Skocz do zawartości
Nerwica.com

Filmy i seriale


Magnolia

Rekomendowane odpowiedzi

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

Mulholland Drive (2001)

reżyseria: David Lynch

 

MV5BNWM2MDZmMDgtYjViOS00YzBmLWE4YzctMDMyYTQ2YTc4MmVkXkEyXkFqcGdeQXVyNDk3NzU2MTQ@._V1_SY1000_CR0,0,666,1000_AL_.jpg

 

Ocena z filmweb: 7,5

 

Recenzja z filmweb:

Istnieją dwie szkoły oglądania Lyncha: albo na okrągło obracać dany film, wielokrotnie go sobie powtarzać i mozolnie składać w jednolitą układankę, nie mając nigdy pewności, czy dotarło się do sedna, albo przeżyć film raz, niewiele rozumiejąc, zanurzyć się w jego szaloną logikę, a wrażenia po nim zachować już na zawsze. Osobiście preferuję drugi sposób, choć zdaje sobie sprawę, że w wypadku "Mulholland Drive" oba znakomicie się sprawdzają.

 

Przyznam zresztą, że nie miałbym chyba dość siły, by wracać do niego w najbliższym czasie. "Mulholland Drive" zafascynowało mnie, ale i poraziło. Długo nie mogłem otrząsnąć się z atmosfery przygnębiającego, absolutnego smutku, który, jak mi się wydaje, przesyca ten film. Wrzask Betty/Diane, kończący obraz wydał mi się jedyną możliwą odpowiedzią na grozę, samotność, upokorzenie i okrucieństwo, odsłaniające się w tym świecie... Świecie nie tyle nawet snu, co jakiegoś rozgorączkowanego majaku czy przedśmiertnego rojenia.

 

By poradzić sobie jakoś z owym przeżyciem, zacząłem zastanawiać się nad tym, co w konstrukcji filmu najistotniejsze. Naczelną cechą "Mulholland Drive" jest dwoistość. Obraz dzieli się na dwie skontrowane wobec siebie części. Pierwsza trwa przez większość filmu, druga - przez ostatnie pół godziny. Inny jest ich stopień nierealności, ale trudno orzec, która jest bliższa obiektywnej rzeczywistości.

 

Przeciwstawne są także dwie główne bohaterki. Drobna, dziecięca Betty jest wcieleniem prowincjonalnej gąski, otwartej na świat, naiwnej, ciepłej i radosnej. Rita to uosobienie tajemnicy i zagrożenia. Bujna, gorąca, o latynoskiej urodzie jest reinkarnacją filmowej Gildy, granej przez Ritę Hayworth. Fizyczne podobieństwo Laury Harring do legendarnej gwiazdy jest skądinąd zdumiewające.

 

W toku filmu cechy obu bohaterek zaczynają się wymieniać. Wspaniała jest chemia, jaka się między nimi wytwarza, jak przepływają między nimi emocje i namiętności, udzielając się jednocześnie widzom... Może to opinia trochę na wyrost, ale Laura Harring jako Rita i Naomi Watts jako Betty stały się dla mnie jedną z najgorętszych par filmowych w dziejach kina!

 

W "Mulholland Drive" jeszcze jedna rzecz wydała mi się szczególnie istotna: temat Hollywood, film w filmie, czyli motyw u Lyncha raczej nowy. Obraz wypełniają dziwnie znajome wątki: amnezja, płatny morderca, trup w łóżku, oświadczyny na przyjęciu... Jakbyśmy oglądali gorączkowe wizje człowieka ogarniętego manią filmową. Taka postmodernistyczna gierka... Tylko że jest to "gierka" o wielkiej sile rażenia. Poczucie zagrożenia śmiercią marną i okrutną naciska na ten bezbrzeżnie smutny świat, wygina go w tę dziwną, kompozycję nie do rozszyfrowania.

 

"No hay banda! To wszystko jest z taśmy".

Bardzo polecam "Mulholland Drive", choć jest to film nie dla każdego. Tylko dla obłąkanych.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

Jacob's Ladder

Drabina Jakubowa (1990)

reżyseria: Adrian Lyne

 

MV5BMjMwMDMxNzIzMF5BMl5BanBnXkFtZTgwMDMxNzQxMTE@._V1_.jpg

 

Ocena z filmweb: 7,6

 

Recenzja z filmweb:

Afera z "Agentem Orange", odbiła się nie tylko na zdrowiu części weteranów z Wietnamu, ale i położyła cieniem na zaufaniu, jakim nadal duża część społeczeństwa amerykańskiego obdarzała swój rząd. Głośna sprawa stała się zaczątkiem dla wielu spekulacji i teorii spiskowych, w których szare eminencje m.in. z ramienia CIA, namiętnie poddawały "amerykańskich chłopców" walczących za ojczyznę działaniu różnych, z reguły nieznanych jeszcze medycynie, specyfików. Jedna z takich domniemanych akcji stała się podwaliną fabularną dla obrazu Adriana Lyne'a "Drabina Jakubowa".

 

Bohaterem tej historii jest Jacob Singer (Tim Robbins), który z wietnamskiego piekła w ramach bagażu przywiózł dręczące go co noc koszmary senne. Jakby niespokojne noce nie były wystarczające, wkrótce Jacob zaczyna mieć halucynacje, w których otaczający go ludzie przemieniają się w groteskowe, humanoidalne stwory. Paranoidalne lęki i urojenia nasilają się, okazuje się jednak, że pozostali członkowie oddziału, do którego przynależał Jacob również narzekają na podobne symptomy...

 

Znany głównie jako twórca prowokacyjnych "9 i pół tygodnia" i "Fatalnego zauroczenia" Lyne w 1990 roku nakręcił dreszczowiec, który pod względem kreowania nastroju niesamowitości do dzisiaj posiada niewiele sobie równych. Sceny wizji, jakich doznaje bohater, robią kolosalne wrażenie, łącząc w sobie jednocześnie śmiałą makabrę, jak i przeczucie "nienazwanego". W obliczu sugestywności wizji, z jaką przedstawione zostały narkotyczne majaki, na drugi plan schodzi tajemnica kryjąca się za stanem psychicznym umęczonego Jacoba. A ta, niestety, do nadmiernie zaskakujących nie należy. Twórcy nazbyt prędko odkrywają przed widzem większość kart, dają zbyt rozliczne wskazówki odnośnie rozwiązania zagadki, aby ta mogła autentycznie wywołać szok. Na szczęście, w tym szczególnym przypadku, klimat to 99% sukcesu. Nawet kiedy już jesteśmy pewni, że wiemy, co "gryzie" tego skromnego kierowcę autobusów, nie polepsza to naszego komfortu siedzenia w fotelu w trakcie seansu.

 

Po prawdzie, atmosfera "Drabiny", będąca mieszanką mistycyzmu i atawistycznego, czystego strachu, wznosi tą opowieść na "wyższy poziom", nadaje jej ciężar i całą niezbędną powagę. Zręczne zabiegi narracyjne powodują u nas zdezorientowanie, kolejne emanacje "złego" w tzw. realnym świecie działają jak uderzenie obuchem. Wietnamska trauma, tak chętnie wałkowana w amerykańskim kinie lat 80., tutaj staje się jedynie punktem wyjścia dla rasowego horroru, który łączy najlepsze tradycje gatunku w jedno: tutaj duchy naprawdę powodują ciarki, rozczłonkowane ciała - przerażenie, a ekranowe monstra nijak się mają do zwyczajowych lateksowych kukieł. I wnet już wiemy, że pewnych rzeczy wolelibyśmy, aby nam nigdy nie dodano do drinka.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Obecnie

Dexter - 8/10, podoba mi się, jeden z lepszych seriali jakie widziałem.

Flash - 7/10, oprócz wcześniej wspomnianych ciągłych dram, irytuje mnie momentami głupawe zachowanie postaci, Barry i Cisco przodują w tej statystyce, mimo tego, flash to nadal dobry serial.

Humans - 9/10, trochę przesada oceniać tak wysoko, na filmwebie zaledwie 7,4, jak dla mnie mistrzostwo, stawiam go na równi z westworld.

Black Mirror - 7/10 - pierwszy sezon mi się nie podobał, drugi jest dużo lepszy, szczególnie odcinki Be Right Back i White Christmas.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Uniwersum DC - Flash, Arrow, Legends of Tomorrow, Supergirl jest znacznie słabiej ukazane od uniwersum Marvela - Luke Cage, Daredevil, Agent Carter, Jessica Jones, SHIELD. Słabość po prostu wynika z dobitnie ukazanej ckliwości co na dłuższą metę jest nużące i nieapetyczne. Tyle, że seriale kierowane są do tej najmłodszej widowni a ta jest chłonna wszelkich dramatów. Moim zdaniem najlepsze z powyższych to Luke Cage a następnie Jessica Jones.

 

Wyszedł też nowy serial - Legion w uniwersum X-Men. Jednak uważam, że jest kiepski i nie przetrwa na dłuższą metę.

 

Wymieniony Dexter może być, ale Hannibal jak dla mnie ciekawszy.

Black Mirror to odrębne historie.

 

Seriali jest masa, szkoda tylko, że po prostu kiepskich.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Kontrast, to spoko, jest na mojej liście, wiec napewno obejrzę. A do zimowego snu podchodziłam chyba kiedyś ze 3 razy i nadal nie dokończyłam, ale może sie w końcu zbiorę i obejrzę całość :D Ja na pewno nie polecam Pasażerowie - nudny, przewidywalny, gra aktorska tez nie porywa, a więc zmarnowane dwie godziny.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

 

Bridge to Terabithia

Most do Terabithii (2007)

reżyseria: Gabor Csupo

 

220px-Bridgetoterabithiaposter.jpg

 

Ocena z filmweb: 7,3

 

Recenzja z filmweb:

Napisy końcowe już dawno się skończyły i po półtoragodzinnej przerwie świat jak zwykle miał powrócić do swej codziennej, "niefilmowej" postaci... no właśnie - miał - a jednak nie wrócił. Wszystko przez te 90 niezwykłych minut opatrzonych tytułem "Most do Terabithii", które okazały się jednymi z tych, o których, parafrazując Goethego, można powiedzieć: "trwajcie, jesteście piękne".

 

Co więc sprawiło, że jeszcze długo po zniknięciu napisów końcowych siedziałem przed ekranem telewizora i wpatrywałem się w jeden punkt na jego powierzchni nie mając zupełnie pojęcia jakie rzeczy są w nim wyświetlane? Długo się nad tym zastanawiałem, a wnioski (przynajmniej niektóre), do których doszedłem postaram się zamieścić w niniejszej recenzji.

 

Na początku chcę powiedzieć, że "Most do Terabithii" należy do filmów, których ocena moim zdaniem powinna zostać wysnuta nie tyle z pierwszego wrażenia, co z refleksji nasuwających się widzowi po jego obejrzeniu. Ja sam piszę ową recenzje już z pewnego oddalenia czasowego (film ten widziałem po raz pierwszy przed ponad rokiem - dopiero! - ostatnio zaś przed kilkoma miesiącami). Powodem tego jest niezwykły ładunek emocjonalny, jaki "Most do Terabithii" niesie z sobą. Jest to bowiem film o uczuciach i towarzyszących im emocjach, które, przeciwnie do wielu produkcji podobnego typu, udzielają się w wielkim stopniu widzom. Akcja filmu zbudowana została na relacjach łączących dziecięcą dwójkę głównych bohaterów: Jesse'a (Josh Hutcherson) i Leslie (AnnaSophia Robb). Wielkim uproszczeniem byłoby jednak zawężanie grona postaci do wymienionej pary, jako że każdy z filmowych bohaterów pełni w tej historii istotną rolę, co przyjąłem z ulgą - brak jest w niej charakterów nakreślonych na siłę, zbędnie. Oczywiście jako ekranizacja książki Katherine Paterson film ten nie mógł zbytnio przekształcać konstrukcji bohaterów, ale reżyserowi udało się nie "sknocić" (czytaj: spłycić) filmowych postaci.

 

Takie wrażenie odniosłem przede wszystkim dzięki koncertowej grze aktorów - wszystkich aktorów - co warte podkreślenia. Niewątpliwie tym co zostaje w pamięci jest jednak gra dziecięcych artystów (i nie waham się w tym przypadku przed takim określeniem dla nich), zwłaszcza trio: AnnaSophia Robb, Josh Hutcherson i Bailee Madison (grającej młodszą siostrę Jesse'a). Rzadko kiedy spotyka się dziecięce aktorstwo wyniesione na tak wysoki poziom, delikatne i subtelne, pełne jednak dziecięcej pasji i radości. Na osobne wyróżnienie w mojej opinii zasłużyła AnnaSophia Robb, która w roli Leslie spisała się wręcz wybitnie, a uczucie, z jakim widz zostaje po obejrzeniu filmu, jest w wielkiej mierze jej zasługą. Urocza, piękna, inteligentna i radosna świeci pełnym blaskiem, stanowiąc jedną z najjaśniejszych stron całego filmu.

 

Dobre aktorstwo pozwoliło na nadaniu całej historii, do pewnego momentu prostej, wręcz banalnej, głębi emocjonalnej, czasami też filozoficznej, wplecionej zgrabnie w świetnie napisane dialogi (np. rozmowa w drodze powrotnej z kościoła). Takich perełek jest w filmie więcej, zauważa się je jednak nie zawsze po pierwszym obejrzeniu. Ostrzegam jednak, że jest to jednak film, który z jednej strony pozostaje w pamięci na bardzo, bardzo długo, a z drugiej widz stara się przed nim uciec i instynktownie bronić z powodu zawartych w nim emocji.

 

Jeśli według starożytnych Greków sztuki teatralne miały wzbudzać w widzach katharsis poprzez uczucia litości i trwogi, to kino, jako młodszy brat teatru, poprzez filmy takie jak "Most do Terabithii" spełnia tę rolę doskonale. Uczucie, jakie rodzi się wewnątrz widza w trakcie oglądania filmu i z jakim zostaje on po jego zakończeniu, jest nie do opisania, przez to, że tak osobiste i przez to u każdego odmienne. I wyrazić można tylko życzenie, by nie wstydzić się łez wylanych podczas oglądania tej opowieści o pięknym i zarazem okrutnym dzieciństwie, o uczuciach które już nigdy nie będą tak szczere i czyste jak podczas dziecięcych lat, o wyobraźni czyniącej z nas królów. O pięknie, o którym każdy z nas marzy i zarazem o cierpieniu, z którym każdy musi się zmierzyć.

"Chwilo trwaj, jesteś piękna..."

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

 

Dead Poets Society

Stowarzyszenie Umarłych Poetów (1989)

reżyseria: Peter Weir

 

large_hCPvO18vdEntYPH05sZnfUBAIid.jpg

 

Ocena z filmweb: 7,8

 

Recenzja z filmweb:

Ach, być młodym... Optymistycznie myśleć o przyszłości, mieć ideały, pewność, że uda nam się dokonać czegoś wielkiego. Jednak większość ludzi przechodzi obok swojego życia, a młodzieńcza radość tonie w szarej rzeczywistości. Bohaterowie "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" mają swoje marzenia oraz pragnienia i mocno wierzą w ich realizację. Jednak przeszkadza im w tym szkoła, która próbuje zrobić z uczniów stado posłusznych baranów zajmujących się 'poważnymi sprawami' takimi jak inżynieria, medycyna, bankowość; wtrącają się również rodzice, którzy przelewają na dzieci swoje aspiracje; duże znaczenie odgrywa też brak samozaparcia i wiary we własne możliwości. Aż nagle w Hell - tonie (Akademii Weltona) pojawia się John Keating - ekscentryczny nauczyciel literatury głoszący hasło carpe diem, który całkowicie zmienia życie swoich podopiecznych.

 

Przed obejrzeniem filmu przeczytałam książkę Nancy Kleinbaum, która powstała na podstawie scenariusza Toma Schulmana. Obawiałam się, że znajomość fabuły w pewien sposób odbierze mi radość z oglądania, jednak tak się nie stało. Akcja "Stowarzyszenia..." toczy się powoli i nie zmienia się jak w kalejdoskopie, co jest mi znane z "Pikniku pod Wiszącą Skałą". Nie jest to jednak jakaś wada, a wręcz zaleta i pomaga zanurzyć się w aurze magii i subtelności.

 

Bohaterami dzieła Petera Weira są uczniowie prestiżowej i konserwatywnej Akademii Weltona (Tradycja! Honor! Dyscyplina! Doskonałość!). Knox Overstreet (Josh Charles) durzy się w Chris Noel; Todd Anderson (Ethan Hawke), zaniedbywany przez rodziców, żyje w cieniu swojego genialnego, starszego brata; Charlie Dalton (Gale Hansen) przeżywa istną burzę hormonalną i odkrywa w sobie duszę buntownika; Richard Cameron (Dylan Kussman) to lizus i kujon; Neil Perry (Robert Sean Leonard) posiada talent aktorski, jednak surowy i despotyczny ojciec chce, by jego syn został lekarzem. Nowy nauczyciel John Keating (Robin Williams) uwalnia osobowość chłopców, uczy ich samodzielnego myślenia, nakłania do realizacji marzeń, a oni pod jego wpływem zakładają Stowarzyszenie Umarłych Poetów. Jednak przemiana bohaterów jest kiepsko uzasadniona, a ich postacie słabo zarysowane. Trudno ich od siebie odróżnić, nie wyróżniają się oni niczym specjalnym. W historię talentu Neila nie wierzymy, a przedstawienie, w którym gra nie ujawnia jego aktorskiego geniuszu. Miłość Knoxa do Chris nie wzbudza żadnych emocji. Cameron nie wydaje się być większych kujonkiem od reszty kolegów. Toddowi, który zawsze był tym 'gorszym' dzieckiem i którym nie interesują się rodzice, nie współczujemy. Jest jeszcze Stephen Meeks (Allelon Ruggiero) i Gerard Pitts (James Waterston), ale tych osób w ogóle nie zauważamy. John Keating nie błyszczy bardzo swoim indywidualizmem i postawą. A przyjaźń Neila i Todda została bardzo słabo wyeksponowana i dopiero przy końcu zaskakujemy, że obaj byli ze sobą mocno związani. Blady zarys postaci to nie wina aktorów, a braków w scenariuszu. Tom Schulman powinien bardziej uwydatnić psychologiczny obraz bohaterów, a film z pewnością by na tym zyskał.

 

Jednak "Stowarzyszenie..." spodobało mi się, mimo pewnych niedociągnięć. Choć nie mieszkamy w Stanach, chodzimy do zwykłych szkół, w których wiecznie brakuje pieniędzy, a MEN ciągle na nich eksperymentuje, mimo że akcja filmu toczy się w 1959 roku, możemy wczuć się w przedstawioną historię osobiście. Świat filmu przypomina bardzo nasz i możemy oba ze sobą utożsamiać. Każdy z nas marzy o osiągnięciu sukcesu, zmaga się z takimi problemami jak młodzi chłopcy. "Dead Poets Society" wywołuje też emocje, choć może nie gwałtowne i wyraziste. Czujemy oburzenie z powodu postępowania dyrekcji i rodziców Neila, po tragedii, jaka spotkała chłopaka. Nie lubimy ludzi, którzy usiłują obarczyć innych winą, szczególnie, gdy są to osoby tak sympatyczne jak Keating. Ogarnia nas podziw, widząc jak pozytywny wpływ na uczniów może mieć nauczyciel. Mądrość Keatinga w scenie, gdy pokazuje podopiecznym zdjęcia pierwszych uczniów Akademii, zmusiła do refleksji. A łezka kręci nam się w oku, gdy Todd Anderson, a później inni chłopcy wskakują na ławkę i krzyczą: "O kapitanie, mój kapitanie!".

 

"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" mogę spokojnie polecić. To piękna historia o pozytywnym wpływie nauczyciela na uczniów. Nie jest ona opowiedziana dynamicznie, tylko spokojnie, z wyczuciem i pewną dozą poetyckości. Film skłania do namysłu i choć nie jest to dzieło wybitne, z pewnością warto się z nim zapoznać.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ten Most bardzo fajny ale dla dzieci.

 

Ooooo właśnie nie wiedzialam jak sie nazywa ten film :D I tych poetach :D

 

A Nie... już myślałam ze to to o tym gdzie nauczyciel założył "klub" żeby pokazać uczniom jak działa sekta, no i... skończyło sie morderstwami.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×