Skocz do zawartości
Nerwica.com

Osobowość chwiejna emocjonalnie (typ BORDERLINE)


atrucha

Rekomendowane odpowiedzi

Borderline nie wyklucza CHAD. To pierwsze zresztą używane jest w kontekście worka do których wrzucone są mieszanki różnych zaburzeń. W CHAD chodzi o zaburzenia w sferze odczuwania, jest troszkę bardziej "prymitywnie skonstruowane" od tego drugiego, borderline zaś- przynajmniej dla mnie - obraca się bardziej w błędnych konstrukcjach myślowych i działaniach. Ja jestem pomiędzy na przykład: miałam epizody manii, zdarzają mi się niemal psychotyczne momenty, jest to czysto biologiczne, ale nie wyłączam borderline, gdyż wiele moich problematycznych cech nie ma nic wspólnego z manią/depresją/psychozą, tyczą się czegoś głębszego, schematu osobowości.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hahahaha przepraszam nie wytrzymałam :D najpierw teksty pt "nie zdam matury bo mam lufe z matmy" a potem ostry lesbijski seks :D made my day

 

Lubię poprawiać ludziom humor ;) Aczkolwiek przywykłam do rozbicia tematycznego, często udzielam się w tematach o seksie i seksualności, a ponadto nie czuję jakoś presji trzymania jednego wątku. Tylko nie rozumiem, czemu kwestia zawalenia swojej przyszłości wydaje ci się na tyle dziecinna, że koliduje z jakimikolwiek kwestiami seksualnymi. Nikt nie żyje tylko w jednej sferze. Lesbijski seks. Beka życia ;)

 

No wlasnie nie wydaje mi sie dziecinna, dlatego tak napisałam :) cieżko mi to opisać... Hmmmm moze wlasnie pomyślałam ze bardziej powinnaś sie przejmować matura a nie brakiem lesbijskiego seksu. Cos w tym stylu. Ale w sumie kim jestem zeby o tym rozprawiać - sama nie umiem skończyć studiów a przejmuje sie ze maz nie polajkuje mi fotki na fejsie :( to oczywiście głupi przykład ale problemy ( moje ) podobnej skali :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Odpowiadałam zaledwie na posta Chaotic;

 

Zaczynam usilnie potrzebować wrażeń. Jakas straszna nuda nastała i stabilizacja. Chyba zaczynam tęsknić za totalnym pierdolnikiem we łbie, chciałabym żeby coś zaczęło się dziać, chcę poczuć coś silnego i niebezpiecznego. Tez was takie cos dopada?

 

Mam swoją strukturę działań, pewnych rzeczy, których mi się zachciewa bądź które robię, kiedy też potrzebuję wyładowania. Chociaż przyznaje, że mogło to zabrzmieć nieco tandetnie :lol: C'est la vie.

 

 

Przejmować się już naprzejmowałam moją sytuacją szkolną, teraz trochę się rozjaśniło, nawet jeśli nie w tą pozytywną stronę. I w sumie nie należę do osób na tyle sfrustrowanych (Moja desperacja, jeśli już, ma trochę inne podwaliny ), by rozpaczać nad brakiem życia seksualnego dzień w dzień. Chociaż dzisiaj akurat los chciał, by mnie wkurwić tym tematem; sporo moich znajomych uważa częstotliwość seksu za wyznacznik swej wartości, więc z okazji dnia kobiet leciały tak sobie dzisiaj przez godzinę ostre pociski na moją nieumiejętność znalezienia partnera, niezrozumiałe dla innych własne pojęcie mej orientacji (Czyt. jestem pieprzonym zawszeńcem nie pasującym ani do homo, ani do hetero, idź, zgiń, przepadnij, kalasz naszą rasę. Wiecie, że sto razy więcej nietolerancji spotkało mnie ze strony homo właśnie? Ciekawostka burząca stereotypy ;) ) oraz obecne pustkowie w tej materii, jako że nie umawiam się już z ludźmi i nie szukam tego nawet. Zatkało mnie, zabolało i w ogóle, szczególnie prymitywny tekst mniej więcej idący w sposób "Jedyne na co cię stać, to znaleźć jakiegoś pedała raz na półtora roku, któremu po pijaku będzie wyjebane, więc zaspokoi cię, ale dlań będzie to równoważne z przyjemnością przy sraniu".

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

no wiesz branża jest mała i skonfliktowana, większość osób się zna, więc nowe relacje wprowadzają dużo chaosu, do tego stereotypy, stadność, niechęć wobec nowych i zwyczajowy hejt na biseksów, nie ma lekko :D nie pozwalaj sobie włazić na głowę, takie teksty są chore, pewność siebie pomaga w takich sytuacjach

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Keji, współczuję towarzystwa... :? Strasznie prostackie myślenie, bezrefleksyjne, mam wrażenie. I kto tu niby jest zaburzony...? Chyba mam szczęście, że nie żyję w towarzystwie takich ignorantów - przepraszam za stwierdzenie - bandy debili. Pociesze Cię więc - nie wszędzie tak jest.

 

 

 

Zaczynam w końcu dostrzegać jak wykrzywione było moje postrzeganie... Jeszcze kilka miesięcy temu miewałam jedynie momenty - kilkugodzinne, jednodniowe - podczas których zdawałam sobie sprawę z tego jak na co dzień jest ze mną źle. Buduję w sobie obserwatora, mam wrażenie. I chciałabym podtrzymywać to budowanie. Wiem, że w każdej chwili mogę znów wpaść w bagno. Z resztą, jakiś tydzień temu pisałam tutaj posty będąc w - na szczęście - krótkim kryzysie. Nie raz czuję, że świat wali mi się pod nogami, planuję czarną rzeczywistość, ale budzę się dość szybko i doprowadzam do ładu. Idę do przodu. Minął okres, w którym poddawałam się leżąc w łóżku po dwa tygodnie, obżerając się, rzygając. Bliższe relacje też były dla mnie emocjonalną tragedią. Generalnie przez lata czułam się jakby wszyscy uważali mnie za trędowatą, ale nikt nie chciał tego przyznać; jakby ludzie litowali się nade mną albo jaja sobie robili tak naprawdę szydząc ze mnie. Czując się wewnętrznie bardzo źle przekładałam to na obraz zewnętrzny, na myśli innych ludzi, które brałam za oczywistość, choć nie okazywałam tego. Stąd też zapewne wzięły się zaburzenia odżywiania, okaleczenia. Te emocje musiały w końcu gdzieś znaleźć ujście. Dzisiaj ośrodek ciężkości skierowany nie jest już na zewnątrz. Powoli buduję siebie i pozbywam się chorej zależności... Dziwne uczucie - jak gdybym ożywała po X lub nawet 1X latach niebycia. Zważywszy na to, że za niedługo dopiero stuknie mi dwudziecha, to jest to kawał czasu... Długo zajęło mi utorowanie siebie (dwa, a może trzy lata niemalże obsesyjnego analizowania siebie), a raczej szukania odpowiedniego toru (bo wciąż szukam). Jako że wiem, iż skrajne emocje są dla mnie niszczące i szybko prowadzą na niebezpieczne ścieżki - pacyfikuję je i staram się i do swoich zmian podchodzić jak najspokojniej. Nie bez znaczenia jest również akceptacja bycia "pod kreską", ponieważ to bycie "pod kreską" zwykle ma jeszcze miejsce. Dzięki akceptacji (i zapewne szeregu innych czynników) nie wpływa ono jednak znacząco na odbiór rzeczywistości. Wyłapuję skrawki szczęścia nawet wtedy, kiedy czuję, że trochę brakuje mi do bycia "po środku". Bardziej obawiam się zbyt wysokich lotów niż dołów. One bardzo wyczerpują, destabilizują. Chcę wtedy złapać się czegokolwiek, ale nic przyziemnego, normalnego nie jest w stanie przyciągnąć mojej uwagi. Także - i tutaj chcę nauczyć się radzić sobie w bardziej konstruktywny sposób. W końcu takie "wysokie loty" mogą przynieść wiele dobrego, jeśli chodzi o twórczość. Tak czy inaczej - wiem, że nie warto lecieć za wysoko, bo i cena jest zbyt wysoka. Lepiej starać się wyciszyć emocje.

Jak tak teraz patrzę na to wszystko, na przeszłe lata, to myślę, że byłam bardzo blisko paranoi, choć intelektualny ogląd sytuacji pozwalał mi ogarniać jakoś świat na tyle, by inni nie zauważyli moich wewnętrznych rozterek, bagna. Taki wielki rozdźwięk pomiędzy sferą emocjonalną, a intelektualną. Gdybym z tym niczego nie zrobiła - w końcu ta sfera intelektualna mogłaby zostać zepchnięta na tyle, że przestałabym kontrolować siebie, ale jednak poszłam inną drogą. I chyba coraz mniej ciekawa jestem tego, jak by to było "po drugiej stronie lustra". Jak dotąd, zawsze jakaś cząstka mnie zdawała sobie sprawę, że mogę się mylić.

 

Szukam recepty i czuję, że jestem bliżej niż dalej. I wiem, że zawdzięczam to przede wszystkim sobie. Terapia swoją drogą, ale i tak najważniejsze są moje indywidualne przemyślenia. Najwidoczniej potrzebowałam tych destrukcyjnych lat, by teraz w końcu odzyskiwać siebie. Nie przeczę, że jeszcze nie raz mogę wpaść w błędne koło, ale może już łatwiej będzie mi z tego koła wydostawać się na zewnątrz.

Żeby tak jeszcze doprowadzić do tego, aby odżywianie wyglądało "w miarę" i nie wpływało znacząco na mój odbiór siebie, na zmiany na gorsze, chociażby chwilowe.

 

-- 09 mar 2014, 16:02 --

 

Tak na koniec - jak dobrze jest szukać siebie w sobie, a nie w innych ludziach, w etykietkach, w obsesyjnej wierze. Jeszcze nie bardzo wiem co tam znajdę, ale jest mi dużo lżej... Ciekawa jestem jak poradzę sobie w bliższym zetknięciu z drugim człowiekiem. Kiedyś w końcu taki sprawdzian nadejdzie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A ja znów nie wiem gdzie się podczepić,więc tutaj.Czy ktoś może mi odrobinkę pomóc? Ostatnie dni mam wyjątkowo trudne,i w takich momentach dwie rzeczy przychodzą mi na myśl-psychiatra albo definitywne zakończenie.To pierwsze jak i ostatnie kończy się na myśleniu.Od tygodnia nie palę,ten weekend spędziłam niemalże w abstynencji alkoholowej,i tylko raz dodalam gazu podczas jazdy samochodem...oczywiście zero seksu.Odczuwam tak ogromną pustkę,i znów mam ten paskudny czas negacji wszytskich i wszytskiego,nie wiem co robic...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

brak przekonania,ze ktos mi może pomoc,wstyd przed samą sobą,ze szukam pomocy u lekarza.Kiedy dokonuje autoagresji,nikt poza mną o tym nie wie...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Postaraj sie przełamać wstyd. Wiem, że na początku może byc trudno, ale zawalcz o siebie. Ja tez bardzo długo odwlekałam decyzje o pójściu do lekarza, a teraz jedyne czego żałuję to to, że zrobiłam to tak późno. Chyba, że sprawia ci przyjemność męczenie się sama ze soba, w co wątpię. Leki potrafia zdziałać cuda, psychoterapia również.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

dialektyczna, żeby się przekonać - musisz spróbować. Nikt za Ciebie decyzji nie podejmie, ostateczny krok należy do Ciebie. Daj sobie szansę. Wegetacja niczego nie zmieni na lepsze, a ta próba może okazać się dobrym krokiem. O siebie zawsze warto walczyć, bo tak naprawdę, jako pewnik, mamy tylko siebie.

 

 

chaotic, ja myślę, że zwykle ta męczarnia sprawia jakąś perwersyjną przyjemność. Tak. To jest w pewnym sensie przyjemne. Nie chcę tu mówić za kogokolwiek, ale często tak jest. Z tym, że w tym stanie nie ma się pojęcia jak cudowna może być wszelako pojęta normalność, jeśli chodzi o samopoczucie, odbieranie świata, po prostu - o Życie.

Edytowane przez Gość

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A psychiatrzy widzieli juz mnóstwo okaleczonych osób, więc to nie będzie dla nich nowość

 

-- 09 mar 2014, 21:05 --

 

Jak dla mnie uczucie pustki było nie do zniesienia. Jestem gotowa zrobic wszystko, że by nigdy więcej to nie wróciło. To coś najgorszego, nie miałam z tego nigdy żadnej przyjemności :cry:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Czuję pustkę i paraliż woli. Nie mam pojęcia za co się zabrać. Wiem że bezproduktywnie marnuję czas, uciekając najczęściej w sen. Ale nie radzę sobie z poczuciem osamotnienia. Ludzie mnie zostawili. A ja nie próbuję już nawiązywać nowych relacji, bo każdą zamieniam w gówno. Mam magiczną moc wydobywania z ludzi najgorszych cech. Nienawidzę siebie za to. Czuję się toksyczna. Ludzie mnie unikają jakbym miała wytatuowane na czole "nie podchodzić". A najgorsze w tym jest że jestem miła w swoim rozumieniu i wydaje mi się że zachowuję się jak najbardziej poprawnie. Uczucia zawsze na wodzy, wszystko musi być pod kontrolą. Wybucham tylko przed rodziną, wyładowuję złość na mamie i nienawidzę siebie za to. Czuję pustkę w kontaktach z ludźmi, albo jakbym się zlewała z drugą osobą. Jakby ta druga osoba mnie wchłaniała, i rządziła mną. Przytakuję, bo w gruncie rzeczy nie mam swojego zdania na żaden temat. Ze wszystkimi się zgadzam. Chore.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

do będzie lepiej-mam tak samo.Dokucza pustka,albo chwiejne nastroje,ale najbardziej ta przerażająca samotność.Niby nie jestem sama,niby mam wokól ludzi-rodzinę,nielicznych dobrych znajomych,mnóstwo ludzi w pracy dookoła,a czuję się tak samotna,że w tej chwili nie znajduję słowa na opisanie czym ona jest do końca i co we mnie powoduje,co ze mną robi.Przede wszystkim odczuwam ogromne spustoszenie,jakbym się rozmywała w tym świecie.W ogóle ostanie dni,od weekendu to już jest ostra jazda w dół,na łep na szyję...Mogę robić co tylko jestem w stanie robić,a i tak niczego to nie zmienia,mogę gadać non stop i śmiać się,mogę się wyciszyć,mogę planować i cieszyć się chwilą,by za moment czuć bezsens.Nie umiem żyć dla siebie,żyję jakgdyby na niby.Nie pokazuję tego nikomu,bo i niby po co,co to ma dać,zmienić itd? :D śmieszne.Myślałam,że pdniosę się po kolejnym rozstaniu w moim życiu,bo niby człowiek w końcu staje się silniejszy,a tu nic z tego.I nie chodzi o to,że przed chwilą jest i miał być,ale że zwyczajnie po co i czym to bylo...kończę,bo popadam w stupor.Nie wiem,nie rozumiem co znaczy zyc mimo wszytsko i dla siebie?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

bedzielepiej, Mam identycznie, jak Ty. W stosunkach towarzyskich jestem uważana za spokojną, uśmiechniętą dziewczynę, a moją złość wyładowuję na mamie. I też siebie za to nie znoszę, bo ona nie jest niczemu winna. Ale to chyba dlatego, że jest moją mamą i wiem, że ona mnie nie zostawi, choćby nie wiem co... Pustka i paraliż woli. I to zobojętnienie, wewnętrzna mgła, która otumania każdą chęć działania, marzenie, myśl. Bezpieczna, jeśli chodzi o złe myśli i popadnięcie w tak dobrze znany stan obezwładniającej rozpaczy.

 

dialektyczna, Strach przed samotnością- znam to. U mnie dodatkowo jest świadomość, że wystarczyłby mój jeden gest, żeby tej samotności się z mojego życia pozbyć- ale nie potrafię go uczynić. Ciągle się boję. Jakiekolwiek pokazanie,że komuś na mnie zależy to dla mnie za mało, niewystarczająco, bym ja mogła się zacząć starać.

Życie w zawieszeniu.

 

Hej, ale poradzimy sobie z tym, prawda? :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jak przekonać samą siebie, że jest się chorym? Mam objawy, jest coraz gorzej, ale potem przez chwilę jest spokój i zapominam o tym co było. Potem znowu jest źle i wiem, że muszę coś z tym zrobić, ale po jakimś czasie sytuacja jako tako się normuje i mówię sobie "wytrzymam". Wydaje mi się, że tylko wmawiam sobie chorobę. Że każdy mnie wyśmieje. Nie wiem jak sobie pomóc.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Po pierwsze, zaburzenia osobowości same w sobie nie są chorobą. Po drugie, do lekarzy lub terapeutów nie wybierają się wyłącznie ekstremalne przypadki, więc nie masz co bać się ewentualnego wyśmiania. Po co masz się męczyć? Tym bardziej, że - jak sama mówisz - wszystko wraca.

Rozumiem twój opór związany z tym, że miewasz i lepsze czasy. Sama wybrałam się dopiero na trzecią umówioną wizytę do psychiatry.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Widzę, że się dużo dzieje... to dobrze. Nawet nie mam siły Was czytać, bo od ponad tygodnia żyję w sztucznie napędzanym wszystkimi swoimi patologiami świecie. Nie widzę sensu w wypowiedziach na jakikolwiek temat. Chodzę do pracy jak robot, po pracy szukam wrażeń, wracam albo i nie wracam do domu. Strasznie kiepsko ze mną, ale o tyle dobrze ten dół podziałał, że dziś w końcu umówiłam się na wizytę, która dopiero za miesiąc... Znowu wszystko przestało mnie bawić.... Kurwa, jestem sama.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nienawidzę tego stanu. Totalna bezsilność, ginę pod naciskiem czyjegoś spojrzenia. Moja osobowość jak gdyby znika i czuję się bezgranicznie mała. Zadzwoniła dziś do mnie koleżanka. Miałyśmy się spotkać. Co prawda, do spotkania ostatecznie nie doszło, jako że nie chciałam już dłużej czekać, ale same myśli wystarczyły, by wywołać ów ciężkość. To właśnie TO. Jeszcze nie do końca rozumiem ten mechanizm, ale zaczynając żyć swoim odbiciem w czyichś oczach ulatniam się. To niesamowite jak łatwo mi to przychodzi... Automatycznie, mimowolnie, nie potrafię nad tym zapanować. Przestaję być swobodna, wolna - staję się bezwolną kukiełką. Nie chcę wracać do tego stanu. Wiąże się z nim zamknięcie w cudzych myślach. Kiedy czułam się normalnie – dziwnie, ale bardzo dobrze, nie miało to nic wspólnego z euforią – nie czułam tej zależności. Czułam w sobie życie; czułam, że żyję i oddycham SOBĄ, a śmierć przestała za mną chodzić.

Czy kiedyś stanę się na tyle odporna, że TO przestanie się pojawiać...? Że przestanie mnie prześladować? Przestaję wtedy widzieć, przestaję wiedzieć. Pomieszanie, pustka. Nie wiem co myślę o tej osobie, o sobie, co myślę o świecie. Cała energia życiowa wygasa, człowieczeństwo, moje ja zanika. Kiedy tak się dzieje? Trudno pojąć ten cały wachlarz, ale przede wszystkim wtedy, kiedy mam kontakt z kimś, na opinii kogo mi zależy jednocześnie nie czując nad nim wyższości (lub równi?). Kiedy jest to ktoś, czyimi myślami jako tako mogę pokierować, ktoś, w czyich oczach mogę być przebojowa – wtedy jest ok, istnieję. Z tym, że wygląda to tak, jak gdyby była to maska i przed osobami uznanymi przez mój umysł za silniejsze na myśl przychodzi, że dopiero przed nimi wychodzi na jaw prawda o mnie. Powinnam strzec się przed osobami, które, zapewne zwykle nieświadomie, obdzierają mnie ze skóry, pozbawiają warstwy ochronnej. Nigdy w ten sposób nie zbuduję siebie... Ile jednak jest warta budowla, która sypie się w TAKICH momentach?

 

Najdziwniejsze jest to, że odczuwając siebie, świat w ten sposób jednocześnie z nienawiścią przychodzi uporczywe trzymanie się tych emocji (a może pustki?). Może dlatego, bo dobrze znam tę przestrzeń, czuję się niejako bezpieczna w ten sposób błądząc?

... a jeszcze dziś, dziś popołudniu, myślałam sobie, że w końcu idę w stronę życia. Dobrze jest. Dobrze jest dopóki nie zależy mi na czyimś spojrzeniu, dopóki jestem myślowo niezależna.

A może będąc w kontakcie z kimś silniejszym czerpię jakąś perwersyjną bolesną przyjemność z tego, że w końcu mogę zniknąć? Tyle że... Przecież było tak dobrze. Poza tym, jestem przekonana, że ludzie będący w moim towarzystwie, kiedy jestem w TYM stanie widzą we mnie małe bezradne, bezwartościowe coś, co można zgnieść, a ja czuję, że muszę się bronić, ale nie wiem jak. Mimo wszystko wracam w to czucie, w ten niebyt. No i wtedy zaczyna się - zamknięte koło - obsesje, co by w coś uciec, poczucie pustki i związane z tym pragnienie śmierci, ...

Tak już jest - są osoby, które uważam niemalże za bogów, za ludzi o nadprzyrodzonych zdolnościach. Intrygują mnie, ale jednocześnie czuję obrzydzenie do nich. Zwłaszcza, kiedy żyję ich głową, a zachowanie innej osoby (nie "boga") sugeruje, że uważa mojego boga za kogoś, kim można się brzydzić.

 

Być może czuję jakiś komfort w niebyciu? W zaprzestaniu istnienia jako JA?

Nie wiem. Nie rozumiem, a chciałabym rozumieć.

Może chociaż tutaj ktoś będzie w stanie pojąć mnie..

 

Conessa, chciałabym jakoś pomóc, ale nawet nie mam siły, jakkolwiek, cokolwiek... Z resztą - wiem, że jakiekolwiek słowa niewiele dadzą. W każdym bądź razie - trzymaj się, jakoś, w miarę.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

moyraa, fajnie (o ile mogę tu użyć tego określenia) to wszystko ujęłaś, od razu zwizualizowały mi się uczucia, o których napisałaś. Nasze osobowości są trochę jak woda, która nabiera kształtu pod wpływem naczynia, do jakiego zostanie przelana. A łatwo "wlewamy" się w czyiś kształt; osobiście bardzo szybko i wyraźnie czytam ludzkie charaktery, po kilku minutach spotkania mogę już sprawnie domyślać się, czego ta osoba oczekuje i co chciałaby widzieć, bądź czego potrzeba, by wzbudzić w niej konkretne uczucia. I jest we mnie ów przymus, który każe mi albo się wywyższyć w ich oczach, bądź ulec (Są pewne typy osób, zazwyczaj mężczyźni mający jakąś wielkościową fiksację, lubiący psychicznie poniżać, którzy niezwykle mnie onieśmielają w ten negatywny sposób; do tego stopnia, iż potrafię zniżyć się do poziomu małej, przytakującej dziewczynki pod presją, potem wkurzam się, iż dałam im to, czego chcieli- nie, nie ma w tych słowach żadnego podtekstu względem uprawiania seksu, takie coś mi się nie zdarza ;) ) Co do "znikania" - przy moim pierwszym okresie "wejścia w duże towarzystwo" po latach izolacji tak bardzo zagłębiłam się w panujący klimat, że na parę miesięcy zostałam prawie zupełnie inną osobą, porzuciłam wszelkie wartości i zasady. A jednak, problem w tym, że zawsze wracasz do punktu wyjścia, nie uciekniesz przed sobą na zawsze, sama siebie dopadniesz w którymś momencie. I najczęściej jest to jak obudzenie się po ostrym melanżu, na którym zerwał ci się film. I jest kac, i boli. Ja znienawidziłam to uczucie, a mój wybór pomiędzy zostaniem nie-sobą, a większym, czasem zupełnym, odizolowaniem się, padł na to drugie. A jednak wciąż spędzam cholernie dużo czasu na jakimś tam kreowaniu swojego wizerunku i patologicznie nie jestem w stanie znieść momentów, gdy pokazuje się to słabe "ja", a pokazuje często, w przeszłości byłam tak nieudolną ofiarą losu, że chyba nigdy się tego nie pozbędę. Co więcej, mam świra na punkcie "ucinania" swojego życia na malutkie kawałki, chciałabym non stop móc zaczynać od nowa. Ujawnia się to szczególnie pod taką postacią, iż nie zachowuję zbytnio wspomnień, nie posiadam pamiątek, wyrzucam i pozbywam się rzeczy, stale robiąc miejsce na nowe. Jednakowoż nigdy nie przyjdzie moment, gdy uznam to "nowe" za właściwe. No ale, ponoć niszczenie też jest elementem tworzenia ;) Pragnę po trochu być wszystkim i wszystkimi, a ,,wszystko" wszak równa się ,,nic". Jeden człowiek nie zmieści w sobie wszystkich przeciwieństw, choć osobiście wciąż niestety próbuję.

 

Tu przyda się cytat Kafki:

“I never wish to be easily defined. I’d rather float over other people’s minds as something strictly fluid and non-perceivable; more like a transparent, paradoxically iridescent creature rather than an actual person.”

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Keji, z tą wodą, z tym wkurzaniem się potem na siebie... To prawda.

Ostatnio właśnie czułam, że tą wodą już nie jestem, zachowuję siebie. Myślę, że właśnie to było kluczem do mojego lepszego samopoczucia, otwarło nowe drzwi i sprawiło, że poczułam się emocjonalnie dojrzalsza o wiele lat. To jak bym obudziła się z wieloletniego snu (sick!). Wydawało mi się, że problem zniknął i w końcu mogę żyć. Zaczęłam mieć jakieś podstawy. Nie wiem jak to opisać.

Ja też właśnie byłam taką "ofiarą losu", choć raczej we własnej głowie. Powiedzmy, że kilka osób spowodowało lata temu, że poczułam się jak właśnie takie "nic". To uczucie wraca właśnie w momentach, kiedy chcę kogoś... Kiedy staję się słaba... Mocno zszargało mi to psychikę i w dużym stopniu, zdaje się, przyczyniło się do problemów psychicznych.

 

-- 13 mar 2014, 07:57 --

 

Co do cytatu - jest coś wspaniałego w byciu taką osobą, coś pociągającego - w byciu wszystkim i niczym. Poniekąd lubię ten stan, ale pod warunkiem, że nie czuję czyjejś władzy nade mną. Jednakże będąc przez czas jakiś po tej "drugiej stronie" śmiało mogę powiedzieć, że dopiero tam można doznać szczególnego rodzaju wolności. Tak przy okazji, o Kafce ostatnio trochę czytałam i niezły z niego numer był.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Czy jest to pociągające, czy nie, zależy też od osoby. Zauważyłam, że są pewne czynniki w ludziach, które tworzą z nich albo osoby fascynujące, albo nie. Niektórzy mają ogromną siłę przyciągania, znam parę takich osób. I najczęściej nie opiera się to na niczym spójnym ani pozytywnym.

 

Myślę, że mimo wszystko możemy zaledwie zbliżać się do tej granicy "pełni", ale nigdy jej nie osiągniemy. Taka natura ludzka. Zawsze będziemy bazować na jakichś przeciwieństwach, jednakowoż każdy w innym stopniu.

 

Ja też właśnie byłam taką "ofiarą losu", choć raczej we własnej głowie. Powiedzmy, że kilka osób spowodowało lata temu, że poczułam się jak właśnie takie "nic". To uczucie wraca właśnie w momentach, kiedy chcę kogoś... Kiedy staję się słaba... Mocno zszargało mi to psychikę i w dużym stopniu, zdaje się, przyczyniło się do problemów psychicznych.

 

Gdyby nie przeszło mi rozpamiętywanie przeszłości, pewnie wisiałabym już na jakimś drzewie. Nie mam dobrych wspomnień z kontaktów międzyludzkich między jakoś 4 a 16 rokiem życia. Moja sytuacja rodzinna ustabilizowała się dopiero mniej więcej jakoś rok temu, wcześniej bywała to ładna patologia. Co do otoczenia- jako dziecko znerwicowane i ze specyficznym charakterem zostałam odrzucona bardzo wcześnie, przez dziesięć lat w czterech różnych środowiskach byłam nieustannie ofiarą szykanowań, manipulacji i dziecięcego bestialstwa, stąd w wieku już jedenastu lat miałam jakieś swoje małe, naiwne i ciche próbki samobójcze, w dwunastym roku życia dopadła mnie silna depresja. W podstawówce wystawiano mnie na publiczne ośmieszenie, odsyłano do psychiatryka i kazano się zabić, prześladowania trwały kilka dobrych lat, potem z kolei byłam maltretowana na tle narodowościowym za granicą przez kilkunasto i kilkudziesięcioosobowe grupy, także fizycznie, w pewnym momencie prawie przestałam mówić i bałam się najmniejszych kontaktów, co pociągnęło się przez kilka kolejnych lat.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
×