Hej.
Jestem tu nowa i może najpierw przybliżę wam moją historię. Nie mam się komu wygadać, wyżalić, a może ktoś miał podobnie.
Niedawno skończyłam 20 lat i... nie umiem sobie poradzić z życiem od 4 lat kiedy zmarł mój przyjaciel. Dlaczego aż tak to przeżyłam? Bo nie miałam nikogo bliskiego w swoim gronie. Nie pochodzę z bogatej rodziny, ojca nie miałam, mama zawsze była w pracy, a jeżeli wróciła do domu to uwagę skupiała na moich dwóch starszych braciach (w tym jednym niepełnosprawnym). W konsekwencji więcej czasu spędzałam z dziadkami i czułam się niechciana przez rodziców. Jak mama mi poświęcała chwilę uwagi to zazwyczaj dawała mi do zrozumienia, że do niczego się nie nadaję, że na pewno sobie nie ułożę życia i potrafiła powiedzieć, że żałuje tego, że mnie urodziła. Ciągle manipulowała moimi wyborami, to co ja chciałam robić w życiu jej się nie podobało i zawsze było jakieś "ale" : "ale to przecież daleko", "ale nas na to nie stać", "ale co jak Ci się nie uda". Zawsze szłam wytyczonymi przez nią ścieżkami. To krótko o rodzinie.
W szkole natomiast byłam często wyśmiewana, że jestem biedna, mam ojca alkoholika i wyglądam jak paszczur. Oderwałam się od wszystkich osób i zatopiłam się w nauce - była to 2 klasa podatawówki. Zaczęłam czytać książki, zaczęłam rysować (jak każde dziecko), poszłam na zajęcia dodatkowe ze wszystkiego czego się da byleby być jak najdłużej poza domem, ale jednocześnie mieć wokół jak najmniej osób. W 4 klasie zaczęłam się zachwycać naukami ścisłymi i chciałam iść w tym kierunku. Podobał mi się świat matematyki, był taki piękny... Ale moja mama ten świat zniszczyła mówiąc, że i tak po tym nic nie będę miała (sama jest nauczycielem matematyki). Mimo tego jej nie posłuchałam i dalej pogłębiałam wiedzę. W 6 klasie podstawówki nadszedł wybór gimnazjum, myślałam, że będę mieć możliwość odbicia się i spotkania lepszych ludzi zwłaszcza, że nie szedł tam nikt z poprzedniej szkoły, ale było o wiele gorzej. Próbowałam się uspołecznić, ale znów zostałam wyśmiana tym razem przez sylwetkę (dużo ćwiczyłam), przez to że jestem kujonem i przez to że nie umiałam po prostu się nauczyć języka angielskiego (wolałam niemiecki). Tylko dlatego że byłam kujonem grupka koleżanek była dla mnie miła bo "miał kto im robić zadania". Często słyszałam od nich przykre rzeczy, ale się z nich śmiałam obracając wszystko w żart i wewnętrznie płacząc. W 2 klasie gimnazjum poznałam mojego przyjaciela (nazwijmy go Bartek). Była to jedyna osoba która mnie zaakceptowała i niestety była to przyjaźń na odległość. Pod koniec 3 klasy gimnazjum w czerwcu, kiedy nadchodził czas na wybór liceum, ja wegetowałam w łóżku. Nie byłam nawet w stanie iść na pogrzeb Bartka, na zakończenie szkoły. Jeszcze chwilę przed jego śmiercią, jakoś w lutym, poznałam swojego pierwszego chłopaka, a wakacje przed liceum okazały się najgorszym okresem mojego życia. Dawna "koleżanka" z podstawówki rozpuściła plotkę o tym, że znęcam się nad psami, że je zjadam. Mój "chłopak" za to na całą wieś wykrzyczał, że jestem dziwką i że byłam na skrobance, a tak naprawdę siedziałam u Bartka w szpitalu.
Do liceum poszłam z nastawieniem wewnętrznym bardzo anty do ludzi, ale i tak miałam przyklejony uśmiech do twarzy. Byłam po prostu sztuczna, a oni wszyscy to łykali jak ryby przynętę. Zatopiłam się w nauce, przestałam się przejmować tym o ludzie o mnie myślą. Pamiętam, że samopoczucie miałam fatalne i zmieniło się to jakoś w 2 klasie liceum. Oczywiście na koniec szkoły średniej trzeba było podjąć wybór - na jakie studia iść. Moja mama nie przyjmowała do wiadomości tego, że chcę roku przerwy, że chcę odsapnąć od pogoni za karierą, a prawda byłą taka, że bałam się tam iść. Bałam się zaaklimatyzować. Mimo dużej ilości nauki matura poszła mi bardzo słabo. Nie dostałam się na wymarzone studia i w konsekwencji, za namową mamy, poszłam na takie na, które nie chciałam. Mimo to pokochałam miasto w którym studiowałam, poznałam swojego chłopaka, ale i tak podczas roku tam się zwyczajnie zapadłam. Nie zaliczyłam kilku przedmiotów i poczułam się jak nieudacznik patrząc jak mój brat sobie dobrze radzi, wszystko zalicza, a nasza rodzicielka jest z niego dumna, a mnie traktuje jak ofiarę losu. Postanowiłam zmienić kierunek studiów i wystartować na uczelnię, która była daleko od domu, ale... W lipcu zaczęłam czuć niemoc wstania z łóżka, co noc wymiotowałam, płakałam. Mimo to codziennie się uśmiechałam, żeby po sobie nie dać tego poznać. Po tygodniu studiowania wróciłam do domu i zaczęłam mówić, że to przez tęsknotę chcę wrócić, że sobie nie daję rady psychicznie, że będę mieć swojego chłopaka bliżej, pomogę w domu, poprawię maturę i dostanę się gdzieś bliżej. Wszystko mnie przytłoczyło. Widziałam zawód mamy i wiedziałam, że będzie mnie za to nienawidzić, dlatego na każdym kroku mi udowadniała to że jestem nieudacznikiem, że mój brat jest cacy bo studiuje, że jest mądry, a ja się do niczego nie nadaję... I ciężko mi z tym, że nie dałam sobie rady, że jestem do niczego. Zaczęłam mieć myśli samobójcze, z którymi próbuję sobie radzić, ale mi to nie wychodzi. Zaczęłam wyobrażać sobie świat beze mnie, że wtedy byłby lepszy... Gadałam o tym wszystkim z chłopakiem i chcę być dla niego silna, chcę dać sobie z tym radę, ale to jest silniejsze ode mnie i myślę czy by nie znaleźć mu dziewczyny, która jest mądrzejsza, ładniejsza, bardziej otwarta, a rodzinie córki/wnuczki/kuzynki, która by była lepsza ode mnie...
Przepraszam, że wyszło to takie długie. Może wszystko wyolbrzymiam, może rzeczywiście jestem słaba, może rzeczywiście się do niczego nie nadaję...
Chciałabym tylko wiedzieć czy jest ktoś kto był w podobnej sytuacji, albo ktoś kto by poradził jak się w takiej sytuacji ogarnąć skoro nie mam na to siły... I proszę - bez żadnych docinek. Mam nadzieję, że są tu jeszcze ludzie, a nie taborety.
Z góry dziękuję za wszystkie odpowiedzi.