okej więc od początku.
Chyba miał mnie wychować ojciec.
Tak było na pewno w domu matki, gdzie babka wychowała głównie syna, a moja matka była oczkiem w głowie pracowitego z pewną mądrością życiową ojca. Tworzą się takie pary. I obserwuję to także w innych rodzinach. Kompleks Edypa/Elektry... może.
Tyle że u mnie się wszystko wykrzaczyło.
Rodzice pobrali się. Urodziłam się ja.
Matka porzucająca, ale kierująca wszystkim (tzw głowa rodziny) plus ojciec zdominowany przez nią, po problemach z własną matką.
Tata osłabł. Przyszedł z pewną pulą zasobów i sprawczości, ale postawiony niżej od mojej wiecznie mającej się za lepszą matki, po mału był redukowany. Do rozchwianego emocjonalnie małego chłopca, który w odwecie próbował wyśmiewać matkę na moich oczach. Te mało dojrzałe emocje wydają mi się adekwatne do dojrzałego faceta, dopiero na terapii terapeutka mi na to zwróciła uwagę. Że to zachowanie obrażonego chłopca. No i odziedziczyłam takie nastawienie do mojej matki po ojcu. Głos rozsądku wydaje mi się wart wyśmiania.
Więc miałam wybór. Albo mama która mnie porzuciła. I była potwornie przykra i poniżająca. Ale to ona zapisywała mnie do lekarza. Albo tata. Tracący na znaczeniu, nieskuteczny. We własnych problemach.
Rzadko już pamiętam jaki był na początku. Zanim w pełni dopasował się do szuflady "ofiara losu' albo "dzwonnik z Notre Dame". Wcale nie był ofiarą losu.
To schemat. Mam taki w pracy. Przyszłam do niej naprawdę ze spoko nastawieniem.
Ale od początku - coraz częściej słyszałam w tej pracy co się nie podoba, co robię źle. No i nigdy że coś mi wyszło.
Układ zmiany jest taki -ja plus dwie inne koleżanki na sklepie.
Wpadłam w schemat w pracy. Zaczęłam tracić zdolność do inicjatywy.
Dwie "duże" koleżanki i ja jakaś taka bezwładna/podwładna, jakbym była niespełna rozumu, jakbym oddała tę kierowniczą rolę tym koleżankom. Bo w domu tak było.
Matka nigdy nie widząca że umiem coś sama zrobić, że umiem być samodzielna, nigdy nie pochwaliła. Silna pozycja kiedy była w parze z moją babką.
Po prostu przejmowała kierownictwo natychmiast jak mi coś nie wychodziło, zamiast pozwolić dać mi się nauczyć, zaczynałam czuć się taka bezwładna i kierowana. Bez wpływu na kluczowe sprawy w życiu.
I to trwało latami. Ja sama żyłam w przekonaniu, że właśnie takie mam możliwości.
Że jak mi dokuczają wszędzie jakim "słabym okazem", "przegrywem" jestem, to mają rację.
Spróbuj być swoim adwokatem jak sam wierzysz że jesteś winny. (ktoś by dyskutował, że prawnicy często nie wierzą w niewinność swoich klientów... nie o to chodzi. gdy ktoś nie szanuje moich granic to ja musze byc tam na miejscu w stanie taką granicę postawić a nie czuć się od razu pokonana...)
No i teraz tak jest w pracy. Te koleżanki nie gadają ze mną. Tylko się komunikują gdy chcą czegoś ode mnie albo mi coś każą zrobić, albo gdy ja czegoś od nich potrzebuję. Ja zatraciłam się w schemacie.
Ostatnio jak przyszedł do sklepu facet który rozbijał butelki dostałam instrukcję, żeby już mu więcej nie sprzedawać.
No i przyszedł ponownie i dokładnie tak nakreśliłam sytuację. Ale on się ze mną wykłócał, więc wezwałam jedną z dziewczyn. Usłyszałam wtedy od niej, że mam sobie sama z nim radzić...
Nigdy nie było w domu kogoś kto interesowałby się moim życiem wewnętrznym.
Dopiero w dorosłym życiu spotkałam kilka osób, szczególnie jedną, która była na mnie uważna. Czułam się przy niej bezpiecznie. Powiedzmy Karol. I w końcu mogłam się rozwijać. Zyskałam poczucie granic.
Całe życie byłam wyśmiewana w domu i przez rówieśników. Że jestem ofiarą losu. Ja robiłam wszystko, by podobać się innym. By ktoś zaakceptował. W głowie miałam pustkę.
A jak gadaliśmy ze sobą z Karolem okazało się że ta głowa nadaje się do czegoś. Że mam zasoby. I to niemałe. Zaczęłam dbać o siebie, rozwijać się... Albo po prostu widział mnie i poznał gdy odkryłam się na nowo jako osobę z inicjatywą, sprawczą... I wiedziałam, gdy ktoś mnie poniżał, że jest osoba która mnie zna z tej silnej strony, i wcale nie muszę się kulić i stawać się słabą i bezradną.
Nie mogę przeżyć, że jako dziecko nie miałam takiego Karola. Jednak nasza znajomość się zakończyła.
Nie ma Karola i nie ma zmian a przynajmniej wszystko znika.
Teraz jestem w stanie w miarę przejrzystego umysłu i opisałam to jak umiałam.
Ale ostatnio budzę się w takiej kondycji... Sprzed poznania Karola. W schemacie w pracy, że inicjatywa leży po drugiej stronie. Moje myśli stały się nieczytelne, wycofałam się w głąb siebie. Czuję się zagrożona przy ludziach, bardzo. Pozbawiona narzędzi. Zredukowana i mała. I czuję się uwięziona sama w sobie. Jak czasem mi zależy żeby opowiedzieć coś o sobie, albo pogadać z kimś znowu mam tę pustkę w głowie. Przecież już widziałam do czego byłam zdolna, ale znowu ląduję w ciele, które się duka z jakiegoś powodu i to wszystko. I poznaję nowych ludzi, i oni uważają że ja taka jestem, ograniczona, bez zdolności, śmieszna, godna pożałowania. A czuję że to potwornie niesprawiedliwe i tak mi z jakiegoś powodu zależy by ktoś mnie docenił, by otoczenie mnie zaakceptowało, a dostaję totalną odwrotność.
I nie umiem wyjść z tego matrixa. Spróbuj się bronić można by rzec. No właśnie jak próbuję, czuję się mała, piszcząca. Moja interwencja raczej bawi drugą stronę i utwierdza w przekonaniu że jestem niedorozwojem, niż działa na moją korzyść.
Mam wrażenie że ten ipin ma sens kiedy masz inicjatywę.
A ja ostatnio jej nie mam. Czuję się jakbym miała niedowład siebie. Wycofana głęboko do wewnątrz.
Mam poważne obawy i mam podstawy, żeby je mieć. Że ten ipin się nie uda, że szybko stamtąd wrócę. I dla mnie to będzie porażka i zaprzepaszczenie szansy.
Brakuje mi poczucia że jest Karol, że mnie zna silną, że wcale nie trzeba mnie pouczać, wręcz nie należy.
Nie wiem, czy to co opisałam jest czytelne. I czy odniosłam się a jeśli nie to do czego konkretnie? @Kiusiu
Te sytuacje konfrontacji z "dwiema silniejszymi kobietami" po prostu przenoszą mnie natychmiast w przeszłość. Przeszłość dosłownie odgrywa się z nowymi aktorami