Skocz do zawartości
Nerwica.com

Pustka

Znaleziono 7 wyników

  1. Witam wszystkich serdecznie. Coś o mnie na początek. W październiku stuknelo mi 40lat. Tak, 40 lat na tym padole. Diagnoza? Hmm brak, po ad dwa lata temu miałem wizytę u psychiatry.. dostałem tabletki.. niestety nie mogłem ( nie chciałem? ) kontynuować , leki się skończyły, lekarz był na urlopie, dostać się do innego na NFZ tragedia.. Cały ten czas zmagam się z myślami "s".. raz jest to dalej raz bliżej ale są przy mnie na cały czas.. Niczym mroczny towarzysz. Trzy razy już edytuje ten post przed wysłaniem ,więc po prostu chciałem powiedzieć cześć.
  2. cichy_gość

    Cześć.

    Cześć, Nie wiem od czego zacząć, właściwie ponoć nic mi nie dolega - uczęszczam na spotkania do psychologa od jakiegoś pół roku, nie wiem w sumie czy to jakaś psychoterapia czy po prostu spotkania - coś tam dają, wygadam się i tyle - diagnoza jako taka, nie została postawiona. Jestem 32 letnim facetem, mam ogromne problemy z poczuciem własnej wartości i wiarą w swoje możliwości, od lat nastoletnich funkcjonuję w miarę poprawnie, ale z wiecznie obniżonym nastrojem i raczej na uboczu życia. Pochodzę z biednej rodziny, ojciec sporo popijał, mam do tego niepełnosprawną siostrę. Wciąż mieszkam z rodzicami, dużo im pomagałem, mimo iż mam już tego dosyć i kombinuję jak się w końcu odciąć bo toksyczność mojego najbliższego otoczenia jest dla mnie coraz bardziej frustrująca, to lata zaniedbań oraz brak wiary w siebie spowodowały, że mimo skończonych studiów i jakichśtam kwalifikacji w obszarach logistyki jestem i byłem raczej słabo wynagradzany i zwyczajnie mnie na to nie stać - w dodatku ostatnio porzuciłem pracę (działania mojego bezpośredniego przełożonego w stosunku do mnie ocierały się mocno o mobbing - miałem tego dosyć i odszedłem). Odłożone mam nieco kasy i chciałem się przekwalifikować w kierunku UI i UX (trochę się to wiąże z moimi pasjami), ale wewnątrz czuję tak ogromną pustkę, rozkojarzenie oraz zniechęcenia, że obawiam się, że zmarnuję zarówno czas jak i odłożone pieniądze. Mam również olbrzymie braki i "opóźnienie" w relacjach społecznych oraz uczuciowych. Do wielu rzeczy w swoim życiu zmuszam się, mimo, że wewnątrz spalam się ze stresu. Boję się bycia ocenianym przez innych. Często powoduje to, że robię z siebie idiotę albo dziwnie się zachowuję, co wkurza mnie, jak później o tym myślę. Przez to właściwie całe życie byłem sam, moja niepewność, stres oraz brak "jaj" skutecznie zniechęcał potencjalne kandydatki w młodości, teraz w kombinacji z brakiem sukcesów zawodowo-finansowych jest to jeszcze bardziej zniechęcające - jakiś czas temu poznałem jednak trochę młodszą ode mnie kobietę i pierwszy raz poczułem, że ktoś mnie pragnie i i interesuje się moją osobą - w dodatku miała bardzo luźne podejście do wielu spraw i dzięki temu przeżyliśmy sporo chwil, które ludzie zwykle przeżywają w wieku 15-20 lat, a równolatkowie słysząc o tym popukali by się w czoło - niestety, zepsułem tą relację, chociaż bardzo cieszę się, że mogłem to przeżyć. Miałem w przeszłości problemy z używkami, alko i jaraniem, byłem mocno uzależniony od porno. Z porno zdarzają się nawroty, ale walczę, tak poza tym to staram się dużo ruszać i prowadzić zdrowy tryb życia. Mimo tego tkwię w swoim marazmie i nie potrafię wykorzystywać potencjału (byłem bardzo zdolnym dzieckiem), pojawiąją się jakieś dziwne momenty zniechęcenia na przemian z motywacją, momenty wręcz "szału" gdy rozumiem, jak wiele czasu zmarnowałem, jak dużo muszę zrobić i wtedy mam ochotę po prostu to wszystko zakończyć. Żyję gdzieś w swojej głowie, ani teraz, ani kiedyś, ani jutro. Oczekuję nie wiadomo czego i natychmiast, mam duże ambicje i do tego mam problem z oczekiwaniem na gratyfikację. Zdarza mi się podejmować różne decyzję w tych emocjach. Do tego mam olbrzymie problemy z koncentracją, czuję się czasami po prostu głupi, co nie sprzyja w realizacji moich celów i mocno mnie frustruje - próbuję uważności by to ogarnąć, z mizernym skutkiem. Męczy mnie też zmęczenie i senność w ciągu dnia, dużo czasu marnuję na rozmyślania i analizy jakichś zdarzeń, które mogą nigdy nie nastąpić, albo nie mają już znaczenia. Z powyższego wyłania się Wam zapewne jakiśtam obraz mojej osoby - na co dzień, wobec garstki znajomych czy osób z którymi zmuszony jestem do interakcji zakładam po prostu maskę. Staram się nie odkrywać swoich słabości i trochę koloryzuję swoją rzeczywistość, żeby nie wyszło jak słaby, niepewny siebie i nieudolny w realizacji swoich celów i planów jestem, ale ludzie i tak zapewne swoje wiedzą. To też mnie wkurza, to udawanie - to nie jestem ja. W ogóle mam wrażenie, że większość ludzi widzi moje wady i traktuje mnie przez ich pryzmat (jak ofiarę) - jest mi cholernie wstyd, że tak to wszystko wygląda, że wciąż mieszkam z rodzicami, że nie mam dobrej pracy i nie potrafię jej znaleźć bo zaniedbałem tyle kwestii z tym związanych - często przez to jestem bardzo zdystansowany, wycofany i obawiam się otwierać. Nawet jak mam powiedzieć o kilku pozytywnych rzeczach ze swojego życia, to czuję się jakoś niepewnie i potem to też jakoś komicznie wychodzi i dziwnie - nie umiem nawet opowiedzieć o swoich pasjach, mam wrażenie, że się przechwalam albo że to przecież nic niesamowitego etc. Boję się, że przez to wszystko powyżej stracę jeszcze więcej czasu i nie będzie już wyjścia poza sznurkiem, nie zniosę dłużej takiego życia, które będę uważał za zmarnowane. Sorry za przydługi wpis, bardzo potrzebowałem gdzieś to z siebie wyrzucić - jeśli ktoś ma ochotę napisać parę słów (nawet gorzkich) albo zadzwonić po śmieciarkę to zapraszam Zostanę tu z Wami, może też się komuś na coś przydam. Pozdrawiam
  3. Gość

    Nie wiem kim mam być

    Tak więc nie wiem co mam ze sobą zrobić, nie mam siły i ochoty być kimś. Kim mam być? Czy to lenistwo czy naprawdę jestem tak wypalona? Coś robię, zajmuje sobie czas, jest ok i nie ok. Nie pracuje, jest renta.. Tkwie, utknełam i nie chce mi się żyć. Większość rzeczy sprawia że czuję potwierdzenie tego jak to wszystko jest skomplikowane i nie warte życia. Nienawidzę tego życia, jest takie bezowocne, i suche. Czuję się skazą, winą. Czuję niemoc, bezsilność strasznie silną, to co że walczę ale nic się nie zmienia. Bo moje ciało nie chce żyć. To jest chore... I co ja mam robić? Mogę obrać te drogi, 1. Być sługusem, za to będę mieć dach nad głową wiadomo materialne sprawy. 2. Sprawić by wszyscy mnie znienawidzili i iść się w końcu zabić. 3. Cpać znów leki, które nie pomagały i trafiłam na szpitale przez nie plus taki by mnie mogły zabić pod pretekstem leczenia. 4. Być pasozytem i zabawką czyjąś, np jakiegoś faceta co lubi mieć zabawki posłuszne. 5. Nic, poczekać na zaproszenie od życia. OK tak chore wybory. Nie chcę się uczyć, pracować, ja nic już nie chce wszystko mnie tak męczy, te życie mnie tylko dręczy. I nie chce tego życia, jest okropne, brzydkie, okrutne, zgniłe. Ble brzydzi mnie życie. Ukladajcie je sobie ile chcecie ja już nie chce, mam dość tej posranej walki o nic. O co, o to by mama była uśmiechnięta że ja też jestem? Ok, staram się nie smucić rodziny, ale nie umiem! Ja wszystkich zabijam i rozbawiam. Zależy, jestem pół potrzebna, i jestem polowicznie coś warta. Nie chce nikim być, dajcie mi spokój. Więc co mam ze sobą zrobić? Jak żyć gdy nie chcesz nic.. Jak coś chcieć? Oprócz głodu, oprócz snu, Oddawania stolca i moczu, ruchu, jakichś zajęć zajmujących dni codzienne, oprócz zwyklosci dnia codziennego nic nie chce. A nawet te podstawy wmusilam w siebie by regularnosc była, bo mówili że to pomoże. Pomogło w tym że sprawiam mniej problemów i kłopotów. Zajmę się czymś i nie jęczę smutnych ckliwych tekstów, zjem sama i nie leżę odlogiem całe dnie, nie marnuje innym czasu by mnie karmili to duży plus. Dbam o siebie ile potrafię by nie być smierdzielem i nie niszczyć im życia. Jestem podstawą człowieka.. Ale nic więcej. Osiągnęłam to z trudem to mój wyczyn. Nauczyć się dnia codziennego. Duma mnie rozpiera tak że aż mam ochotę skasować swoją pamięć i siebie. Mam dość ludzi... Nie wiem co robić, nie wiem, nie wiem. Raz coś chce planuje, już jest blisko i rezygnuje... Powalona jestem.
  4. Nerka

    Dzień dobry

    Witam. Jestem Nerka, mam 22 lata. I obawiam się, że niestety mam ze sobą spore problemy. Brzmi to jak przedstawienie się na spotkaniu AA ale w zasadzie chyba po to założyłam tu konto - aby uzyskać podobne wsparcie, którego najwyraźniej nie jestem w stanie uzyskać od osób w tym "realnym, rzeczywistym" świecie. To nie tak, że jestem jakoś wybitnie dobrze zdiagnozowana. Bo nie jestem. Kilka lat temu po ledwie może półgodzinnej rozmowie na wymaganej do pewnego zabiegu konsultacji dostałam wpis 'depresja' i receptę na opakowanie antydepresantów. i nawet je brałam jednak teraz nawet nie jestem w stanie stwierdzić czy to mi pomogło. Do psychiatry nie wróciłam - i z dzisiejszego punktu widzenia wiem, że popełniłam ogromny błąd. Jak i kiedy zaczęły się moje problemy? Nie mam zielonego pojęcia. Mam wrażenie, że to poczucie beznadziejności jakie odczuwam zaczęło się dawno temu - jeszcze kiedy to chodziłam do szkoły podstawowej. Pamiętam to doskonale, że już w drugiej klasie podstawówki miałam pierwsze myśli samobójcze. Jako dziecko prosiłam aby jacyś bogowie przenieśli mnie do innego, magicznego świata gdzie byłabym taka jak wszyscy, gdzie byłabym wolna od moich prześladowców. Od moich 'kolegów i koleżanek' ze szkoły. Dzieci potrafią być naprawdę okrutne, a nauczyciele obojętni i doświadczyłam tego na własnej skórze. Ale wtedy jeszcze nie było tak źle! Wtedy jeszcze miałam grupkę prawdziwych przyjaciół i kolegów, którzy nie odpychali mnie od siebie. A potem powoli zaczęło się to kończyć. Część znajomych odepchnęłam sama kiedy zaczęłam tracić motywacje do robienia czegokolwiek. Zamknęłam się w książkach, internecie i grach komputerowych, bo tylko te sprawiały mi jeszcze jakąś przyjemność. Druga część podrosła i zaczęła się mnie zwyczajnie wstydzić. Nie odpowiadali mi nawet cześć na korytarzu czy ulicy. Zupełnie jakbym jeszcze rok wcześniej nie bawiła się z nimi w chowanego czy berka. W gimnazjum przynajmniej trochę uspokoiła się kwestia przemocy w szkole - moja wychowawczyni nie pozwalała mnie prześladować za co jestem jej serdecznie wdzięczna. Ale rówieśnicy nadal nie bardzo chcieli mnie wpuścić do grupy. A może to zwyczajnie ja już nie chciałam do tej grupy należeć? Już przeto wtedy było we mnie poczucie, że jestem inna. Że jestem... w pewnym sensie gorsza. W liceum nastał okres spokoju. Znalazłam sobie dwójkę znajomych o podobnych zainteresowaniach i choć i wtedy przez swoje specyficzne zamknięcie byliśmy ofiarami plotek i żartów to było mi dobrze. Wreszcie czułam, że ktoś znowu mnie lubi. Ale jednocześnie czułam coraz większy brak motywacji do nauki i strach przed maturami i lekcjami i w ten sposób zawaliłam trzecią klasę liceum. Pierwszy raz się znaczy. Przez naciski ze strony rodzicielki nie podeszłam do poprawek, co byłoby wtedy dla mnie lepszym rozwiązaniem a podeszłam do zdawania drugi raz trzeciej klasy. Tą zawaliłam przez... cóż. Określmy to mianem problemów ze zdrowiem. A jak jest aktualnie? Moim zdaniem tragicznie. Coraz częściej odczuwam dziwne, przerażające pustki. Przygnębienie. Smutek. Zupełnie jakby jakaś zmora stała przy mnie i wysysała ze mnie wszystko co dobre. W trakcie 'gorszych' okresów jestem agresywna, bardzo łatwo mnie zranić a kwestia braku zaufanej osoby do wypłakania się i wyrzucenia z siebie tego całego syfu zaczyna mnie przytłaczać i sprawia, że ranię bliskie mi osoby. Zaczynam bać się, że zwyczajnie jestem jakaś... wybrakowana. Że jestem niezdolna do życia w gronie osób - nawet jeśli są to znajomi z internetu bo z jakiegoś powodu nie umiem poza pracą zadawać się z ludźmi. Moi znajomi twierdzą, że mogę mieć borderline. Wysyłają do specjalistów... Ale boję się. Nie tylko przez strach przed lekarzem ale strach przed tym co powie moja rodzina: "Jakie ty możesz mieć problemy?". Z drugiej strony boję się, że zamiast wybuchnąć i pokłócić się to zrobię sobie krzywdę. Potrzebuje pomocy. Ale zupełnie nie mam pojęcia jak się do tego zabrać. brakuje mi wsparcia. Czuję, że tonę. Ale nie umiem znaleźć drogi na powierzchnię.
  5. Mam 15 lat i chciałbym się podzielić ze sobą swoim problemem, którego nie mogę wyrzucić z głowy. Zanim jednak zacznę pisać, upominam, że temat będzie całkiem długi, ponieważ żeby ukazać i sformułować w CAŁOŚCI mój smutek muszę przytoczyć kawałek swojego życia. A więc tak - mam straszny problem z poradzeniem sobie z pewnym wydarzeniem (pozytywnym) z mojego życia, które zmieniło je o 180 stopni, ale na plus. Z perspektywy czasu zauważyłem, że to jeden z moich najlepszych okresów do tej pory w życiu. Ale o co chodzi? Jaki okres? O czym ja piszę? Już tłumaczę. ============================================================ Przenieśmy się wstecz do listopada 2017r. Środa. 8 listopad. Godzina 15:30. Dzwonek na przerwę po męczącej lekcji angielskiego. Wychodzę z kumplami na dwór żeby dotlenić umysł. Przypominam sobie, żeby zapytać się, czy wracam po lekcjach sam do domu czy ktoś po mnie przyjeżdża. Więc - dzwonię do mamy: ,,Halo?" ,,Cześć Mamo. Mam pytanie - ja dzisiaj sam wracam czy mnie odbierzesz?'' ,,Nie dam rady Cię dzisiaj odebrać.'' ,,Co? Dlaczego?'' ,,Nie dam rady Cię odebrać [...] bo dziadek umarł.'' Osłupiałem. Ale że...co?! Jak to?! Przecież to nie może się dziać naprawdę! Do tej pory myślałem, że poczucie jak ktoś umiera z rodziny występuje tylko w filmach. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie dość, że mam tonę kompleksów (ostry trądzik, nadwaga, małe uznanie wśród znajomych) to jeszcze ktoś mi umarł... Panie Jezu, dlaczego? Za jakie grzechy? Czułem się beznadziejnie. Poniżałem się, i chciałem zakopać się pod ziemię. Brak nadziei. Game over. Od codzienności uciekałem w jeden, jedyny sposób - piłka nożna. Trenowałem, męczyłem się, walczyłem (grałem na bramce) i zawsze, pod koniec zajęć, podnosiłem palce i swoje trudy ofiarowałem dwóm postaciom - dziadkowi i Bogu. Modliłem się codziennie. Ale w zasadzie... co to da? Na co mi to? Przecież już nie ma na nic nadziei. Tak będzie już na zawsze, po co ja się w ogóle staram? To koniec. I tak ciągnął się dzień za dniem. Aż pewnego razu.... Sobota. 21 kwietnia 2018 roku. Przychodzi wycieczka do Paryża. Niczego wielkiego się nie spodziewam - może się odnajdę w jakimś towarzystwie lub też nie. Jadę tam tylko pozwiedzać, przynajmniej wtedy poczuję się fajnie. A co się okazuje? Okazuję się, że... BOOM! Wyjazd był NIE-SA-MO-WI-TY! Poznałem fajną ekipę (dwie fajne dziewczyny i jeden chłopak), która odważyła się być sobą i pomogła rozwinąć mi skrzydła. Słuchaliśmy muzyki, zwiedzaliśmy nowoczesne i charakterystyczne ulice Paryża, rozmawialiśmy o WSZYSTKIM. Przychodzi majówka z księdzem z mojej parafii. Cel? Góry, zwiedzanie i ,,luzacki' wypoczynek przy malowniczych krajobrazach Tatr. No, może będzie fajnie! Ale niee! Po co ja się nakręcam? Przecież jedzie tylko 8 osób razem z księdzem, na dodatek sami chłopcy. Tak się składa, że przedłużyłem swoją dobrą passę! Było prześwietnie! Byłem w centrum zainteresowania (choć nie chciałem), poprawiłem relacje z księdzem i przyjaciółmi, przeżyłem niezapomniane emocje - Kraina obfita w mleko i miód! Do wakacji było coraz lepiej. Wypocząłem na piaszczystej plaży podczas wyjazdu z siostrą zakonną ze szkoły (gdzie też było super), grałem na boisku ze znajomymi i wiele więcej. Ale przede wszystkim, zacząłem słuchać więcej muzyki. Cały mój wolny czas to było słuchanie TACO HEMINGWAYA. Rapera, który porusza ważne tematy na temat mentalności w formie muzyki. I tak minął Paryż, majówka, wakacje i zaczęła się szkoła. Wytężyłem swój umysł na naukę (miałem średnią 5.00 w I. semestrze) i trzymałem się tylko z jednym przyjacielem, z którym złączyliśmy siły i skupiliśmy się na nauce. Co ciekawe, jego ulubionym raperem też był wcześniej wspomniany Taco. Poczułem, że zaczęła mnie ogarniać nuda i pustka. Zbuntowałem się przeciwko mojemu przyjacielowi i teraz staram się, bezskutecznie, zrobić wszystko żebym mógł przywrócić tą atmosferę sprzed roku. Jest też możliwość, że uzależniłem się od muzyki (pozwalam, żeby wpływała na moje samopoczucie i zawsze, kiedy wychodzi jakiś nowy hit, dopiero wtedy czuję, że moje życie się zmienia. ============================================================ No i teraz, ujawnia się mój problem. Wielka huśtawa smutku, rozpaczy, obojętności, radości, wiary i euforii zamieniła się W.... No właśnie. W co? Co ja mam teraz zrobić? Ogarnia mnie codziennie pustka związana z brakiem możliwości powrotu do tamtych dni, popularnie zwana nostalgią. Coraz bardziej czuję się gorzej - psychicznie i fizycznie. Nie widzę dobrej przyszłości, szczególnie że niedługo idę do szkoły średniej. Nie potrafię odnaleźć się w dobrym towarzystwie. Takim, które jest autentyczne. Nie patrzy się na innych i jest otwarte na każdego człowieka. Nie wiem, na czym mam się skupić. Dlatego też zamiast skupić się na dobrym samopoczuciu i rozsądku skupiam się tylko na nauce, pieniądzach i internecie - w ten negatywny sposób. Nie odczuwam radości z czyjegoś bytu jak kiedyś. Nie mogę uwierzyć w siebie, pokazać prawdziwego siebie, bo nie mogę znaleźć dobrego towarzystwa. Jak nastawić się na to, że rzeczywiście będzie lepiej? Czy to naprawdę ten słynny ,,koniec'', o którym pisałem? Nie widzę dobrej przyszłości. Przynajmniej teraz. Dzień w dzień płaczę za tamtymi dniami, pomocy! Nie widzę ratunku
  6. Cześć wszystkim! Na wstępie zaznaczę, że mam 20 lat i zdaję sobie sprawę z tego, że sposób mojego postrzegania będzie ewoluował. Proszę także o poważne podejście do mojej „naiwności” i kuriozalnego sposobu postępowania. Nadmienię jeszcze, że nie jestem osobą wierzącą, jednak wciąż poszukuję własnej drogi, przez to łudzę się, że iluzja, której się trzymam, poniekąd się ziści. Do rzeczy: od lat raczej męczę się z nihilistyczną wizją świata, aniżeli ją wyznaję z własnej woli. Od dziecka towarzyszyło mi poczucie pustki. Byłam na bakier z wiarą. Miałam jednak takie epizody, gdzie chciałam przynależeć do Kościoła, szukałam Boga, lecz wstydziłam się przed nim chociażby tego, że jako dziewczynka byłam... sadystycznie zafascynowana śmiercią i ciałem Jezusa wiszącego na krzyżu. Przeszło mi to już dawno, sumienie daje mi nawet we znaki, teraz nie mam w sobie ani krzty jakiegokolwiek sadyzmu wobec kogokolwiek i czegokolwiek. Bynajmniej nie aprobuję postaw autodestrukcyjnych – człowiek może anihilować każdą ilość zła, która w niego uderza. Obawiam się, że spotkała mnie za to kara w postaci pogłębienia mojego nihilizmu i (stwierdzonej przez psychiatrę) dystymii. Jestem bardzo wyczulona na ludzką biologię - wsłuchuję się w ludzkie ciała, oddaję się mimochodem obserwacji ich funkcjonowania (tak na żywca)... Jestem szurniętą fanką turpizmu. Ciekawe by była reakcja kogoś, gdyby się skapnął, że podczas rozmowy ja nie tyle odbieram jego przekaz słowny, ale także wsłuchuję się w rytm jego oddechu... To moje dziwactwo skutkuje tym, że odczuwam początkowo awersję fizycznością osób, które nie są mi dobrze znane, do których nie zdążyłam się jeszcze fizycznie przyzwyczaić i których fizjologia mi nie odpowiada, ale z drugiej strony tak też badam ludzi. Fascynują mnie przejawy życia w innych. Czuję się z tym jak jakieś zwierzę. Oczywiście rozmawiałam o tym z psychiatrą, byłam również u seksuologa. Obawiałam się, że mam jakieś perwersje bądź jestem aseksualna (nie współżyłam jeszcze, potrzebuję mocnych więzi z drugim człowiekiem, by nie odczuwać niechęci do poznawania namacalnie jego fizyczności). Wiem, że po prostu wypracowałam sobie taki chory mechanizm obronny. To wszystko skutkuje tym, że odczuwam brak sensowności mojego istnienia i czuję się jakimś odmieńcem. Ponadto jestem osobą wrażliwą i chcę o tą wrażliwość dbać, i to niezależnie od tego, co będzie wyczyniać moja psychika (nawet jeśli miewam myśli suicydalne). Nie wiem, może na siłę chcę być w kontrze do świata. Próbowałam również szukać tzw. bratnich dusz, by choć odrobinę wypełnić tę pustkę jakimkolwiek człowiekiem, lecz łudziłam się tylko, że a nuż ktoś ma jakoś podobnie. Jednak podejmowałam próby. Uczęszczałam np. na spotkania terapeutyczne (w sensie grupy młodzieżowe). Rozumiem, że ludzie mający problemy często palą mosty. Ja sama paliłam, chcąc rozświetlić własną przyszłość. Mam wprawdzie znajomych, ale nie bliskich. Pustkę i poczucie beznadziei wypełnia mi czytanie i muzyka. Ponadto mocno interesuję się życiem po śmierci i oglądam masowo m. in. wywiady z byłymi satanistami, wywiady egzorcystów z demonami czy filmy o opętaniach (to tak dla sublimacji). Zatracam się w introwertyzmie. Czuję, że gasnę i nic z tym już zrobić nie mogę. Przeżyłam w moim życiu jedną druzgocącą stratę, wdałam się w toksyczną relację, przeżywałam odrzucenie. Jakoś przez to przebrnęłam, karmiąc się wizją lepszej przyszłości. I nic. Boli mnie to, że nigdzie na tym świecie nie ma żadnego mojego miejsca, które mogłabym obdarzyć sentymentem. Już nawet w snach pojawia mi się motyw, że znikam, jednak zawsze się w końcu budzę. I żeby nie było - studiuję, odbywam praktyki, param się pewnymi zajęciami, ale ten bakcyl życia mnie zżera, czuję się kompletnie sama na tym świecie (mimo posiadania znajomych i najbliższej rodziny), szukałam nawet bliskości z Bogiem, ale ta cała wiara do mnie nie przemawia. Jestem po prostu zawieszona w nicości, to już chyba anhedonizm, nie cieszę się z niczego, tylko tak sobie wegetuję. Wyszedł ktoś z tego przeklętego stanu, czy trzeba już tylko otępić się, wyprać z emocji i egzystować dalej jak jakiś golem? Dziękuję Wam wszystkim za uwagę i życzę miłego dnia/nocy!
  7. Hej, nie wiem czy w odpowiednim miejscu tworzę ten temat. Jeśli nie to proszę o przeniesienie. Zacząłem się dzisiaj zastanawiać nad emocjami, tym co czuję i doszedłem do wniosku, że staję się coraz bardziej zimny. Owszem, biorę leki antydepresyjne, które mają wpływ na emocje, ale już przed nimi czasem łapałem się na tym, że w sytuacjach w których powinienem coś czuć nie czułem nic. Na przykład dziewczyna (już była) wysłała mi nagranie, monolog w którym odnosiła się do naszej związkowej sytuacji, płakała, a mnie to nie ruszyło. Mogłem iść po odsłuchaniu oglądać YT albo sobie pograć, itd. To było przed lekami. W trakcie farmakoterapii też jest podobnie. Ktoś ze znajomych pisze mi, że dzieje się coś złego, a ja nie mam tej empatii. Owszem, staram się pomóc, pocieszyć, ale w środku zero reakcji. Dostrzegam też to w odniesieniu do samego siebie. Kiedy robię coś nie tak albo próbuje przekonać siebie do działania, zrobienia czegoś ze swoim życiem, to tak jakbym mówił do ściany. Jakby dwie osoby były we mnie i ta słabsza chce ruszyć, być inna, lepsza, ale ta silniejsza totalnie ją olewa, bez mrugnięcia okiem, bez emocji. Też nie jest tak, że kompletnie nic nie czuję. Wciąż towarzyszy mi lęk, stres, radość, smutek, zdenerwowanie, itd. gdyby coś złego stało się moim bliskim, to nie wiem jakbym psychicznie sobie z tym poradził. Wszystkie znajomości jakie mam mógłbym zakończyć dzisiaj, a nie poczułbym, że mi ich brakuje. Pamiętam, że jeszcze z 5-6 lat temu wyglądało to inaczej, miałem empatię, cieszyłem się nawet z tego, bo dzięki temu łatwiej było mi zrozumieć drugą osobę. Pomóc jej. Dziś coraz rzadziej tak szczerze potrafię współczuć. Czy brak mi wrażliwości, takiej która sprawia, że łezka kręci się w oku człowieka? Raczej nie. Wiele sytuacji wpływa na mnie nawet zbyt bardzo. Na filmie Mój przyjaciel Hachiko mógłbym płakać cały czas jak i przy wielu innych scenach filmowych. Łza pojawiła mi się też na pogrzebie ciotki, ale nie z jej powodu, a tego przerażającego smutku i płaczu, np. mojej mamy czy jej męża. Kiedy w domu ktoś słyszy w TV, że zginęło dziecko to przeżywa mniej lub bardziej. Mi jest to obojętne. Czy ktoś jest w stanie powiedzieć mi co jest grane? Czy to może być jakaś choroba, a może efekt uboczny stanów depresyjnych, lękowych i nerwicy? Czy to wszystko świadczy o tym iż jestem złym człowiekiem? Coraz bardziej mi to przeszkadza. Oczywiście... bez emocji ale gdzieś w środku wiem, że to nie tak powinno wyglądać. Może opisałem to zbyt chaotycznie, zbyt mało szczegółów, ale ciężko wyrazić to słowami.
×