Mam 15 lat i chciałbym się podzielić ze sobą swoim problemem, którego nie mogę wyrzucić z głowy. Zanim jednak zacznę pisać, upominam, że temat będzie całkiem długi, ponieważ żeby ukazać i sformułować w CAŁOŚCI mój smutek muszę przytoczyć kawałek swojego życia.
A więc tak - mam straszny problem z poradzeniem sobie z pewnym wydarzeniem (pozytywnym) z mojego życia, które zmieniło je o 180 stopni, ale na plus. Z perspektywy czasu zauważyłem, że to jeden z moich najlepszych okresów do tej pory w życiu.
Ale o co chodzi? Jaki okres? O czym ja piszę? Już tłumaczę.
============================================================
Przenieśmy się wstecz do listopada 2017r.
Środa. 8 listopad. Godzina 15:30. Dzwonek na przerwę po męczącej lekcji angielskiego. Wychodzę z kumplami na dwór żeby dotlenić umysł. Przypominam sobie, żeby zapytać się, czy wracam po lekcjach sam do domu czy ktoś po mnie przyjeżdża. Więc - dzwonię do mamy:
,,Halo?"
,,Cześć Mamo. Mam pytanie - ja dzisiaj sam wracam czy mnie odbierzesz?''
,,Nie dam rady Cię dzisiaj odebrać.''
,,Co? Dlaczego?''
,,Nie dam rady Cię odebrać [...] bo dziadek umarł.''
Osłupiałem.
Ale że...co?! Jak to?! Przecież to nie może się dziać naprawdę! Do tej pory myślałem, że poczucie jak ktoś umiera z rodziny występuje tylko w filmach. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie dość, że mam tonę kompleksów (ostry trądzik, nadwaga, małe uznanie wśród znajomych) to jeszcze ktoś mi umarł...
Panie Jezu, dlaczego? Za jakie grzechy?
Czułem się beznadziejnie. Poniżałem się, i chciałem zakopać się pod ziemię. Brak nadziei. Game over. Od codzienności uciekałem w jeden, jedyny sposób - piłka nożna. Trenowałem, męczyłem się, walczyłem (grałem na bramce) i zawsze, pod koniec zajęć, podnosiłem palce i swoje trudy ofiarowałem dwóm postaciom - dziadkowi i Bogu.
Modliłem się codziennie. Ale w zasadzie... co to da? Na co mi to? Przecież już nie ma na nic nadziei. Tak będzie już na zawsze, po co ja się w ogóle staram?
To koniec.
I tak ciągnął się dzień za dniem.
Aż pewnego razu....
Sobota. 21 kwietnia 2018 roku.
Przychodzi wycieczka do Paryża. Niczego wielkiego się nie spodziewam - może się odnajdę w jakimś towarzystwie lub też nie. Jadę tam tylko pozwiedzać, przynajmniej wtedy poczuję się fajnie.
A co się okazuje? Okazuję się, że... BOOM! Wyjazd był NIE-SA-MO-WI-TY!
Poznałem fajną ekipę (dwie fajne dziewczyny i jeden chłopak), która odważyła się być sobą i pomogła rozwinąć mi skrzydła. Słuchaliśmy muzyki, zwiedzaliśmy nowoczesne i charakterystyczne ulice Paryża, rozmawialiśmy o WSZYSTKIM.
Przychodzi majówka z księdzem z mojej parafii. Cel? Góry, zwiedzanie i ,,luzacki' wypoczynek przy malowniczych krajobrazach Tatr. No, może będzie fajnie! Ale niee! Po co ja się nakręcam? Przecież jedzie tylko 8 osób razem z księdzem, na dodatek sami chłopcy.
Tak się składa, że przedłużyłem swoją dobrą passę! Było prześwietnie! Byłem w centrum zainteresowania (choć nie chciałem), poprawiłem relacje z księdzem i przyjaciółmi, przeżyłem niezapomniane emocje - Kraina obfita w mleko i miód!
Do wakacji było coraz lepiej. Wypocząłem na piaszczystej plaży podczas wyjazdu z siostrą zakonną ze szkoły (gdzie też było super), grałem na boisku ze znajomymi i wiele więcej. Ale przede wszystkim, zacząłem słuchać więcej muzyki. Cały mój wolny czas to było słuchanie TACO HEMINGWAYA. Rapera, który porusza ważne tematy na temat mentalności w formie muzyki. I tak minął Paryż, majówka, wakacje i zaczęła się szkoła. Wytężyłem swój umysł na naukę (miałem średnią 5.00 w I. semestrze) i trzymałem się tylko z jednym przyjacielem, z którym złączyliśmy siły i skupiliśmy się na nauce. Co ciekawe, jego ulubionym raperem też był wcześniej wspomniany Taco.
Poczułem, że zaczęła mnie ogarniać nuda i pustka.
Zbuntowałem się przeciwko mojemu przyjacielowi i teraz staram się, bezskutecznie, zrobić wszystko żebym mógł przywrócić tą atmosferę sprzed roku. Jest też możliwość, że uzależniłem się od muzyki (pozwalam, żeby wpływała na moje samopoczucie i zawsze, kiedy wychodzi jakiś nowy hit, dopiero wtedy czuję, że moje życie się zmienia.
============================================================
No i teraz, ujawnia się mój problem. Wielka huśtawa smutku, rozpaczy, obojętności, radości, wiary i euforii zamieniła się W....
No właśnie. W co?
Co ja mam teraz zrobić?
Ogarnia mnie codziennie pustka związana z brakiem możliwości powrotu do tamtych dni, popularnie zwana nostalgią.
Coraz bardziej czuję się gorzej - psychicznie i fizycznie. Nie widzę dobrej przyszłości, szczególnie że niedługo idę do szkoły średniej.
Nie potrafię odnaleźć się w dobrym towarzystwie. Takim, które jest autentyczne. Nie patrzy się na innych i jest otwarte na każdego człowieka.
Nie wiem, na czym mam się skupić. Dlatego też zamiast skupić się na dobrym samopoczuciu i rozsądku skupiam się tylko na nauce, pieniądzach i internecie - w ten negatywny sposób.
Nie odczuwam radości z czyjegoś bytu jak kiedyś.
Nie mogę uwierzyć w siebie, pokazać prawdziwego siebie, bo nie mogę znaleźć dobrego towarzystwa.
Jak nastawić się na to, że rzeczywiście będzie lepiej?
Czy to naprawdę ten słynny ,,koniec'', o którym pisałem?
Nie widzę dobrej przyszłości. Przynajmniej teraz.
Dzień w dzień płaczę za tamtymi dniami, pomocy!
Nie widzę ratunku