Skocz do zawartości
Nerwica.com

Samotność

Znaleziono 19 wyników

  1. moj przypadek: nie mam rodziny ani przyjaciol. Wszyscy (zarowno od strony ojca jak i matki) sa skloceni. bylo duzo przemocy,naduzyc,moi rodzice mieli przykre dziecinstwo i tak dalej by mnozyc obie nieszczesliwe i sklocone rodziny nie ma i nigdy nie bylo obiadkow u dziadkow, prezentow i odprowadzania ze szkoly,bo mieli mnie gdzies, nie bylo wakacji z kuzynami ani pisania co to u ciotki slychac.praktycznie nie znam mojej rodziny,jedynie z tej strony ze wszyscy sa porabani itp. w szkole zawsze musialam klamac piszac na polskim jaka to mam super babcie,a ona nawet nie wiedziala ile mam lat i do ktorej szkoly chodze W klasie mi sie pytali "ty masz rodzine?jakichs kuzynow"? A ja klamalam ze tak i wymyslalam historyjki dodatkowo nie mam rodzenstwa-jestem jedynaczka. relacje w rodzinie nigdy nie ulegna zmianie, to wiem chodzi o to, ze mam z tego powodu w srodku pustke taka, jak czarna dziura bez dna. Rozumiecie. Ja nie wiem co to sa obiadki rodzinne,nigdy nie bylam na slubie nikogo z rodziny ani sama na slub nie bede miala kogo zaprosic. czuje bezdenna pustke. z tego powodu mam brak poczucia wlasnej wartosci i czuje sie nikim. Jak czlowiek innej kategorii, jakis alien. boje sie wejsc w relacje,bo czesto uswiadamiano mi, ze skoro nie mam kochajacej rodziny to jestem PORABANA, DZIWNA i w ogole w kombinezonie,zeby sie przypadkiem nie zarazic. Jak TREDOWATA czuje sie troche jakbym byla uposledzona, rozumiecie? jakbym nie mogla nawet rownac sie z ludzmi, ktorzy mieli pelne i szczesliwe rodziny. przy takich osobach czuje sie jak glupek. w ogole czuje sie jak glupek i naprawde mam w sobie tak bezdenna pustke, ze nie wiem co jest w stanie zasypac to uczucie Przez to uwazam, ze jestem nieciekawa osoba. Z wielka dziura ktorej nie da sie zasypac. I ze wszyscy widza ta ulomnosc. wielokrotnie probowalam stworzyc swoje "szczescie", to ludzie z pelnych rodzin albo sie ze mnie smiali,albo podkladali nogi.'nie,Ty nie umiesz byc szczesliwa' To tak jakbym urodzila sie nie wiem,z zespolem Downa? I nie mogla sie rownac z pelnosprawnymi i ciagle byla powodem kpin?to tak samo mam ja. czuje sie jak przyglup i ulom i ktorym nie ma nic dobrego i nigdy nie dorownam tym, co maja pelne rodziny bo oni maja wiedze na temat zdrowych relacji i super historie i wspomnienia, a ja nie Pomozcie mi. Co mam zrobic Niektorzy mowia "znajdz pasje to zasypiesz ta pustke", ale ja musze zmienic myslenie a potem znalezc pasje
  2. basiainela12

    Brak przyjaciół

    Hej, mam 20 lat i nie mam przyjaciół. Mam narzeczonego, którego oczywiście bardzo kocham ale od paru już lat praktycznie nie mam znajomych czy przyjaciół i przez to czuję okropny smutek, ból i zazdrość. Nie mam z kim się spotkać,pogadać, pośmiać się, po prostu razem spędzić czas. Fakt że mój narzeczony ma znajomych kolegów koleżanki i się z nimi spotyka sprawia że czuję zazdrość która mnie bardzo męczy. Mam także lęk społeczny i bardzo trudno nawiązywać mi nowe znajomości. Czy ktoś z was ma podobny problem? Czy ktoś może mi poradzić co mam zrobić?
  3. Dzień dobry. Jestem 46 letnim mężczyzną. Mieszkam za granicą i mój problem to nerwy, czesto agresja słona i nieradzenie sobie samemu ze sobą. Trace przez to wszystko i wszystkich. Jestem po przejsciach. W Polsce mam córke która za mną tęskni i nie widziałem jej od ponad pół roku. Dzwonie do niej prawie codziennie ale to nie to co przytulenie i zabawa na żywo. Nie wiem kiedy uda mi sie pojechac do kraju. Tu gdzie mieszkam mam partnerkę którą bardzo pokochałem, świata poza nią nie widze. Jestemy ponad rok ze sobą i ja zniszczyłem cały związek bo o byle co wybuchałem i robiłem awantury o byle co. Byłem nerwowy, brakowało przez pandemie pieniędzy bo nie było pracy, ona robiła wszystko by było ok a ja mimo tego kłóciłem sie z nia nadal, robiąc głupie sceny zazdrości pomimo ze jestem jej pewien ze chce być ze mną. Szukam pilnej pomocy bym sie zmienił i pokazał jej ze jestem jej wart i ze da mi jeszcze szanse na wspolne bycie bo sam nie dam rady juz teraz byc. Ona tez ma probemy ze zdrowiem po operacji i wspieram ją jak moge. W tej sytuacji jaka teraz jest nie wiele mogę jej pomóc. Błagam o pomoc bo nie umiem życ samemu zwłaszcza za granicą, bez nikogo. To jest straszne, boje sie następnego dnia. Do Polski tez nie mam gdzie wracac bo nie mam nic i nikogo poza kilkuletnią córeczką. Dodam ze nie mam nałogów - nie pije i nie pale, że jestem normalnym facetem bez nałogów, nie piłem, nie paliłem, nie brałem używek, całe życie pracowałem i zawsze byłem sobą. Od jakiegoś czasu po rozstaniu z matką dziecka zacząłem mieć problemy z nerwami, głową i psychiką, nie radze sobie w sytuacjach stresowych i boje się bardzo zostac sam, bez bliskiej osoby.
  4. Witam, mam 28 lat i jak w moim opisie jestem od roku trzeźwą alkoholiczką (piłam 8 lat; przestałam po przeżyciu delirium tremens), osobą w depresji (od kiedy pamiętam) i z nerwicą lękową i natręctw (od ponad 9 lat; pojawiła mi się bezpośrednio po ciężkim porodzie, który ledwo przeżyliśmy, gdyż odkleiło mi się łożysko, miałam bardzo silny krwotok i ponoć 15minut życia, przetaczaną wielokrotnie krew, syn miał wtedy 3pkt w skali Apgar) oraz z zespołem opóźnionej fazy snu (od kiedy pamiętam; ale ostatnio już całkowicie dzień zamienił mi się z nocą, co najbardziej mnie dołuje). Szukam jakiegokolwiek wsparcia, bo jestem bardzo już zdesperowana całym swoim życiem, coraz częściej też pojawiają mi się myśli samobójcze, a już jedną próbę miałam (kilka lat temu, wraz z obławą policyjną na mnie, chciałam skoczyć z mostu, zostawiłam list pożegnalny, samookaleczałam się i byłam pod wpływem alkoholu, w dodatku mój były mąż jest policjantem i on też tam był) i mam syna, więc teoretycznie mam dla kogo żyć. Jestem samotną matką, bezrobotną w wyniku moich problemów, które uniemożliwiają mi podjęcie pracy, borykam się z problemami finansowymi w sumie całe życie, co mnie bardzo przytłacza. Nie stać mnie na prywatnego psychologa, na NFZ gdzie nie pytałam, tam wizyty średnio dopiero za rok, a ja czuję, że jeśli skądś nie otrzymam pomocy to będzie źle... Od kiedy pamiętam, mam jakby pozakładane blokady wszędzie i nie umiem ich zdjąć, uniemożliwia mi to normalne funkcjonowanie. Od listopada dopadła mnie totalna niemoc, depresja, z którą nie mogę poradzić sobie do dziś. Nie mam na nic sił, motywacji i co najgorsze, żadnej nadziei i perspektyw na lepsze życie. Bardzo chcę je zmienić na lepsze, chociażby finansowo, ale nie potrafię się przemóc, w ogóle jestem niezdolna do jakiegokolwiek działania. Dodatkowo przez niewyjaśniony paraliżujący mnie strach, oblałam właśnie studia, skąd także dostawałam pomoc socjalną i to mnie wyjątkowo załamało. Nie umiałam iść na zajęcia ze strachu, a tym bardziej, że dzień zamienił mi się z nocą i tak przesypiam całe dnie, a w nocy normalnie funkcjonuję (dziś zasnęłam o 8 rano, a wstałam o 19.30). Trwają ferie i dziecko jest u dziadków, ale one się niedługo kończą i jakoś będę musiała się męczyć i usiłować wstać o 7 rano i zawieźć dziecko do szkoły. To mnie także wyjątkowo dołuje i przeraża, bo zwykle nie potrafię zasnąć wcześniej niż 5rano. Poza tym, nawet jeśli udałoby mi się zasnąć o 22 to nawet o 7 nie potrafię się obudzić. Mam ogromny problem z obudzeniem się ze snu, mam bardzo twardy sen. Jak już zasnę to nie wiem, co się wokół mnie dzieje i nie słyszę totalnie nic, tym bardziej budzika, a i często nawet syn nie jest w stanie mnie dobudzić. Z tego powodu często syn nie chodził do szkoły, co mnie całkowicie przybijało i traciłam i tak nieistniejące poczucie własnej wartości. Zdarzało się, że nie spałam np po dwie doby, spałam co drugi dzień, żeby tylko syn poszedł do szkoły, albo jeśli musiałam gdzieś pilnie być. Jestem bezsilna wobec moich problemów ze snem i tej otaczającej mnie beznadziei. Jak mam rozwiązać moje problemy ze snem i depresją? Bardzo proszę o pomoc, poradę, ciepłe słowo, cokolwiek ;( Jestem po rozwodzie, obecnie w toku jest unieważnianie małżeństwa kościelnego, mąż, będący policjantem znęcał się nade mną psychicznie, podobnie jak mój następny partner. W toksycznej matce także nie miałam nigdy wsparcia, obecnie jestem bardzo samotna, nie mam przyjaciół, ani nawet znajomych. Jedynie jestem w związku z partnerem, w którym także nie mam wsparcia, gdyż on nie rozumie moich problemów, nic dziwnego, bo sam jest ciężko chory i potrzebuje przeszczepu nerki, żeby przeżyć. Przez kilka miesięcy po moim delirium chodziłam na terapię dla uzależnionych i tam psychiatra wypisał mi leki na nerwicę, które do teraz biorę, na terapię jednak nie chodzę, bo akurat w tym czasie syn ma zajęcia pozalekcyjne, na które bardzo chce chodzić, a ja bardzo z tego powodu ubolewam. Po przejściu delirium zrozumiałam, że muszę żyć dla syna i tego się kurczowo trzymam. Muszę - bo nie chcę, ja żyję tylko dla syna. A skoro już żyć muszę, to bym chciała się tak nie męczyć codziennie, bo nie wiem, czy będę w stanie wytrzymać w swoim postanowieniu.
  5. Witam, mam na imię Karol, jestem młodym studentem pierwszego roku studiów technicznych. Od dzieciństwa jestem osobą dosyć wrażliwą na różne bodźce psychiczne, osobą, która dużo myśli o swoich decyzjach, przyszłości, konsekwencjach wyborów i najbliższym otoczeniu. Najprościej mówiąc - moje podejście do życia wahało się między racjonalizmem a przesadnym pesymizmem a niekiedy przesadnym optymizmem nawet. Ludzie otaczający mnie mogą odnosić mylne wrażenie, że jestem twardym introwertykiem, który dobrze sobie radzi z emocjami. W wieku 13 lat przechodziłem nerwicę lękową, która była najprawdopodobniej skutkiem ubocznym dojrzewania, zaczynałem wtedy inaczej patrzeć na świat i moja psychika nie potrafiła tego udźwignąć. Do dziś nie umiem określić i nikt nie wskazał sensowniejszego powodu tej choroby. Minęło 6 lat od tamtego czasu i wkraczając powoli w dorosłe życie czuję, że nie jestem na to gotowy. Przez gimnazjum i szkołę średnią prowadziłem styl życia introwertyka, tzn spędzałem czas wolny w domu przed komputerem, książkami, telewizją oraz na zabawie z psem. Czasami spotykałem się z kolegami z mojej wsi i graliśmy w nogę. Spotkania towarzyskie, większe imprezy stresowały mnie (do dziś stresują), więc gdy miałem wybór bez konsekwencji omijałem je w większości. Nadszedł czas studiów - czas, który inaczej sobie wyobrażałem. Myślałem, że studia to przyjemny czas, że to taka dłuższa i trudniejsza szkoła średnia z domieszką "dorosłego" życia. Moja psychika zakłuła mnie po raz kolejny. Z dala od domu, w mieście, w akademiku, zdany na siebie i swoją delikatną psychikę. Z technicznego punktu widzenia radziłem sobie dobrze, nie miałem problemów z załatwianiem różnych spraw na własną rękę. Wydawało się pod koniec pierwszego tygodnia studiów, że nie jest tak źle, ale najgorsze było przede mną.. Po przyjeździe na weekend do domu bardzo szybko nadszedł czas na powrót do studenckiej rzeczywistości. I właśnie tu moje nerwy dały o sobie znać... Uświadomiłem sobie, że za parę lat się usamodzielnie i będę musiał opuścić dom. To co wcześniej było dla mnie czymś normalnym, nagle stało się strasznie cenne. Nagle zaczęło brakować mi rodzinnego ciepła, każdy tydzień był przeprawą "byle do piątku" i kończył się jak najwczesnym pojawieniem się w rodzimej miejscowości, a następnie rozpaczą w dniu powrotu do akademika (moja uczelnia była w innym mieście). Zdarzały się tygodnie, w których powrót nie był tak bolesny, ale i takie, które mnie rozklejały. Z biegiem czasu stany nerwicowe się unormowały, zdałem semestr i rozpocząłem nowy. I w tym nowym semestrze pojawiły się nasilone nawroty moich problemów. Doprowadzają mnie one do bezsilnego płaczu i destabilizacji moich planów m.in. na naukę. Boję się, że przez całe studia nie wygram z tym i po skończeniu ich wrócę do rodzinnego domu skreślając karierę na rzecz uspokojenia psychiki. Nie wiem co robić.. Czy to normalne? Czy jest szansa, że samo przejdzie kompletnie z czasem? Proszę o pomoc i rady... albo chociaż pocieszenie.. (Jeśli moja historia jest niejasna mogę ją spróbować jeszcze raz opowiedzieć lub rozwinąć)
  6. Dlaczego jest tak, że gdy jestem przy swoim chłopaku, myślę o nim jako o osobie z którą pragnę być do końca życia, aby był ojcem mojego dziecka, marzę o ślubie z nim, codziennym budzeniu się przy sobie... A kiedy nie ma go przy mnie, myślę że przez niego nie robię nic pożytecznego dla siebie. Dobra. Nie ze nic, ale ze bez niego mogłabym bardziej skupić się na sobie. Skupić się w końcu na nauce angielskiego, na spokojnie znaleźć nową pracę, mieć więcej czasu dla przyjaciół i rodziny i psa (na tym ostatnim najbardziej mi zależy). Kiedy nie ma go przy mnie, wizualizuje sobie nasze rozstanie. Kiedy z nim jestem, marzę aby się z nim zestarzec. Oskarżam go również w głowie o to, że przez niego staje się bardziej poważna. A to nudne i przykre. Czasem mam wrażenie jakby mnie niszczyl. Od 6 klasy podstawówki bez przerwy jestem w związkach. Pierwszy trwał prawie 4 lata, drugi ponad 4, trzeci właśnie trwa. Od lipca tamtego roku. Przeskakiwalam z kwiatka na kwiatek. Pierwszego chłopaka zdradzalam nie wiem ile razy (poprzez miłość głównie platonoczna, z fizycznosci było buzi i tulenie, czasem macanie), drugiego chyba ze trzy razy (pocałunki, platonoczna miłość, macanie). Poza tym, kiedy ktoś coś do mnie mówi, widzę szeroki wachlarz możliwości tego z jaką intencją ktoś wypowiada dane słowa w moją stronę. Przez co często źle interpretuje. Na dodatek nauczyłam się myśleć głównie w czarnych kolorach.
  7. Hej. Nie wiem co robić i jak sobie pomóc. Od jakiegoś czasu czuję się otępiała i opuszczona. Oddałabym nerkę za to, żeby ktoś mnie docenił, zauważył, ucieszył się z mojej obecności. Jeszcze jakiś czas temu mam wrażenie, że byłam mądrzejsza. Teraz kiedy czuję, że nie mam komu w myślach opowiadać tego co u mnie, to moje myśli się nie formują. Wyjście z domu to jest masakra, boli mnie wszystko wewnątrz i mam łzy w oczach. Wcześniej zdarzało mi się usiąść, płakać i zanosić jak małe dziecko. Zawsze w domu czułam się jak mebel. Nikt ze mną nie pogadał, nie interesował się tym co lubię. Właściwie panowało tam dużo wzajemnej niechęci. Gdzie nie pójdę po pomoc spotykam się z chłodem i niezrozumieniem. Stałam się obojętna, zaczęłam być ostrożna z tym co opowiadam, bo każdy się na mnie tylko debilnie patrzy jakbym opowiadała jaka pogoda była wczoraj. Robię wszystko co mogę. W tej chwili nic nie jest dla mnie ważniejsze, niż to rozdarcie wewnątrz. W ogóle to czuję się jakbym nie stąpała po tym samym świecie co inni. Istnieję jedynie wtedy, gdy opowiadam żarty. Ale mi nie jest do śmiechu. Chcę się tym w końcu zaopiekować, ale nie wiem jak się opiekować kimś takim bo nie doświadczyłam nigdy takiej opieki. Nie kojarzę żebym kiedykolwiek była emocjonalnie przywiązana do kogokolwiek. Pod 116 123 nie chcą ze mną gadać.
  8. Trudno jest mi określić czy to zajadanie depresji czy może zaburzenia odżywiania. Trzy lata odwiedzin u różnych psychiatrów, ,, eksperymenty" z lekami oraz niezażywanie ich, wizyty u psychologa które nic nie powiedziały a tylko albo się pogrążam albo wypijam ,,naważone piwo". To się zaczęło w liceum. Doszło na obozie wakacyjnym do przykrej sytuacji z płaczem i koniecznością odebrania mnie przez rodzica. Kilka osób nieodpowiedzialnych zraziło mnie do innych. Z osoby oszczędnej i gospodarnej stałem się w ciągu miesiąca e marnotrawną. Wydawanie kasy na słodycze i przekąski, w końcu nakrycie przez rodziców i zamrożenie kieszonkowych. Po maturze automatycznie ,,wolny" od zajadania się. Aż do studiów. Gdy zacząłem mieć trudności z otoczeniem (konflikty z kolegami i koleżankami z ich inspiracji) oraz psychicznie byłem w stanie wegetatywnym to codziennie przekąski, pizze, chipsy, lody do oporu aż pieniądze mi się kończyły. Przytyłem sporo przez co rodzice zaczęli mnie wytykać palcami i wręcz bez zrozumienia ,, zachęcać" do odchudzania. Niby leczyłem się u psychiatrów ale to nic mi nie pomagało. W końcu zmieniłem uczelnię bo skutki tej sytuacji odbijały się na wynikach w nauce. Po powrocie do domu co prawda stan psychiczny się poprawił i odzyskałem utracone poczucie wartości. Na uczelni nowej zacząłem układać relacje przyjacielskie. Jednak obżarstwo zostało do tej pory. Znowu powtarzam schemat z liceum że ukrywam to że jem słodycze i słone przekąski a rodzice odkrywają to zawieszając mi kieszonkowe a w końcu po miesiącu przywracają bo wierzą że tego nie robię. Dla nich najważniejsza jest masa ciała i żebym schudł. Nawet uzależniali od tego środki na ważny dla mnie cel. Ja próbowałem to robić, ale bez skutku. Żaden sport czy powstrzymanie się od jedzenia nie wyszło. Teraz jak nie mogę wychodzić z domu do sklepu po ,, czekoladę lub słone paluszki" z powodu koronawirusa albo nie ma jak ukraść coś ze spiżarni bo jestem pilnowany by też nie jeść kolacji (jem oficjalnie tylko dwa razy dziennie lub trzy) po prostu się nudzę. Najgorzej że jestem praktycznie sam bo nie mam bliskich znajomych lub ci pracują i mają swoje życie i nie odpowiadają na mój kontakt. Z rodzicami już nie rozmawiam bo ten sam schemat: odebranie kieszonkowego, bulwersowanie się a nawet kary. A jeszcze jak pomyślę że ja nie mam jeszcze wyższego wykształcenia przez zmianę uczelni a dopiero zaś rok obrona pracy dyplomowej, nie udało mi się znaleźć pracy dorywczej przez okres od kiedy ,, wróciłem do domu" a przez to brakuje mi środków pieniężnych bo ,,przejadamy i tak koło...". Do tego czasami nie robię rzeczy które mnie interesują typu czytanie książek lub nauka języków obcych. Potrafię spać na łóżku bez celu w dzień. Ale nie odczuwam jednocześnie tego co wcześnie czyli takiej ,, autodestrukcji". Sorry że tak długo ale naprawdę już się boję że to jedzenie mnie niszczy albo coś innego. Również mam dość tego że ani psychiatrzy ani psycholog mi nie pomogli (ten z łaski jednego z członków rodziny był opłacany przez jakiś czas za plecami rodziców, ale chyba mnie porzucił niedawno bo nie mam kontaktu z nim od dwóch miesięcy z propozycją spotkania) a na rodziców liczyć nie mogę.
  9. Po pierwsze - śmieszy mnie to, że siedzę godzinami w łazience i nikt nie reaguje mimo, że moja współlokatorka deklarowała, że będzie mnie ratować, gdy zechcę popełnić samobójstwo ( mam dwie próby samobójcze za sobą, ale teraz już nie jestem na tyle odważna, bo te dwie mnie zmęczyły). Dwie godziny siedzenia w łazience i nic. Tak samo mam w domu u mamy. A kiedyś faktycznie mogę coś sobie postanowić i nikt mnie nie uratuje. Nie lubię siebie ani swojego życia. Zakopałam swoje talenty pisarskie, a jak je odkopuję, to ujawnia się depresja/ dwubiegunowa choroba/ schizofrenia - nie wiadomo co to jest. Przyjaciel, którego uważałam do tej pory za najważniejszego przyjaciela powiedział, że "nie porwałam go i że nie interesuje już go moja osoba". Reaguję źle na kłamstwa innych osób i robię okropne awantury im o to (dochodzi do 3 godzinnego monologu z mojej strony i nad którym nie do końca panuję) więc tym więcej osób odeszło. Mam duże ambicje i staram się, aby skończyć studia z dobrymi wynikami, ale to w sumie dla mnie trochę puste. Przeżywam każdą miłość. Po każdej nieudanej mam czarno przed oczyma i wpadam w depresję na co najmniej kilka miesięcy. Nie znajduję zrozumienia w innych ludziach Nawet już dobrze czuję się ze sobą i go nie szukam, ale mi przykro, więc mam ochotę skończyć ze sobą. Tym bardziej, że powoduje mną poczucie winy, bo moich byłych partnerów doprowadzałam do depresji swoim zachowaniem. Nie rozumieli mnie, a ja reagowałam bardzo emocjonalnie mimo, że tego nie chciałam. Nie ma najlepszych kontaktów z ojcem. W zasadzie to - całkiem je urwałam, bo jest psychopatą i go nie obchodzę tak naprawdę. Nie wiem co mam powiedzieć i z czym mi źle na ten moment. Powinnam być pod opieką psychoterapeuty dobrego, ale żaden mi do tej pory nie odpowiadał. Nie wiem co mam powiedzieć, ale cierpię. Bardzo. Już nie wiem nawet co powiedzieć. Wiele razy mówiłam ludziom o tym, co czuję, ale nikt mnie nie rozumiał. Nikt nie chciał zrozumieć - nawet psychoterapeuta. Nie wiem już co mam robić, ale jestem zagubiona. Nikt z najbliższego otoczenia o tym nie wie, bo staram się to ukrywać. Ale jest coraz gorzej. Psychoterapia nie pomaga. Ludzie mnie denerwują....
  10. Witajcie, dawno tutaj nie zaglądałem. Napiszę dosłownie kilka słów, może nie posypie się hejt. W zasadzie długo się zastanawiałem, czy napisać ten post. Przez czas od ostatniego mojego postu, postanowiłem wziąć się za siebie. Poznałem wiele fajnych dziewczyn, nawet te, które widzę pierwszy raz w życiu, uczę się na bieżąco rozmawiać. Różnorodność przejawia się nie tylko w charakterze, ale i w wyglądzie również. Jestem człowiekiem elastycznym, potrafię dostosować się dla kobiety. Mimo wszystko żadna nie chce stworzyć związku, a powodem jest mój wygląd, pomimo, że dbam o siebie. Wciąż żyłem zasadą, że jest ta jedyna na świecie, która mnie chce. Niestety, już ze 100 razy słyszę te samo zdanie "jesteś miłym i fajnym facetem, ale nie w moim typie". Mam 27 lat, pewnie pomyślicie sobie, "kurde, przecież jest jeszcze młody". Może i prawda, ale nie mogę już patrzeć na szczęśliwe rodziny założone przez moich kolegów i koleżanek. Czuję, że dopada mnie depresja i rezygnacja. Jeżeli chcecie hejtować, to śmiało.
  11. Nerka

    Dzień dobry

    Witam. Jestem Nerka, mam 22 lata. I obawiam się, że niestety mam ze sobą spore problemy. Brzmi to jak przedstawienie się na spotkaniu AA ale w zasadzie chyba po to założyłam tu konto - aby uzyskać podobne wsparcie, którego najwyraźniej nie jestem w stanie uzyskać od osób w tym "realnym, rzeczywistym" świecie. To nie tak, że jestem jakoś wybitnie dobrze zdiagnozowana. Bo nie jestem. Kilka lat temu po ledwie może półgodzinnej rozmowie na wymaganej do pewnego zabiegu konsultacji dostałam wpis 'depresja' i receptę na opakowanie antydepresantów. i nawet je brałam jednak teraz nawet nie jestem w stanie stwierdzić czy to mi pomogło. Do psychiatry nie wróciłam - i z dzisiejszego punktu widzenia wiem, że popełniłam ogromny błąd. Jak i kiedy zaczęły się moje problemy? Nie mam zielonego pojęcia. Mam wrażenie, że to poczucie beznadziejności jakie odczuwam zaczęło się dawno temu - jeszcze kiedy to chodziłam do szkoły podstawowej. Pamiętam to doskonale, że już w drugiej klasie podstawówki miałam pierwsze myśli samobójcze. Jako dziecko prosiłam aby jacyś bogowie przenieśli mnie do innego, magicznego świata gdzie byłabym taka jak wszyscy, gdzie byłabym wolna od moich prześladowców. Od moich 'kolegów i koleżanek' ze szkoły. Dzieci potrafią być naprawdę okrutne, a nauczyciele obojętni i doświadczyłam tego na własnej skórze. Ale wtedy jeszcze nie było tak źle! Wtedy jeszcze miałam grupkę prawdziwych przyjaciół i kolegów, którzy nie odpychali mnie od siebie. A potem powoli zaczęło się to kończyć. Część znajomych odepchnęłam sama kiedy zaczęłam tracić motywacje do robienia czegokolwiek. Zamknęłam się w książkach, internecie i grach komputerowych, bo tylko te sprawiały mi jeszcze jakąś przyjemność. Druga część podrosła i zaczęła się mnie zwyczajnie wstydzić. Nie odpowiadali mi nawet cześć na korytarzu czy ulicy. Zupełnie jakbym jeszcze rok wcześniej nie bawiła się z nimi w chowanego czy berka. W gimnazjum przynajmniej trochę uspokoiła się kwestia przemocy w szkole - moja wychowawczyni nie pozwalała mnie prześladować za co jestem jej serdecznie wdzięczna. Ale rówieśnicy nadal nie bardzo chcieli mnie wpuścić do grupy. A może to zwyczajnie ja już nie chciałam do tej grupy należeć? Już przeto wtedy było we mnie poczucie, że jestem inna. Że jestem... w pewnym sensie gorsza. W liceum nastał okres spokoju. Znalazłam sobie dwójkę znajomych o podobnych zainteresowaniach i choć i wtedy przez swoje specyficzne zamknięcie byliśmy ofiarami plotek i żartów to było mi dobrze. Wreszcie czułam, że ktoś znowu mnie lubi. Ale jednocześnie czułam coraz większy brak motywacji do nauki i strach przed maturami i lekcjami i w ten sposób zawaliłam trzecią klasę liceum. Pierwszy raz się znaczy. Przez naciski ze strony rodzicielki nie podeszłam do poprawek, co byłoby wtedy dla mnie lepszym rozwiązaniem a podeszłam do zdawania drugi raz trzeciej klasy. Tą zawaliłam przez... cóż. Określmy to mianem problemów ze zdrowiem. A jak jest aktualnie? Moim zdaniem tragicznie. Coraz częściej odczuwam dziwne, przerażające pustki. Przygnębienie. Smutek. Zupełnie jakby jakaś zmora stała przy mnie i wysysała ze mnie wszystko co dobre. W trakcie 'gorszych' okresów jestem agresywna, bardzo łatwo mnie zranić a kwestia braku zaufanej osoby do wypłakania się i wyrzucenia z siebie tego całego syfu zaczyna mnie przytłaczać i sprawia, że ranię bliskie mi osoby. Zaczynam bać się, że zwyczajnie jestem jakaś... wybrakowana. Że jestem niezdolna do życia w gronie osób - nawet jeśli są to znajomi z internetu bo z jakiegoś powodu nie umiem poza pracą zadawać się z ludźmi. Moi znajomi twierdzą, że mogę mieć borderline. Wysyłają do specjalistów... Ale boję się. Nie tylko przez strach przed lekarzem ale strach przed tym co powie moja rodzina: "Jakie ty możesz mieć problemy?". Z drugiej strony boję się, że zamiast wybuchnąć i pokłócić się to zrobię sobie krzywdę. Potrzebuje pomocy. Ale zupełnie nie mam pojęcia jak się do tego zabrać. brakuje mi wsparcia. Czuję, że tonę. Ale nie umiem znaleźć drogi na powierzchnię.
  12. Witam. Może zacznę od konca... Ogóle wszystkie te dziewczyny którymi wszyscy się zachwycają np. na Instagramie o nieskazitelnej urodzie i figurze, na mnie nie robią większego wrażenia i za 10 sekund o nich zapominam. Teraz przejdę do rzeczy. Kilka dni temu obejrzałem polski (nie tylko polski :-)) (swoją drogą świetny) film i jeszcze dwie godziny wcześniej nie pomyślałbym że tak to na mnie wpłynie. Był to film który większość z was pewnie widziało nakręcony w 1989 na faktach (celowo nie podaje tytułu ale podaje na tyle informacji żeby co poniektórzy skojarzyli bo jednak nie wiem jak zareagujecie). I odkąd zobaczyłem młodą w sumie drugoplanową aktorkę (w momencie nagrywania filmu była zbliżona wiekiem co ja teraz, to ważne! Żeby mnie nikt nie oskarżał o skłonności wiadomo jakie) nie mogę przestać o niej myśleć i przeszkadza mi to troszkę w normalnym życiu. Jest mi bardzo smutno. Do tego dochodzi nostalgia do czasów z lat przed 90 w których nawet nie żyłem ale znam je z różnych stron ( i nie koloryzuje ich ale i tak wolałbym w nich żyć przynajmniej w moim przypadku)( na ten temat nie będę pisał przynajmniej w tym wpisie, zresztą i tak nie jest to problem). Pewnie większość z was jak wyszukacie ten film i zobaczycie ją będzie się zastanowiało czy to na pewno ten film bo 'co można widzieć w urodzie tej dziewczyny'... Nie wiem zbyt co teraz zrobić, miałem ochotę obejrzeć następny film z jej udziałem ale to chyba zły pomysł... Napisałem na tym forum bo kiedyś inne nieistniejące już forum pomogło mi z czymś innym więc póki co mam same dobre doświadczenia i mam nadzieję że tak zostanie i nie pożałuje że napisałem ten wpis, mógłbym jeszcze tak pisać ale będzie mniejsza szansa że ktoś to przeczyta, pozdrawiam wszystkich i życzę zdrowia zarówno psychicznego jak i fizycznego. Ps. Jeśli ten wpis jest w złym dziale proszę o przeniesienie
  13. Witam, szukałam miejsca gdzie mogę się wygadać i trafiłam tutaj. Mam duży problem z poczuciem samotności. Gdy tylko nie jestem czymś interesującym zajęta, od razu mi się to uczucie włącza. Nie jestem w związku. Po rozwodzie z mężem przemocowcem, byłam szczęśliwa z jednym człowiekiem, ale niestety to od początku było dziwne i nie miało przyszłości. Jednak w tamtej sytuacji byłam tak spragniona miłości, normalnego dobrego człowieka, który zamiast wyzwisk będzie dla mnie dobry i czuły, że poszłam w to. Po rozstaniu z mojej inicjatywy, jakies przelotne znajomości z portali randkowych. Jeśli znalazłam kogoś interesującego, co zdarzało się bardzo rzadko, od razu się angażowałam, natomiast im jakby nie do końca zależało. Mam wysokie poczucie własnej wartości, wiem kim jestem. Podobam się mężczyzną, mam dobre wykształcenie, kochaną córke, ale nie chce byc z pierwszym lepszym który się napatoczy. I jestem przez to taka nieszczęśliwa :(((((((( Mam zaledwie kilku dobrych znajomych, z którymi naprawde lubię spędzać czas. Ale nie lubię się nikomu narzucać...Nie chce zawracać im głowy. Najgorsze sa wieczory....Patrze co chwila na telefon czy ktoś do mnie nie napisała. Kompulsywnie przeglądam portal społecznościowe czy nie ominęłam jakiegoś powiadomienia....wiem,masakra........................ Gdy miałam konto na p.randkowym odpisywałam często na wiadomości od osób, które totalnie były poniżej moich standardów, tylko po to żeby miec z kim popisać. Zeby czuć że komuś na mnie zależy.....Potem był problem, bo oni chcieli się spotykć a ja nie. Do tego problemy ze snem....od 4 lat jesetm na lekach nasennych. Bez nich spię do 2-3 w nocy i koniec..... Myslę nad nowa terapią, tamta poprzednia była spowodowana cieżkim małżeństwem.....teraz mam jednak inny problem... CO robię źle????? POMOCY
  14. Mam 15 lat i chciałbym się podzielić ze sobą swoim problemem, którego nie mogę wyrzucić z głowy. Zanim jednak zacznę pisać, upominam, że temat będzie całkiem długi, ponieważ żeby ukazać i sformułować w CAŁOŚCI mój smutek muszę przytoczyć kawałek swojego życia. A więc tak - mam straszny problem z poradzeniem sobie z pewnym wydarzeniem (pozytywnym) z mojego życia, które zmieniło je o 180 stopni, ale na plus. Z perspektywy czasu zauważyłem, że to jeden z moich najlepszych okresów do tej pory w życiu. Ale o co chodzi? Jaki okres? O czym ja piszę? Już tłumaczę. ============================================================ Przenieśmy się wstecz do listopada 2017r. Środa. 8 listopad. Godzina 15:30. Dzwonek na przerwę po męczącej lekcji angielskiego. Wychodzę z kumplami na dwór żeby dotlenić umysł. Przypominam sobie, żeby zapytać się, czy wracam po lekcjach sam do domu czy ktoś po mnie przyjeżdża. Więc - dzwonię do mamy: ,,Halo?" ,,Cześć Mamo. Mam pytanie - ja dzisiaj sam wracam czy mnie odbierzesz?'' ,,Nie dam rady Cię dzisiaj odebrać.'' ,,Co? Dlaczego?'' ,,Nie dam rady Cię odebrać [...] bo dziadek umarł.'' Osłupiałem. Ale że...co?! Jak to?! Przecież to nie może się dziać naprawdę! Do tej pory myślałem, że poczucie jak ktoś umiera z rodziny występuje tylko w filmach. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie dość, że mam tonę kompleksów (ostry trądzik, nadwaga, małe uznanie wśród znajomych) to jeszcze ktoś mi umarł... Panie Jezu, dlaczego? Za jakie grzechy? Czułem się beznadziejnie. Poniżałem się, i chciałem zakopać się pod ziemię. Brak nadziei. Game over. Od codzienności uciekałem w jeden, jedyny sposób - piłka nożna. Trenowałem, męczyłem się, walczyłem (grałem na bramce) i zawsze, pod koniec zajęć, podnosiłem palce i swoje trudy ofiarowałem dwóm postaciom - dziadkowi i Bogu. Modliłem się codziennie. Ale w zasadzie... co to da? Na co mi to? Przecież już nie ma na nic nadziei. Tak będzie już na zawsze, po co ja się w ogóle staram? To koniec. I tak ciągnął się dzień za dniem. Aż pewnego razu.... Sobota. 21 kwietnia 2018 roku. Przychodzi wycieczka do Paryża. Niczego wielkiego się nie spodziewam - może się odnajdę w jakimś towarzystwie lub też nie. Jadę tam tylko pozwiedzać, przynajmniej wtedy poczuję się fajnie. A co się okazuje? Okazuję się, że... BOOM! Wyjazd był NIE-SA-MO-WI-TY! Poznałem fajną ekipę (dwie fajne dziewczyny i jeden chłopak), która odważyła się być sobą i pomogła rozwinąć mi skrzydła. Słuchaliśmy muzyki, zwiedzaliśmy nowoczesne i charakterystyczne ulice Paryża, rozmawialiśmy o WSZYSTKIM. Przychodzi majówka z księdzem z mojej parafii. Cel? Góry, zwiedzanie i ,,luzacki' wypoczynek przy malowniczych krajobrazach Tatr. No, może będzie fajnie! Ale niee! Po co ja się nakręcam? Przecież jedzie tylko 8 osób razem z księdzem, na dodatek sami chłopcy. Tak się składa, że przedłużyłem swoją dobrą passę! Było prześwietnie! Byłem w centrum zainteresowania (choć nie chciałem), poprawiłem relacje z księdzem i przyjaciółmi, przeżyłem niezapomniane emocje - Kraina obfita w mleko i miód! Do wakacji było coraz lepiej. Wypocząłem na piaszczystej plaży podczas wyjazdu z siostrą zakonną ze szkoły (gdzie też było super), grałem na boisku ze znajomymi i wiele więcej. Ale przede wszystkim, zacząłem słuchać więcej muzyki. Cały mój wolny czas to było słuchanie TACO HEMINGWAYA. Rapera, który porusza ważne tematy na temat mentalności w formie muzyki. I tak minął Paryż, majówka, wakacje i zaczęła się szkoła. Wytężyłem swój umysł na naukę (miałem średnią 5.00 w I. semestrze) i trzymałem się tylko z jednym przyjacielem, z którym złączyliśmy siły i skupiliśmy się na nauce. Co ciekawe, jego ulubionym raperem też był wcześniej wspomniany Taco. Poczułem, że zaczęła mnie ogarniać nuda i pustka. Zbuntowałem się przeciwko mojemu przyjacielowi i teraz staram się, bezskutecznie, zrobić wszystko żebym mógł przywrócić tą atmosferę sprzed roku. Jest też możliwość, że uzależniłem się od muzyki (pozwalam, żeby wpływała na moje samopoczucie i zawsze, kiedy wychodzi jakiś nowy hit, dopiero wtedy czuję, że moje życie się zmienia. ============================================================ No i teraz, ujawnia się mój problem. Wielka huśtawa smutku, rozpaczy, obojętności, radości, wiary i euforii zamieniła się W.... No właśnie. W co? Co ja mam teraz zrobić? Ogarnia mnie codziennie pustka związana z brakiem możliwości powrotu do tamtych dni, popularnie zwana nostalgią. Coraz bardziej czuję się gorzej - psychicznie i fizycznie. Nie widzę dobrej przyszłości, szczególnie że niedługo idę do szkoły średniej. Nie potrafię odnaleźć się w dobrym towarzystwie. Takim, które jest autentyczne. Nie patrzy się na innych i jest otwarte na każdego człowieka. Nie wiem, na czym mam się skupić. Dlatego też zamiast skupić się na dobrym samopoczuciu i rozsądku skupiam się tylko na nauce, pieniądzach i internecie - w ten negatywny sposób. Nie odczuwam radości z czyjegoś bytu jak kiedyś. Nie mogę uwierzyć w siebie, pokazać prawdziwego siebie, bo nie mogę znaleźć dobrego towarzystwa. Jak nastawić się na to, że rzeczywiście będzie lepiej? Czy to naprawdę ten słynny ,,koniec'', o którym pisałem? Nie widzę dobrej przyszłości. Przynajmniej teraz. Dzień w dzień płaczę za tamtymi dniami, pomocy! Nie widzę ratunku
  15. Cześć czytającym. Chyba potrzebuję się komuś wygadać, z chęcią choć i z lekkim strachem wysłucham spojrzenia innych ludzi, może jakichś porad. Mam 32 lata Kilka ładnych lat temu coś się pozmieniało w moim życiu i myślę, ze przez to nie potrafię sobie ułożyć żadnego związku, ale i samo moje życie nie wygląda tak, jak bym tego chciał. Jak pamiętam siebie z czasów młodszych, to byłem osobą bardzo towarzyską, zawsze miałem bardzo dużo znajomych, nie sprawiało mi problemu nawiązanie nowych znajomości. Odkąd zacząłem się ładować w poważne relacje, to cała swoją energie kierowałem na relacje, co nie przynosiło dobrych efektów, ale na początku potrafiłem jeszcze od razu wrócić to dawnego „ja”, aż nadszedł związek długi, 5 letni. Zdecydowanie wielka miłość, było nam bardzo dobrze, mieszkaliśmy razem, oczywiście kłótnie były, ale byliśmy dla siebie przyjaciółmi przede wszystkim, nikt nie odwalał żadnych dziwnych akcji, nie zachowywał się jak singiel. Rozsypało się z perspektywy czasu o pierdoły, brak rozmowy, upartość z obu stron. Myślę, że ta relacja + wyprowadzka z mojego miasta pod koniec tej relacji, oraz późniejsza jeszcze jedna kolejna do obcego mi miasta spowodowały, ze ja się zmieniłem po tym do tego stopnia, ze dziś nie potrafię być już towarzyski, nie mam tylu przyjaciół, i żeby nie było- proponowałem nie raz czy to jakiemuś koledze, czy to koledze wraz z jego dziewczyna abyśmy gdzieś w 4 (wraz z jakąś moją ówczesną dziewczyna) gdzieś wyszli ale za każdym razem odmowy i wymówki i szczerze zniechęciło to już do końca. Gdzieś chyba ostatnio zrozumiałem, ze próbuje stworzyć relacje taką, jak ta 5 letnia, gdzie byliśmy sobie bardzo bliscy, byliśmy przyjaciółmi. To była jedyna kobieta przed która potrafiłem się otworzyć, bo dziś jest twarda skorupa. W chwili obecnej zakończyłem kolejna relacje, to już chyba z 7 od momentu rozstania 3 lata temu z opisywana kobietą. Po drodze psychikę zorała mi dziewczyna z borderline, oraz druga, wielka miłość, która opowiadała jak to by życie za mnie oddała, i jak to strasznie mnie nie kocha, i czego to ona nie chce, by bardzo łatwo zerwać pod naciskiem zaborczej koleżanki, ale myślę ze najbardziej doskwiera mi to jaki się stałem, to że ludzie mnie denerwują, to że nie potrafię mieć bliższych przyjaciół/znajomych, że wszystko to są kontakty zawodowe, czasami zdarzy się, że chwilę porozmawiamy niezawodowo, ale to raczej rzadko. Przez to, że stałem się taki zamknięty, nie moglem znieść ostatniej relacji- relacji z bardzo fajną dziewczyną, ale taka która wiecznie by chodziła na domówki, wypady, wakacje ze znajomymi. Wszystko w granicach rozsądku jest OK, ale gdy zaczęło się robić tego zdecydowanie za dużo to zaczęło mi to przeszkadzać. Mówiłem o tym, i nie przynosiło to skutku. Na większość zapraszała, bym szedł z nią, z tym że po pierwsze widziałem, ze ze mną bawi sie ale zdecydowanie nie tak dobrze, jak wtedy gdy bawi się sama, a po drugie to co chwile były wyjścia do obcych ludzi. Na każde wyjście do rodziny, czy najbliższych nie było problemu, bym z nią szedł, ale nie sprawia mi to absolutnie żadnej przyjemności, by ciągle imprezować z obcymi, innymi ludźmi. Gdyby to było stale grono najbliższych znajomych to pewnie z czasem bym ich lepiej poznał i byłoby OK, do niej jednak się potrafił odezwać ktoś z kim kontakt znikomy albo zerowy od dawna, i już jest „MUSZE iść bo ta osoba chce bym tam była”. Nie ważne wtedy, ze np mieliśmy się widzieć w ten weekend. Zacząłem wiec stawiać się ciągle w opozycji, ze nigdzie chodził nie będę, co tylko pogłębiało to w co zabrnąłem z brakiem własnego życia towarzyskiego. Tak czy tak ta relacja nie dawała mi tego co chciałem. Od dawna przekonywałem by przeprowadziła się do mnie, niby chciała, ale BARDZO opornie jej to szło, bo w jej mieście ma klientów, bo u mnie musi ich zdobyć (choć nie robiła nic by ich zdobyć), bo u siebie ma pracownice i jak ona biedna jej powie, ze musi sobie szukać innej pracy, bo kupuje mieszkanie i nie chce go od razu wynajmować, chciałaby chwile w nim pomieszkać. Moim zdaniem to były wymówki, bo wygodnie było przyjeżdżać do mnie i mojego miasta, mieć tutaj życie z poważnym związkiem, planami, staraniem sie o dziecko, ciągłym mówieniem mi, ze chce ślubu, a później wracać do swojego życia u siebie w mieście. Ta relacja myślę ze dość wyraźnie pokazała mi, ze brakuje mi tego co gdzieś utraciłem- własnych znajomych, własnego życia. Wpadłem z pracoholizm i pościg za pieniędzmi, stałem się zgorzkniały, ludzie mnie wkurzają, są egoistyczni, głupi, pazerni, potrafią się odezwać tylko, gdy sami czegoś potrzebują, i wystarcza mi w zasadzie bliska kobieta by nie robić nic w celu bliższych kontaktów z innymi ludźmi, a kilka podjętych prób, które ludzie olali, jedynie pogłębia to, ze z jednej strony tego nie chce, a z drugiej strony brakuje mi tego. Na zewnątrz jestem uśmiechnięty, potrafię pogadać, myślę, że ludzie mnie lubią, i przez to firma idzie mi bardzo dobrze, ale potrafię taki być bo widzę, że mam w zamian to, czego chcę- coś swojego- pracę której poświęcam cały czas, pieniądze. Zawodowo zatem bez problemu przychodzi mi nawiązywanie nowych, dobrych relacji. Zycie prywatne leży. I mam wrażenie, że dopóki tego nie odzyskam, to nie ułożę sobie dobrze życia z kobieta, bo powinienem zdecydowanie mniej się poświęcać, podchodzić odrobinę bardziej egoistycznie i myśleć o sobie, nie ładować całej swojej energii w związek. Od relacji potrzebuję chyba odpoczynku, ładuje się z jednej w drugą, z tym że brak przyjaciół, bliskich, kogoś z kim można pogadać, powoduje natychmiastowe poszukiwanie związku, by mieć chociaż to, problem jednak tylko się odsuwa na jakiś czas, nie znika.
  16. Cześć wszystkim! Na wstępie zaznaczę, że mam 20 lat i zdaję sobie sprawę z tego, że sposób mojego postrzegania będzie ewoluował. Proszę także o poważne podejście do mojej „naiwności” i kuriozalnego sposobu postępowania. Nadmienię jeszcze, że nie jestem osobą wierzącą, jednak wciąż poszukuję własnej drogi, przez to łudzę się, że iluzja, której się trzymam, poniekąd się ziści. Do rzeczy: od lat raczej męczę się z nihilistyczną wizją świata, aniżeli ją wyznaję z własnej woli. Od dziecka towarzyszyło mi poczucie pustki. Byłam na bakier z wiarą. Miałam jednak takie epizody, gdzie chciałam przynależeć do Kościoła, szukałam Boga, lecz wstydziłam się przed nim chociażby tego, że jako dziewczynka byłam... sadystycznie zafascynowana śmiercią i ciałem Jezusa wiszącego na krzyżu. Przeszło mi to już dawno, sumienie daje mi nawet we znaki, teraz nie mam w sobie ani krzty jakiegokolwiek sadyzmu wobec kogokolwiek i czegokolwiek. Bynajmniej nie aprobuję postaw autodestrukcyjnych – człowiek może anihilować każdą ilość zła, która w niego uderza. Obawiam się, że spotkała mnie za to kara w postaci pogłębienia mojego nihilizmu i (stwierdzonej przez psychiatrę) dystymii. Jestem bardzo wyczulona na ludzką biologię - wsłuchuję się w ludzkie ciała, oddaję się mimochodem obserwacji ich funkcjonowania (tak na żywca)... Jestem szurniętą fanką turpizmu. Ciekawe by była reakcja kogoś, gdyby się skapnął, że podczas rozmowy ja nie tyle odbieram jego przekaz słowny, ale także wsłuchuję się w rytm jego oddechu... To moje dziwactwo skutkuje tym, że odczuwam początkowo awersję fizycznością osób, które nie są mi dobrze znane, do których nie zdążyłam się jeszcze fizycznie przyzwyczaić i których fizjologia mi nie odpowiada, ale z drugiej strony tak też badam ludzi. Fascynują mnie przejawy życia w innych. Czuję się z tym jak jakieś zwierzę. Oczywiście rozmawiałam o tym z psychiatrą, byłam również u seksuologa. Obawiałam się, że mam jakieś perwersje bądź jestem aseksualna (nie współżyłam jeszcze, potrzebuję mocnych więzi z drugim człowiekiem, by nie odczuwać niechęci do poznawania namacalnie jego fizyczności). Wiem, że po prostu wypracowałam sobie taki chory mechanizm obronny. To wszystko skutkuje tym, że odczuwam brak sensowności mojego istnienia i czuję się jakimś odmieńcem. Ponadto jestem osobą wrażliwą i chcę o tą wrażliwość dbać, i to niezależnie od tego, co będzie wyczyniać moja psychika (nawet jeśli miewam myśli suicydalne). Nie wiem, może na siłę chcę być w kontrze do świata. Próbowałam również szukać tzw. bratnich dusz, by choć odrobinę wypełnić tę pustkę jakimkolwiek człowiekiem, lecz łudziłam się tylko, że a nuż ktoś ma jakoś podobnie. Jednak podejmowałam próby. Uczęszczałam np. na spotkania terapeutyczne (w sensie grupy młodzieżowe). Rozumiem, że ludzie mający problemy często palą mosty. Ja sama paliłam, chcąc rozświetlić własną przyszłość. Mam wprawdzie znajomych, ale nie bliskich. Pustkę i poczucie beznadziei wypełnia mi czytanie i muzyka. Ponadto mocno interesuję się życiem po śmierci i oglądam masowo m. in. wywiady z byłymi satanistami, wywiady egzorcystów z demonami czy filmy o opętaniach (to tak dla sublimacji). Zatracam się w introwertyzmie. Czuję, że gasnę i nic z tym już zrobić nie mogę. Przeżyłam w moim życiu jedną druzgocącą stratę, wdałam się w toksyczną relację, przeżywałam odrzucenie. Jakoś przez to przebrnęłam, karmiąc się wizją lepszej przyszłości. I nic. Boli mnie to, że nigdzie na tym świecie nie ma żadnego mojego miejsca, które mogłabym obdarzyć sentymentem. Już nawet w snach pojawia mi się motyw, że znikam, jednak zawsze się w końcu budzę. I żeby nie było - studiuję, odbywam praktyki, param się pewnymi zajęciami, ale ten bakcyl życia mnie zżera, czuję się kompletnie sama na tym świecie (mimo posiadania znajomych i najbliższej rodziny), szukałam nawet bliskości z Bogiem, ale ta cała wiara do mnie nie przemawia. Jestem po prostu zawieszona w nicości, to już chyba anhedonizm, nie cieszę się z niczego, tylko tak sobie wegetuję. Wyszedł ktoś z tego przeklętego stanu, czy trzeba już tylko otępić się, wyprać z emocji i egzystować dalej jak jakiś golem? Dziękuję Wam wszystkim za uwagę i życzę miłego dnia/nocy!
  17. JaszczurkaAnia

    Nie mam siły.

    Hej. Jestem tu nowa i może najpierw przybliżę wam moją historię. Nie mam się komu wygadać, wyżalić, a może ktoś miał podobnie. Niedawno skończyłam 20 lat i... nie umiem sobie poradzić z życiem od 4 lat kiedy zmarł mój przyjaciel. Dlaczego aż tak to przeżyłam? Bo nie miałam nikogo bliskiego w swoim gronie. Nie pochodzę z bogatej rodziny, ojca nie miałam, mama zawsze była w pracy, a jeżeli wróciła do domu to uwagę skupiała na moich dwóch starszych braciach (w tym jednym niepełnosprawnym). W konsekwencji więcej czasu spędzałam z dziadkami i czułam się niechciana przez rodziców. Jak mama mi poświęcała chwilę uwagi to zazwyczaj dawała mi do zrozumienia, że do niczego się nie nadaję, że na pewno sobie nie ułożę życia i potrafiła powiedzieć, że żałuje tego, że mnie urodziła. Ciągle manipulowała moimi wyborami, to co ja chciałam robić w życiu jej się nie podobało i zawsze było jakieś "ale" : "ale to przecież daleko", "ale nas na to nie stać", "ale co jak Ci się nie uda". Zawsze szłam wytyczonymi przez nią ścieżkami. To krótko o rodzinie. W szkole natomiast byłam często wyśmiewana, że jestem biedna, mam ojca alkoholika i wyglądam jak paszczur. Oderwałam się od wszystkich osób i zatopiłam się w nauce - była to 2 klasa podatawówki. Zaczęłam czytać książki, zaczęłam rysować (jak każde dziecko), poszłam na zajęcia dodatkowe ze wszystkiego czego się da byleby być jak najdłużej poza domem, ale jednocześnie mieć wokół jak najmniej osób. W 4 klasie zaczęłam się zachwycać naukami ścisłymi i chciałam iść w tym kierunku. Podobał mi się świat matematyki, był taki piękny... Ale moja mama ten świat zniszczyła mówiąc, że i tak po tym nic nie będę miała (sama jest nauczycielem matematyki). Mimo tego jej nie posłuchałam i dalej pogłębiałam wiedzę. W 6 klasie podstawówki nadszedł wybór gimnazjum, myślałam, że będę mieć możliwość odbicia się i spotkania lepszych ludzi zwłaszcza, że nie szedł tam nikt z poprzedniej szkoły, ale było o wiele gorzej. Próbowałam się uspołecznić, ale znów zostałam wyśmiana tym razem przez sylwetkę (dużo ćwiczyłam), przez to że jestem kujonem i przez to że nie umiałam po prostu się nauczyć języka angielskiego (wolałam niemiecki). Tylko dlatego że byłam kujonem grupka koleżanek była dla mnie miła bo "miał kto im robić zadania". Często słyszałam od nich przykre rzeczy, ale się z nich śmiałam obracając wszystko w żart i wewnętrznie płacząc. W 2 klasie gimnazjum poznałam mojego przyjaciela (nazwijmy go Bartek). Była to jedyna osoba która mnie zaakceptowała i niestety była to przyjaźń na odległość. Pod koniec 3 klasy gimnazjum w czerwcu, kiedy nadchodził czas na wybór liceum, ja wegetowałam w łóżku. Nie byłam nawet w stanie iść na pogrzeb Bartka, na zakończenie szkoły. Jeszcze chwilę przed jego śmiercią, jakoś w lutym, poznałam swojego pierwszego chłopaka, a wakacje przed liceum okazały się najgorszym okresem mojego życia. Dawna "koleżanka" z podstawówki rozpuściła plotkę o tym, że znęcam się nad psami, że je zjadam. Mój "chłopak" za to na całą wieś wykrzyczał, że jestem dziwką i że byłam na skrobance, a tak naprawdę siedziałam u Bartka w szpitalu. Do liceum poszłam z nastawieniem wewnętrznym bardzo anty do ludzi, ale i tak miałam przyklejony uśmiech do twarzy. Byłam po prostu sztuczna, a oni wszyscy to łykali jak ryby przynętę. Zatopiłam się w nauce, przestałam się przejmować tym o ludzie o mnie myślą. Pamiętam, że samopoczucie miałam fatalne i zmieniło się to jakoś w 2 klasie liceum. Oczywiście na koniec szkoły średniej trzeba było podjąć wybór - na jakie studia iść. Moja mama nie przyjmowała do wiadomości tego, że chcę roku przerwy, że chcę odsapnąć od pogoni za karierą, a prawda byłą taka, że bałam się tam iść. Bałam się zaaklimatyzować. Mimo dużej ilości nauki matura poszła mi bardzo słabo. Nie dostałam się na wymarzone studia i w konsekwencji, za namową mamy, poszłam na takie na, które nie chciałam. Mimo to pokochałam miasto w którym studiowałam, poznałam swojego chłopaka, ale i tak podczas roku tam się zwyczajnie zapadłam. Nie zaliczyłam kilku przedmiotów i poczułam się jak nieudacznik patrząc jak mój brat sobie dobrze radzi, wszystko zalicza, a nasza rodzicielka jest z niego dumna, a mnie traktuje jak ofiarę losu. Postanowiłam zmienić kierunek studiów i wystartować na uczelnię, która była daleko od domu, ale... W lipcu zaczęłam czuć niemoc wstania z łóżka, co noc wymiotowałam, płakałam. Mimo to codziennie się uśmiechałam, żeby po sobie nie dać tego poznać. Po tygodniu studiowania wróciłam do domu i zaczęłam mówić, że to przez tęsknotę chcę wrócić, że sobie nie daję rady psychicznie, że będę mieć swojego chłopaka bliżej, pomogę w domu, poprawię maturę i dostanę się gdzieś bliżej. Wszystko mnie przytłoczyło. Widziałam zawód mamy i wiedziałam, że będzie mnie za to nienawidzić, dlatego na każdym kroku mi udowadniała to że jestem nieudacznikiem, że mój brat jest cacy bo studiuje, że jest mądry, a ja się do niczego nie nadaję... I ciężko mi z tym, że nie dałam sobie rady, że jestem do niczego. Zaczęłam mieć myśli samobójcze, z którymi próbuję sobie radzić, ale mi to nie wychodzi. Zaczęłam wyobrażać sobie świat beze mnie, że wtedy byłby lepszy... Gadałam o tym wszystkim z chłopakiem i chcę być dla niego silna, chcę dać sobie z tym radę, ale to jest silniejsze ode mnie i myślę czy by nie znaleźć mu dziewczyny, która jest mądrzejsza, ładniejsza, bardziej otwarta, a rodzinie córki/wnuczki/kuzynki, która by była lepsza ode mnie... Przepraszam, że wyszło to takie długie. Może wszystko wyolbrzymiam, może rzeczywiście jestem słaba, może rzeczywiście się do niczego nie nadaję... Chciałabym tylko wiedzieć czy jest ktoś kto był w podobnej sytuacji, albo ktoś kto by poradził jak się w takiej sytuacji ogarnąć skoro nie mam na to siły... I proszę - bez żadnych docinek. Mam nadzieję, że są tu jeszcze ludzie, a nie taborety. Z góry dziękuję za wszystkie odpowiedzi.
  18. Mati2305

    Depresja żony

    Witam Was wszystkich. Od dwóch miesięcy moja najukochańsza osoba, moja żona z którą spędziłem wspaniałych 15 lat przebywa w Obrzycach, leczy się na depresję. Jest po próbie samobójczej. Od 5 tygodni przebywa na oddziale terapeutycznym. Ma podpisany kontrakt na 12 tygodni. Pierwsze kilka tygodni rozłąki znosiłem dobrze, ale dwa tygodnie temu delikatnie dała mi do zrozumienia że te 12 tygodni jej nie wystarczy by się pozbierać. I coś we mnie pękło. Zawsze byłem silnym psychicznie mężczyzną ale zdałem sobie sprawę że było tak tylko dlatego że ona była przy mnie. Bez niej zamieniam się w wrak człowieka który powoli idzie na dno. Od dwóch tygodni bez przerwy płaczę i nie mogę nad tym zapanować. Nigdy wcześniej nie płakałem przy niej a teraz się już tego nie wstydzę. I niestety ona to widzi, widzi że jest mi cholernie ciężko, że nie radzę sobie emocjonalnie i przez to nie jest w stanie skupić się na sobie podczas swojej terapii. Od dwóch tygodni praktycznie nie jem, pale dwie paczki fajek dziennie a moim jednym posiłkiem są kajzerka i redbull. Nie mam siły wstać z łóżka I pójść do pracy. Resztkami sił skupiam się na 9letniej córce której Muszę zrobić śniadanie,uczesać włosy i zawieźć ja do szkoły. Jutro idę do psychoterapeutki z polecenia mojej żony w nadziei że mi jakoś pomoże się pozbierać. Sam już nie wiem co mam robić.
×