorosłą.

Przez wiele lat w niektorych sytuacjach czulam sie jak sztubak - czasami nadal to wraca ale juz bardziej echem niz emocja. To sa wlasnie schematy o ktorych wspominasz.

Szczegolnie wtedy, gdy ktos mial do mnie jakas pretensje. Gdy np obca osoba o cos mi zwrocila uwage - zebym sie przesunela, zebym zamknela okno czy cos w tym stylu. Czulam sie jak zrugany gowniarz ktory dodatkowo dostanie bure w domu. Kurczylam sie wewnatrz i czulam sie jak zbesztany dzieciak.

Z dziecinstwa pamietam to uczucie i nie wiem czy powstalo z leku przed narazeniem sie obcym (tez zaindukowanego przez rodzicow).

I to cholerne poczucie ze sie jest takim nic nie znaczacym gowniarzem, ze kazdy moze sie mnie uczepic o byle co lub o nic. I przez te wszystkie lata po prostu balam sie komukolwiek narazic - moze dlatego, zeby nie czuc sie jak ten dzieciak.

A juz zwrocic komus uwage samej - bylo wrecz niemozliwoscia. Ogarnial mnie wowczas strach - jaka bedzie reakcja gdy np poprosze grzecznie o otwarcie okna albo zamkniecie drzwi bo jest przeciag. W myslach widzialam agresje skierowana na mnie bo im to nie przeszkadzalo tylko ja mialam jakies wymagania a trzeba sie dostosowac do wiekszosci.

I teraz juz wiem, ze w domu rodzinnym nie mialam zadnych praw.

Moje prosby byly otwarcie lekcewazone albo wywolywaly zlosc rodzicow ktora prowadzila do udowadniania jaka ja jestem egoistyczna, niedobra i w glowie mi sie przewraca albo planuje jakas dywersje wobec matki (ktora byla paranoiczka i miewala takie napady ze historia). Balam sie tego.

Nie bylo zdrowego podejscia do odmawiania - tylko udowadnianie swojej wyzszosci a mojej znikomosci. I totalnej glupoty mojej prosby.

Przenioslam to na reszte zycia bo moj punkt odniesienia byl glownie w domu.

 

U mnie tez byla nadopiekunczosc ale widze w tym manie kontroli a nie troske. Wlasciwie pojeta troska to opieka nad dzieckiem by moglo sie rozwijac jako indywidualnosc - a nie narzucanie swojej woli i tego, co zdaniem rodzica, dobre.

Dlatego nie umiem jezdzic na rowerze a ledwie sie zgodzili (nie musialam ich pytac bo bylam pelnoletnia, co zreszta dla nich nic nie znaczylo. Nie pamietam juz czy matka czy ojciec powiedzieli jak odebralam dowod: to ze masz 18 lat nie znaczy ze jestes dorosla, mieszkasz u nas i jestes na naszym utrzymaniu wiec masz sie sluchac, a i tak glupia jestes i twoje 18 lat nic tu nie pomoze) na prawo jazdy (w pracy mozna bylo sie zalapac na czesciowo subsydiowany kurs, to byl schylek lat 70-tych, nic mnie ten kurs nie kosztowal bo odrabialismy myciem okien w biurowcu - ale super ekipe wtedy poznalam!) - oczywiscie z ogornym zalozeniem, ze i tak nie zdam wiec to strata czasu. Niby dlaczego mialabym zdac? A tutaj pierwsze skrzypce gral brat matki ktory byl moim prywatnym, samozwanczym defetysta - jego zdaniem do niczego sie nie nadawalam i nic nigdy nie osiagne wiec po co wogole cokolwiek zaczynam. To, ze ukonczylam owczesne prestizowe liceum (jak sie dostalam to on pierwszy mowil do matki: zobaczysz, ona nie skonczy tego, po co sie tam pcha) - to stwierdzil ze mialam szczescie bo jakby to od niego zalezalo to by mnie wywalil na zbity pysk.

I zdalam sobie to prawko w wieku lat 19 a ow brat matki znowu: no udalo jej sie (nie zwracal sie bezposrednio do mnie mowiac o mnie tylko do matki, z ojcem sie nie lubili wiec malo z nim gadal) ale po co jej to nie rozumiem. Tylko pieniadze w bloto wyrzucila bo glupia jest, zamiast jakos madrze zagospodarowac to wydaje na jakies glupie niepotrzebne kursy. Samochodu nie ma to po co jej to prawo jazdy.

Dodam, ze ani on ani moi rodzice w zyciu prawka nie mieli.

Jak to teraz wspominam (a mam 54 lata) to mi sie ku*wa chce smiac. Wtedy mna trzepalo na wszystkie strony bo musialam tego wysluchac - nie mialam prawa wyjsc i trasnac drzwiami! Bo co by wtedy bylo! Tzn nie wiem ale wyobraznia podsuwala mi jakies niewyobrazalne scenariusze (tzn wolalam sobie nie wyobrazac ile kosztowalaby mnie jakakolwiek niesubordynacja wobec rodziny, nie smialam nawet o tym myslec tak bylam zastraszona).

 

Moi rodzice nie byli az tak wierzacy - nie dawali przykladu ale mnie do kosciola wypochali na sile i sprawdzali czy bylam. Matka odpytywala mnie z kazania a ja sie balam ze nie zapamietam co ksiadz mowil i bedzie znow chaja w domu. Szlam do kosciola z przymusu. Tzn jak bylam w podstawowce to nawet lubilam bo byla tam fajna siostra i ksiadz. Zapisali mnie do scholi i jezdzilismy na wystepy w rozne miejsca. Dla dziecka to frajda.

Z koloniami bylo wrecz odwrotnie - na poczatku nie chcialam jezdzic bo mialam zle wspomnienia z pierwszej mojej kolonii (wierzcie lub nie ale do dzisiaj mam flashbacki), ale nie bylo dyskusji. Musialam jechac. I to dziwne bo na ten wlasnie czas rodzice tracili nade mna kontrolw. A ja zaczelam te kolonie coraz bardziej lubic - i mialam na nich same sukcesy! Nawet w sporcie bylam dobra (bieg na 100 metrow wygralam to sama nie moglam w to uwierzyc, taki klasowy kolek z ktorym nikt nie chcial grac, z ktorego wszyscy sie smiali...), przywozilam mnostwo nagrod za rozne osiagniecia. A potem nadchodzila rzeczywistosc i wszystko psu w dupe.

Na koloniach odkrywalam, ze jestem popularna, lubiana za to jaka jestem a czesto nawet robie za autorytet. Duzo czytalam wiec mialam ogromna wiedze, bylam kolezenska, pomagalam innym, mialam inicjatywe, organizowalam imprezy.

Znalam w wieku 12 lat trzy jezyki obce, pisalam proze, skecze i wiersze, rysowalam, malowalam, komponowalam. Bylam niemal wszechstronnie uzdolniona - humanistycznie i artystycznie. Wiekszosc z tych zdolnosci dawno juz zanikla.

I bylam klasowym posmiewiskiem. Bo jak to - jakis podrzutek smie byc lepszy od innych? Nie chcialam byc lepsza - chcialam by pozwolono mi byc soba.

Po powrocie do domu znow zastraszona, malomowna, zamknieta w sobie.

Czasami mi sie chce k*rwa plakac kiedy mam swiadomosc, ile potencjalu sie zmarnowalo. Ale moze tak mialo byc...

Teraz jestem szczesliwa mimo wszystko i moze ta droga miala mnie zaprowadzic tutaj, gdzie jestem?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

te wszystkie lata po prostu balam sie komukolwiek narazic - moze dlatego, zeby nie czuc sie jak ten dzieciak.

Dokładnie,ja również. Ale tylko rodzinie. W pracy czułam się wolna,potrafiłam postawić na swoim.Byłam kierowniczką zespolu( wymagającą ale lubianą ponoć)Ale rodzinie i znajomym nie potrafiłam się sprzeciwić.

tylko ja mialam jakies wymagania a trzeba sie dostosowac do wiekszosci.

Taaa. Bo co ja sobie myślę,wogólę,jak śmiem tak mówić...itd

I teraz juz wiem, ze w domu rodzinnym nie mialam zadnych praw.

Moje prosby byly otwarcie lekcewazone albo wywolywaly zlosc rodzicow ktora prowadzila do udowadniania jaka ja jestem egoistyczna, niedobra i w glowie mi sie przewraca albo planuje jakas dywersje wobec matki (ktora byla paranoiczka i miewala takie napady ze historia). Balam sie tego.

.Pamiętam z dzieciństwa taką senę: moi rodzice wyjechali na pogrzeb ciotki,ja zostałam w domu pod czyjaś opieką,nie pamiętam czyją. Przed wyjazdem poprosiłam ich błagalnym tonem,zeby kupili mi lalkę-bobasa.Marzyłam o niej,koleżanki mialy,też chciałam. Powiedzieli,ze mi kupią.Niemogłam doczekac się powrotu ich,z tą lalka.A oni kupili mi ałą laleczkę-murzynkę. I powiedzieli,ze lalka to lalka i czego ryczę.Mam się cieszyć że ją dostałam i już.Pogadrda ,lekcewarzenie moich uczuć aż kipiało z ich słów.Ja juz nic nie powiedziałam,tylko się zamknęłam w sobie i tyle.Takich scen było wiele. Dlatego teraz nie umiem walczyć o swoje zwłaszcza z rodziną i bliskimi.Uważam,ze muszę się zadowolić ochłapami,tym co dla mnie zostanie,jak już inni sobie wybiorą co najlepsze.Uważam,ze powinnam im najpierw pozwalać na ten wybór,bo przecież ich kocham,bo to oznaka miłości( chore,wiem)Moja matka też była chora psychicznie. Też miała różne jazdy.Ojciec odtrącał emocjonalnie za każdym razem,gdy zrobiłam coś nie po jego myśli

nie mialam prawa wyjsc i trasnac drzwiami! Bo co by wtedy bylo! Tzn nie wiem ale wyobraznia podsuwala mi jakies niewyobrazalne scenariusze (tzn wolalam sobie nie wyobrazac ile kosztowalaby mnie jakakolwiek niesubordynacja wobec rodziny, nie smialam nawet o tym myslec tak bylam zastraszona).

Jak trzasnęłam drzwiami to usłyszałam:,,jak się zachowujesz gówniaro,co ty sobie myślisz?? Nawet się do mnie nie odzywaj!. Jak coś nie chciałam zrobić:,,jeszcze przyjdziesz o coś prosić,nawet na mnie nie licz.Jk nie chciałam iść z nimi: nie masz nic do gadania, natychmiast sie zbieraj itd...

Teraz Boję się poruszać tematy z m. które mogłyby go urazić,bo boję się,że mnie odtraci, boje się mu zwierzać,bo wydaje mi się,ze go to nie obchodzi,że muszę sobie sama poradzić.Nawet boję się prosić o pomoc jego i bliskich,bo to mój obowiaązek,zebym wszystko sama ogarnęła.

I bylam klasowym posmiewiskiem.

Ja też.Gruba,wiecznie nie ćwicząca na w-f-bo mamusia twierdziła,ze chora będę( zgadła, cierpię na duzą nadwagę), samonik, kujon i milośniczka książek( to byli moi przyjaciele) Nigdy do nikogo nie chodziłam,bo mnie mama nie puszczała,na wycieczki też nie chodziłam eh szkoda gadać.

Teraz jak ktoś mnie polubi to zdziwiona jestem,ze ze mną chce sięz adawac,że mam coś fajnego w sobie,że potrafie zainteresować rozmową.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Teraz Boję się poruszać tematy z m. które mogłyby go urazić,bo boję się,że mnie odtraci, boje się mu zwierzać,bo wydaje mi się,ze go to nie obchodzi,że muszę sobie sama poradzić.Nawet boję się prosić o pomoc jego i bliskich,bo to mój obowiaązek,zebym wszystko sama ogarnęła.

Nie wroze kolorowo na przyszlosc. Bylam tam nie raz. To prowadzi co najwyzej do frustracji.

Mysle, ze Ty musisz zaufac - wtedy sie otworzysz. Ale na Twoje zaufanie trzeba zasluzyc. Nie moglas nikomu ufac w dziecinstwie bo bylas ustawiana, odrzucana, lekcewazona, traktowana jak marionetka a kazdy przejaw indywidualnosci byl zduszany w zarodku.

Masz wiec prawo nie ufac.

Ale kiedys to sie stanie. Tylko musi to byc odpowiednia osoba - moze nie partner akurat ale przyjaciolka, terapeuta, lekarz, ktos w pracy.

Ktos, kto przerwie ow zaklety krag.

 

W moim przypadku bylo wrecz identycznie.

I kiedys ogladalam (lata temu) taki program czy film, nie pamietam juz - jak ratuja jakies drobne zwierzatko. Nie, nie zadne zagrozone wymarciem tylko zwykle, pospolite. Bo wpadlo w jakas pulapke czy zostalo zranione... I grupka ludzi walczyla o zycie tego stworzonka - choc mogla go zostawic albo dobic bo kto by sie takim byle czym przejmowal.

Tak mi ten program utkwil w pamieci - nie jego tresc ale przekaz, emocje.

Przez wiele lat czulam, ze przeszkadzam, ze jestem niewazna, ze wszystko co dotyczy mnie a nie jest odpowiedzia na czyjes potrzeby czy wymagania (rodzicow) - nie ma znaczenia a nawet moze kogos rozgniewac. Bylam chora - musialam sie wyleczyc, wyprawa do lekarza okraszona wymowkami ze przysparzam klopotow bo trzeba ze mna pojsc a w domu tyle roboty itp, nikogo nie obchodzilo czy cos mnie boli (jak mialam jakies 6 lat przecinali mi ropien anginowy i ja sie tak strasznie balam a ojciec mnie trzymal, lekarka z pretensjami ze wrzeszcze a ona nic przez to nie widzi... Zeby mnie ktos uspokoil, powiedzial ze bedzie dobrze, ze to tylko chwile bedzie bolec... Albo zeby dal znieczulenie - nic. Ten strach wciaz pamietam i ojca jak mnie trzyma az do bolu, zebym sie nie poruszyla.

I tez podobnie - jak postapisz tak czy inaczej to nie licz na nas i nie przychodz sie wyzalic bo to bedzie twoja wina.

Czego dziecko oczekuje od domu rodzinnego? Poczucia bezpieczenstwa. I ono miedzy innymi zawiera sie w slowach: cokolwiek nie zrobisz, jestesmy twoimi rodzicami, tu jest twoj dom i kochamy cie bezwarunkowo. Mozemy cie potepic ale nigdy nie przestaniemy byc twoimi rodzicami.

No, moja sytuacja przedstawiala sie zgola inaczej bo nie byli moimi biologicznymi rodzicami - ale czyz adopcja nie jest przyjeciem dziecka jako wlasne z calym dobrodziejstwem inwentarza oraz bagazem emocjonalnym?

Nie wiem, skad sie to u mnie wzielo (intuicja? szosty zmysl? empatia?) ze swoje dzieci zawsze zapewnialam ze cokolwiek by sie nie stalo to jestem po ich stronie, jestem z nimi i pomoge na ile bede w stanie. Bez wzgledu na cokolwiek. Jak dotad takiej potrzeby nie bylo - o, co najwyzej syn na kwaterze studenckiej czasem o kase czy samochod zebra; ja pomrucze ale pomoge.

 

I wracajac do tego stworzonka - potem regularnie ogladalam takie programy. Bo one pomagaly mi uwierzyc, ze skoro ludzie pomagaja jakiejs myszce czy wronie ze zlamanym skrzydlem - to ja tez mam szanse na te pomoc.

Alez to brzmi...

Poznalam raz czlowieka, dla ktorego bylam wazna, ktory sie o mnie troszczyl. Nie umialam mu przekazac jak bardzo jest to dla mnie wazne - i ze to tak naprawde po raz pierwszy. Dotychczas albo spotykalam na swojej drodze partnerow podobnych do rodzicow, albo negowalam potrzebe troski, albo nie umialam jej egzekwowac. A co za tym idzie - nie ufalam. Tez, jak Ty, nie zwierzalam sie (zdarzylo mi sie kilka razy to zostalo to wykorzystane przeciwko mnie albo zlekcewazone), nie poruszalam wielu tematow (z moim pierwszym mezem sp cokolwiek mogloby spowodowac atak zazdrosci, w byle czym mogl sie dopatrzyc sygnalow zdrady - jak mial napad; ale wolalam pewnych spraw nie poruszac. Czulam sie okropnie, jak w wiezieniu, jakby mi zasznurowano umysl - jedynie na studiach, poza domem czulam sie dobrze. Rodzina meza byla OK ale jednak juz mialam dystans. Moj pierwszy eks zas naciagal mnie na zwierzenia i potem albo sie wysmiewal albo w inny sposob wykorzystywal moja szczerosc.), staralam sie jak najrzadziej prosic o przysluge czy cokolwiek, radzilam sobie sama co jest z zalozenia zaprzeczeniem zwiazku (nie ufasz >>> nie prosisz o pomoc >>> robisz wszystko sama >>> czujesz frustracje i bezsilnosc >>> zamykasz sie w sobie emocjonalnie),

bo to mój obowiaązek,zebym wszystko sama ogarnęła.

Tak, dokladnie tak. Jak sobie nie poradze - nie jestem wiele warta. A nawet jak sobie poradze - inni zrobiliby to lepiej.

Niestety, czlowiek, dla ktorego bylam wazna i ktory, mimo trudnych warunkow, uczyl mnie jak znormalniec, jak przyjmowac od innych, jak zaufac - po dwoch latach zginal w wypadku.

Przez wiele lat pozniej czulam sie jak zebrak, ktoremu zabrano jedyna kromke chleba.

Po latach wpakowalam sie w kolejne eks malzenstwo - najbardziej toksyczne ze wszystkich. Spustoszylo mnie psychicznie. Odcielam sie - los mi pomogl bo bylam w stanie zdobyc wlasny kat i wyprowadzic sie, oplacic wszelkie formalnosci zwiazane z separacja i podzialem majatku. I odzylam bedac przez kilka lat sama - i nawet mi sie to zaczelo podobac. Nie mialabym nic przeciwko zyciu w pojedynke bo bylo mi wygodnie, spokojnie, bezpiecznie - a zycie w zwiazku niedobrze mi sie kojarzylo. Widzialam w sobie marny material na partnera ze szczegolnym uwzglednieniem problemow z zaufaniem - a wiedzialam juz, ze to niejako opoka zwiazku. Nie ma zaufania - nie ma zwiazku, jest tylko jego ersatz.

Ale widac los chcial inaczej, poznalam kogos i... no coz. Ucze sie siebie od nowa, moge powiedziec ze mu ufam w duzym procencie, ze jest to czlowiek normalny, bez znacznych dysfunkcji (pewnie jakies tam ma ale nieistotne, nie wplywaja na jakosc naszego zwiazku - jakbym sie chciala czepiac tego czy owego to by sie znalazlo ale po co? Nie ma ludzi idealnych.). Akceptujemy siebie nawzajem takich, jakimi jestesmy, nikt nikogo nie chce zmieniac, wspolpracuje nam sie dobrze i zgodnie, jest otwartosc bo mowimy na wszystnie niemal tematy i nie ma tabu, nie ma obawy jak dawniej - wlasciwie nigdy jej nie bylo. Moge go prosic o cokolwiek i nie mam oporow ani obaw o reakcje. Jak cos nam nie pasuje - mowimy od razu asertywnie - czyli z szacunkiem dla partnera. I wyjasnia sie sprawa bez uraz czy przemilczen. Nie bazuje na slowach bo miedzy nami sa glownie dzialania i ich efekty (spedzamy ze soba duzo czasu, glownie cos razem robimy - teraz doprowadzamy do porzadku jego dom i bardzo dobrze mi sie z nim pracuje - powiem nawet ze to czysta przyjemnosc; u mnie nie bardzo jest co robic ale idac za ciosem sprobujemy strych uprzatnac, nie wiem co tam mam bo wchodze raz na rok po choinke), malo obietnic czy zapewnien "saute", raczej jako podkreslenie jakiejs postawy. Pewnie, ze we mnie sa wciaz obszary ktorych nie chce na razie poruszac w rozmowie z nim - ale one wciaz, z kazdym dniem sie zmniejszaja.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Gunia76 i aardvark3, czytając wasze historie doskonale Was rozumiem, bo moje życie było podobne.

 

Jestem najstarsza z rodzeństwa, mam dwie siostry. Jestem 50+. Od 30 lat choruję na gościec przewlekły postępujący i tyle samo na nerwicę – która przybierała różne formy: natręctwa, fobie, załamanie nerwowe, a przeistoczyła się w paniczny lęk z agorafobią.

 

Odkąd pamiętam – nigdy nie byłam kochana, akceptowana, nie czułam się bezpieczna.

Zakazy, nakazy. Ciągle wszystko musiałam, obowiązki rodziców przejmowałam w młodym wieku. Byłam samotna i nie miałam się komu wyżalić… Siedziałam cicho, robiłam co ode mnie wymagano, bez słowa sprzeciwu. Ciągle starałam się zasłużyć na miłość, miłość warunkową.

Wieczorami mama wysyłała mnie pod knajpę, by zobaczyć czy jej szwagier jest pijany, jeśli był – to musiałam iść pieszo 2 km w jedną stronę, aby ostrzec ciocię, by pochowali noże i siekiery, by wujek w białej gorączce nie pozabijał ich.

Nie raz – zasłaniając mamę przed silnymi ciosami taty w twarz i sama obrywałam. Liczyło się, że ona cierpi. Ja nigdy nie liczyłam się. Nie upominałam o normalne traktowanie. Bałam się…

 

Przez lata choroby, leczenia szpitalnego nikt z rodziny nie odwiedził mnie, ani nie zatelefonował by zapytać, jak się czuję. Czułam się niechciana, niepotrzebna.

Choć mam swoją rodzinę /męża, dorosłe dzieci/, to ciągle najważniejsza była dla mnie rodzina, z której wyszłam i jej miłość, akceptacja i zainteresowanie.

Od lat pomagałam chorej mamie i ojcu, aż teraz zrozumiałam, że wykorzystywano mnie, dostrzegano tylko wtedy, gdy byłam im potrzebna.

 

W tym roku terapia psychodynamiczna uświadomiła mi schematy, mechanizmy postępowania i myślenia wykształcone w dzieciństwie, którymi podświadomie posługiwałam się do tej pory. Uświadomiła mi, że wciąż jak „mała dziewczynka” zabiegałam o miłość rodziny, której nie było, nie ma i nie będzie.

Patrzyłam na rodziców i siostry przez „różowe okulary”, pozwalałam się ranić. Siebie dołowałam, posądzałam o chorobę psychiczną, gdy nie mogłam sobie radzić sama ze sobą.

Niedawno wykrzyczałam mamie i siostrom, że nigdy nie mogłam na nich liczyć, nie mogłam na nich polegać, nie liczono się ze mną.

Wykrzyczałam, że poza moimi plecami zostałam wydziedziczona z majątku. Nic z tego nie zrozumieli! Pomyśleli pewnie, że „znowu coś ze mną nie tak”...

 

Teraz już nie zabiegam o rodzinę. Nie potrzebna mi taka rodzina!

Zaczynam szanować siebie, stawiać granice, uciekam od toksycznych relacji.

Jestem na dobrej drodze, choć wiem, że daleka droga przede mną.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Bylam zmeczona. Mowie wiec, ze jestem zmeczona.

Matka na to: Zmeczona? A czym sie tak przepracowalas biedactwo? (szyderczym tonem). Haruje caly dzien - a czy widzialas mnie zmeczona?

Odpowiedz: tak. Matka: Ty bezczelna, glupia dziewucho jak smiesz tak cyganic w zywe oczy!

Odpowiedz: nie. Matka: No sama widzisz. A ty krolewna zasrana zmeczona. Patrzcie panstwo: ona jest zmeczona! No nie do wiary.

Najbezpieczniej wiec bylo nie okazywac zadnych emocji (albo te w danym momencie aprobowane, to trzeba bylo wyczuc przez skrupulatna obserwacje, w tym sie wycwiczylam niezle ale stalo sie to moim odruchem w kazdej sytuacji), zejsc z oczu, odzywac sie tylko jak mnie o cos pytaja i tez dobrze zastanowic sie nad odpowiedzia.

ja: Boli mnie gardlo.

Matka: Pokaz. Nic tam nie masz, nie krec, pewnie chcesz leniuchowac i do szkoly nie chodzic. Nic cie nie boli.

Wersja 2: Pokaz. No jest zaczerwienione. Bo biegasz po podworku jak glupia i potem chora jestes a z tego tylko klopot.

Ja: nie biegalam, nie wychodzilam na podworko wogole.

Matka: To pewnie zlapalas od jakichs glupich kolezanek, po co sie z nimi zadajesz.

 

Cokolwiek bym nie powiedziala czy zrobila - i tak wychodzilo na to, ze nie mam racji, ze moja wina, ze jestem na pozycji przegranej.

Dlatego w przyszlosci mialam ogromne problemy z obrona wlasnych racji i uwierzeniem, ze to co mowie kogokolwiek obchodzi. Mialam potrzebe kompulsywnego tlumaczenia sie, wyjasniania itp.

Jesli o cos prosilam musialam miec 100% pewnosci ze na to zasluguje, ze nikt nie znajdzie kontrargumentu - musialam byc idealna, perfekcyjna, zeby sie nikt do niczego nie przyczepil.

 

Jesli cos dostalam w prezencie balam sie caly czas ze zostanie mi to odebrane. Bo prezent nie byl moj ale dawcy lub rodzicow. Ja nic nie mialam co bylo mi powtarzane w kolko. Balam sie prezentow a jednoczesnie bardzo ich pragnelam.

Czulam sie za wszystko i wszystkich odpowiedzialna, na niemal ciaglym cenzurowanym. Rodzice krytykowali i wysmiewali moich znajomych, nikt nie byl wystarczajaco dobry ale to moja wina bo sie trzymam jakichs glupich bezwartosciowych ludzi zamiast tak jak Ania czy Basia dobierac sobie kolezanki na poziomie. Skad znali kolezanki owych dziewczynek - nie mialam pojecia ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

aardvark3, można "licytować" się w takich toksycznych sytuacyjkach, ale mnie w tej chwili nie jest to już do niczego potrzebne !

 

Staram się żyć tu i teraz. Nie myślę o tych, którzy wyrządzili mi wielką krzywdę.

TERAZ szanuję siebie i jestem dla siebie najważniejsza :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

aardvark3, można "licytować" się w takich toksycznych sytuacyjkach, ale mnie w tej chwili nie jest to już do niczego potrzebne !

 

Staram się żyć tu i teraz. Nie myślę o tych, którzy wyrządzili mi wielką krzywdę.

TERAZ szanuję siebie i jestem dla siebie najważniejsza :)

Nie odnioslam sie do Ciebie tylko do mojego poprzedniego postu, ale tak juz jest z dyskusja "pisana"... I potrzebne bylo przede wszystkim mnie.

Nasze sytuacje w dziecinstwie byly diametralnie rozne - i teraz tez takie sa (nie mam rodziny, rodzenstwa itp) wiec o zadnej potencjalnej licytacji mowy nie ma.

 

Kiedys juz chyba wypowiadalas sie na lamach forum i mam wrazenie, ze napisalam, iz moim skromnym zdaniem trzeba powoli przestawac myslec o innych (rodzinie) i zaczac od siebie. Zreszta - sama o tym piszesz.

Bo przypominam sobie Twoj post - moze nie dokladnie slowo w slowo ale to co w nim ujelas i Twoja zaleznosc od rodziny.

 

Zyc tu i teraz - nie zawsze jest tak latwo, jak powiedziec, obiecac sobie: od dzisiaj zyje w terazniejszosci. Czasami te upiory wyleza w najmniej oczekiwanym momencie. I od tego wlasnie jest terapia.

 

-- 13 cze 2014, 17:08 --

 

... i prosze zwrocic uwage na numer postu, oraz na to, ze dzisiaj piatek 13-go.

Odpukujemy w czarnego kota!

A tak off-topowo zeby odciazyc atmosfere - czy ktos wie, skad wzial sie ow feralny 13 piatek (podpowiem: nie, nie od Jasona Vorhees'a ;) )?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Im wcześniej uświadomimy sobie, że żyjemy w toksycznej rodzinie, im wcześniej będziemy stawiać granice i wymagać - tym lepiej dla nas.

Jeśli nie da się wymagać ani stawiać granic, bo inni to mają gdzieś - najlepiej odciąć się od takiej "pseudo" rodziny.

 

Szkoda, że tak późno to zrozumiałam. Ale z drugiej strony - dobrze, że to zrozumiałam :)

 

aardvark3, wiem, że nie jest łatwo żyć tu i teraz, skoro przez tyle lat żyło się wypartymi w podświadomość negatywnymi uczuciami.

Ale małymi krokami da się to zrobić.

 

Polecam świetną książkę na ten temat: "Potęga teraźniejszości".

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Najtrudniej jest zacząć stwiać granice. We mnie był mega lęk przed ojcem. Nie śmiałam się mu sprzeciwić w niczym. Nie umiałam bronić swoich dzieci,bo się go bałam. Jednak po terapii zaczęłam się coraz częściej sprzeciwiać,miec swoje zdanie. Staję po stronie dzieci,zabraniam mojemu ojcu szantażować je emocjonalnie.Mam gdzieś,że ojciec sie obrazi, bo to on ma problem z emocjami,nie ja...

Początkowo potrafił tygodniami się nie odzywać,teraz już i u niego widać zmianę. A ja staję się spokojniejsza.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×