Skocz do zawartości
Nerwica.com

Fuzja depresji z nerwicą i czymkolwiek jeszcze


Flipthescript

Rekomendowane odpowiedzi

Cześć wszystkim

Piszę, bo nie umiem poradzić sobie sam i chociaż marne nadzieje, że to mi w czymkolwiek pomoże, może znajdzie się kilka osób, które przechodziły przez coś podobnego.

Na początek-mam 22 lata i poczucie, że powinienem zmienić swoje życie o 180 stopni, tylko nie wiem-"jak?". Doszedłem do momentu, w którym wstanie z łóżka, nie mówiąc już o robieniu czegokolwiek poza tym, to gehenna. Straciłem wszystkie marzenia, plany i złudzenia, które pozwalały mi jakoś przetrwać i dziś coraz częściej samobójstwo wydaje mi się jedyną opcją. Takie myśli zdarzyły mi się już wcześniej, z tym, że wówczas chodziło o wzbudzenie poczucia winy w ludziach wokół. Odszedłem od tego i teraz jestem w stosunku do tego bardziej obojętny, chodzi tylko o przerwanie cierpienia.

Wszystko jest tak, jak teraz, odkąd pamiętam-moje problemy polegały na relacjach z innymi ludzmi. Od dziecka-na zewnątrz jak i w domu, wmawiano mi, że jestem beznadziejny, brzydki, głupi i nigdy do niczego nie dojdę, więc byłem najczęściej samotnikiem, wokół którego dzieje się niewiele, a jego czas zajmują raczej myśli i fantazje, niż rzeczywiste wydarzenia.

Jakoś tak, mimo ciągłych wagarów, prześlizgnąłem się przez szkołę. W międzyczasie kilka razy byłem zauroczony i odrzucony za każdym. To ostatnie(pod koniec szkoły średniej) okazało się czymś dużym, ale znowu-tylko z mojej strony. Swój sens życia i nadzieje pokładałem w kimś, ten ktoś we mnie nie. To zabolało najbardziej i zrobiło ze mnie wrak na, jak się okazało, parę ładnych lat.

Kolejne odrzucenie uświadomiło mi, że nie mam czego szukać u płci przeciwnej, ludzi w ogóle i to, że zawsze stawiam ich wyżej od siebie, jacy by nie byli. Z wyjątkiem tych chwil, kiedy ujawnia się we mnie skryte głębiej wybujałe ego ignoranta-zwykły kompleks i przeciwwaga dla pogardy dla siebie samego.

Gdy znajomi poszli na studia, u mnie nie było o tym mowy ze względu na finanse-im pomogli rodzice, ja musiałem radzić sobie sam, a już się domyślacie, że do zaradnych nie należę.

Każda próba zmiany czegokolwiek od dawna kończy się tak samo-snuję śmiałe plany, by pózniej odkładać ich realizację na "jutro", które nigdy nie nadchodzi.

Nawet najmarniejsze ambicje typu poprawa sylwetki sprawiają, że któregoś dnia pracy nad sobą dopada mnie ten sam lęk, którego nigdy nie potrafiłem zrozumieć. Przez to daję sobie spokój, usprawiedliwiając to choćby w najgłupszy sposób, by za jakiś czas musieć zaczynać od początku i powtarzać ten śmieszny schemat.

Prócz tego i jemu podobnych lęków, które jeżeli nie "osobiście", męczą mnie pośrednio-poprzez ucisk w klatce, uczucie "ciężkości" i ciągłe zmęczenie, mam poważne problemy ze snem. Zaczęło się od koszmarów, przeszło do czegoś w rodzaju świadomych lub pół-świadomych(?) snów, paraliży i omamów przysennych.

Każdy dzień grzebie moje ambicje, bo jestem w wieku, w którym znajomi-wybawieni "za młodu", kończą naukę, zaczynają zakładać rodziny i szukają stabilizacji, kiedy ja pozostałem na poziomie, na którym oni byli lata temu.

Mimo tego, że doskonale zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę i próbowałem już wszystkiego-i "tęgiego bata" i zmniejszenia oczekiwań wobec siebie i metody "małych kroków"-nic nie pomogło i życie dalej mija mi na fantazjach, wspominaniu kilku miłych chwil z przeszłości i paleniu papierosów.

Mam kilku bliskich znajomych, którzy starają się żyć jakkolwiek. Szukają dziewczyn, którymi ja w ogóle nie jestem już zainteresowany. Może nigdy nie widzieli we mnie pewnego siebie lidera(którym czasami jestem tylko w swojej głowie, jak wspominałem), tak dzisiaj raczej stracili zainteresowanie mną i mam wrażenie, że jestem dla nich wiecznie ponurym kumplem "który ma gorzej". Jeśli zapraszają mnie gdziekolwiek, robią to prawdopodobnie z przyzwyczajenia, może żebym "nie siedział sam". Z tym, że samotność strasznie mnie męczy, ale obcowanie z innymi, sztuczne uśmiechy i inne pierdoły, męczą mnie jeszcze bardziej.

Dalszym "kumplom", z którymi widzę się raz na ruski rok, zdarza się wytknąć i wyśmiać to, że jestem mało towarzyski, "zmęczony życiem" itd. I mnie samego to denerwuje tyle, że nie potrafię nic z tym zrobić. Nie pamiętam momentu, w którym uśmiechnąłem się szczerze chyba, że byłem akurat po kilku piwach-wtedy rośnie we mnie jakaś głupawa nadzieja, że wszystko może być dobrze.

Czasami, choć rzadziej niż wcześniej, pojawia się do tego wszystkiego wrażenie "obcości" własnego ciała-derealizacja.

Jakiś czas temu byłem z tym u psychiatry. Nie wiedziałem co powiedzieć, a gdy już wydusiłem z siebie cokolwiek, zdawał się mieć mnie całkowicie w dupie i po 10 minutach mojego monologu i kilku prostych pytaniach przepisał mi leki "na próbę". Gdy wróciłem do domu i przeczytałem opinie o nich, odpuściłem sobie branie czegokolwiek i kolejną wizytę. Myślałem o wybraniu się gdzieś prywatnie, jednak nie było mnie na to specjalnie stać.

Ze wszystkich wyjść najgorszym nie wydaje się samobójstwo, ale życie-nie dość, że w samotności, to "na pół-gwizdka". Zwykła wegetacja i nieliczne, żałosne próby wiązania końca z końcem będąc nękanym koszmarami, lękami i resztą tego całego syfu. Życie zapieprza, a ja nie mam siły ruszyć się choćby o krok. Dlatego wieloletnia psychoterapia, która przy moim stopniu samoświadomości, pewnie na niewiele się zda albo co gorsza-hospitalizacja, nie wchodzą w grę. A trzymać się życia kurczowo, ze strachu przed śmiercią, żeby przeżyć je "jako-tako"-to bez sensu.

Chciałbym wiedzieć, czy jest tu może ktoś, kto samemu dał radę wyjść z czegoś podobnego?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witaj Flipthescript!

 

Przez Internet nie da się postawić diagnozy, zresztą u Ciebie diagnoza różnicowa rzeczywiście nie jest prosta, bo wykazujesz i objawy depresyjne, i nerwicowe, i być może jeszcze jakieś problemy osobowościowe. Nie o samą jednak etykietę diagnostyczną chodzi, co raczej o Twój brak zadowolenia z życia - w takim kształcie, w jakim prezentuje się teraz. Podstawowe pytanie brzmi: Czy chcesz w ogóle zmienić coś w swoim życiu? Bo możliwe, że odpowiada Ci status quo, to co masz teraz. Może to życie jest nijakie, jałowe, ale znajome, a przez to w pewnym sensie "bezpieczne". Zmiana z kolei determinuje konieczność pracy, wysiłek i niewiadomą, jeśli chodzi o efekty. Odnoszę wrażenie, że niby chciałbyś zmian, ale boisz się zaryzykować i sabotujesz swoje własne wysiłki. Od razu z miejsca dyskredytujesz swoje starania, z góry zakładając, że to nic nie da, że nic się nie zmieni, że nie będzie lepiej, bo coś tam... W ten sposób będziesz nadal stał w miejscu, patrząc, jak życie ucieka Ci przez palce. Nie wiem, czy leki są dobrym rozwiązaniem, ale uważam, że powinieneś skorzystać z pomocy dobrego psychoterapeuty. Zastanów się nad tym. Pozdrawiam i życzę powodzenia!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dzieki za odpowiedz ;)

Myslalem i nad tym, ze boje sie zmian i nad tym, ze podswiadomie twierdze, ze nie zasluguje na inne zycie. Obie opcje wydaja mi sie prawdopodobne i moze obie sa rozwiazaniem. Mialem i mam tez problem z perfekcjonizmem.

Zapomnialem dodac, ze w realizacji celow przeszkadzaja mi tez czeste zmiany nastrojow.

Potrafilem intensywnie myslec nad samobojstwem(szczegolnie w nocy), by za kilka godzin(w ekstremalnych przypadkach za kilkanascie-kilkadziesiat minut) smiac sie z byle czego, jak siedmiolatek. Za kazdym razem zdawalem sobie z tego sprawe i wiedzialem, ze cos jest nie tak, jednak machnalem reka, bo jestem do tego przyzwyczajony. Dzisiaj te wahania nadal wystepuja z tym, ze zazwyczaj szczytem jest nastroj, ktory kiedys uznalbym za przecietny a dnem-mysli samobojcze.

Przez to podejrzewalem u siebie cos w rodzaju dwubiegunowej tyle, ze przez internet mozna przypisac sobie cokolwiek.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Fuzja - ładnie to nazwałeś. Nie wiem, czemu nie spróbowałeś brać tych leków. Nie sugeruj się tak bardzo opiniami w necie, bo na każdego leki działają inaczej, a poza tym w internecie ludzie piszą dużo bzdur. Jak coś będzie nie tak, to najwyżej przestaniesz brać, ale myślę, że warto chociaż spróbować.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Fuzja - ładnie to nazwałeś. Nie wiem, czemu nie spróbowałeś brać tych leków. Nie sugeruj się tak bardzo opiniami w necie, bo na każdego leki działają inaczej, a poza tym w internecie ludzie piszą dużo bzdur. Jak coś będzie nie tak, to najwyżej przestaniesz brać, ale myślę, że warto chociaż spróbować.

 

Wiesz co? Nie bralem, bo raz, ze lekarz mnie totalnie olal(przy bolach glowy I jakichkolwiek omamach powinien mnie chyba odeslac do internisty) a dwa, ze ja sam mialem pustke w glowie I pominalem wiele istotnych rzeczy. Np. zapytany o proby samobojcze odpowiedzialem przeczaco, ale powinienem wspomniec o myslach i to naprawde natretnych. Do tej pory nie wiem, czemu odpowiedzialem tak a nie inaczej.

Skonczylo sie na tym, ze dostalem recepte na psychotropy, bo wedlug psychiatry antydepresanty moglyby poglebic te omamy przed zasnieciem. Tyle, ze to pikus, w nocy moge sie jeszcze pomeczyc, a objawy nerwicowe i depresyjne towarzysza mi kazdego dnia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie zgódźcie się ze mną, ale walka z całym tym syfem "na przymus" i właściwie bez żadnego planu ani motywacji (kiedy się nie wie, co się w ogóle w życiu chce robić) moim skromnym zdaniem jest jak walenie w głową w mur. Ja przez wiele lat robiłem prawie wszystko na przymus, nawet próbowałem wymusić na sobie zainteresowania (sic!) i nic... Do niczego nie doszedłem, jedynie wytworzyła się we mnie agresja wobec powiedzeń typu "weź się w garść". Cały czas mam nadzieję, że da się to jakoś obejść, a nie tłuc czołem we frontalnym ataku...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie zgódźcie się ze mną, ale walka z całym tym syfem "na przymus" i właściwie bez żadnego planu ani motywacji (kiedy się nie wie, co się w ogóle w życiu chce robić) moim skromnym zdaniem jest jak walenie w głową w mur. Ja przez wiele lat robiłem prawie wszystko na przymus, nawet próbowałem wymusić na sobie zainteresowania (sic!) i nic... Do niczego nie doszedłem, jedynie wytworzyła się we mnie agresja wobec powiedzeń typu "weź się w garść". Cały czas mam nadzieję, że da się to jakoś obejść, a nie tłuc czołem we frontalnym ataku...

 

 

No tak , racja.

Jeśli przyrównać terapię do przejścia przez rwącą rzekę , to trzeba być świadomym , po co się do niej włazi.

Co czeka na drugim brzegu, albo chociaż sobie to wyobrazić , lepiej się będzie przeprawiać....

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie zgódźcie się ze mną, ale walka z całym tym syfem "na przymus" i właściwie bez żadnego planu ani motywacji (kiedy się nie wie, co się w ogóle w życiu chce robić) moim skromnym zdaniem jest jak walenie w głową w mur. Ja przez wiele lat robiłem prawie wszystko na przymus, nawet próbowałem wymusić na sobie zainteresowania (sic!) i nic... Do niczego nie doszedłem, jedynie wytworzyła się we mnie agresja wobec powiedzeń typu "weź się w garść". Cały czas mam nadzieję, że da się to jakoś obejść, a nie tłuc czołem we frontalnym ataku...

 

Wlasnie tak do tego podchodzilem. Chcialem wziac sie "za morde", ale niewiele to dalo.

Najwiekszym lekiem przepelnia mnie mijajacy czas. Chcialem spelniac swoje ambicje, wyrobic dyscypline starajac sie wytlumaczyc samemu sobie to, ze nie unikne pracy, bo jesli nie zbuduje czegos sam, to i tak bede do konca zycia tyral na kogos.

To jest straszne, bo marnuje swoja wlasna osobowosc. Rozmawialem z ludzmi, ktorzy np. nie wyobrazaja sobie innego zycia niz to, w ktorym wstaja, ida odwalic swoje w robocie i tak przez piec dni w tygodniu do upragnionego weekendu. Dla nich to naturalne, nie maja wybujalych ambicji, planow, wtedy takie zycie to nic trudnego. Czasem mysle, ze chcialbym byc jak oni, bo bede zyl tym samym zyciem(choc nie jestem pewien-moje obecne nie ma nic wspolnego z normalnoscia), a z moimi wartosciami to bedzie straszna meczarnia. Kiedys bylem dumny ze swojej wrazliwosci, marzycielstwa i nieakceptowania norm spolecznych, ale z czasem wyszlo, ze nie mam z tego zadnych korzysci, a wrecz przeciwnie-to taki drugi garb na plecach.

Nie wyobrazam sobie jak mozna przejsc przez zycie i nie pozostawic po sobie nic, niczego nie dokonujac. Z drugiej strony widze jego sens tylko w chwili obecnej i w tym, zeby czynic czyjs swiat lepszym(zycie "dla siebie" to dla mnie jakas abstrakcja-co to w ogole znaczy?). Konczy sie tak, ze oba podejscia sa gowno warte, bo istnieja tylko w mojej glowie. Niczego nie dokonalem, jestem zagubiony w swoim wlasnym swiecie, nie mowiac juz o ulepszaniu czyjegos, istnieje tylko jako szczelnie zamkniete opakowanie na czlowieka, ktory nigdy nie ujrzy swiatla dziennego.

Jak probuje wziac sie w garsc caly ten bunt ulatuje i mam ochote isc spac.

Zabawne, ze mialem kiedys bardzo rozrywkowego kumpla, ktory poszedl siedziec. Jak wyszedl myslalem, ze nie bedziemy mieli ze soba wiele wspolnego, a jak sie okazalo, jego sposob myslenia upodobnil sie do mojego na tyle, ze rozmawialismy jak nigdy. On przynajmniej wiedzial na ile i za co :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Veikko, dobrze wiedziec, ze jest wiecej takich pojebancow :D

 

agusia, nie wiem czy to nie tylko lapanie za slowka, ale chodzi w gruncie rzeczy o to, ze na przymus nie da sie zrobic nic. Owszem, z przymusu da sie chodzic do roboty, ale to troche co innego, bo tu decyduje rozsadek i nie wiem, instynkt przetrwania.

Myslalem, ze mozna zmusic sie do pracy nad soba, podazania wlasna, odrebna droga, ale chyba nie w moim przypadku. Czy komus kiedykolwiek cos takiego wyszlo? Da sie, nie wiem, grac na gitarze z przymusu? Zalozyc wlasna firme, ktora sie rozwija z przymusu? Chyba nie da sie wybrac braku stabilizacji z przymusu, jesli jest nia realizacja swoich wlasnych marzen, planow. Ta cala nerwica, depresja, czymkolwiek by to nie bylo, spotegowala moja tesknote za wlasnym miejscem i wlasnie stabilizacja, dlatego to bledne kolo. Zeby cokolwiek ze soba zrobic, trzeba liczyc sie z porazkami, a jak to zrobic, skoro czlowiek boi sie wlasnego cienia, nie mowiac o tym gleboko zakorzenionym leku przed tym, ze "znowu okaze sie beznadziejny". I kolo sie zamyka.

Z reszta, moge sobie pieprzyc, bo rzeczy, ktore kiedys robilem z przyjemnoscia teraz staly sie sztuczne, wymuszone, ekscytacja zniknela i robienie tego na przymus jest bez sensu, bo i tak nie wyjdzie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Veikko, bo zycie to przymus, dlaczego masz wyobrazenie ze zycie to bajka?

Nie twierdzę, że życie to bajka, lecz jednocześnie wcale nie musi być pasmem udręk, przecież inni ludzie jakoś żyją i nie wygląda, żeby robili to z przymusu ;) .

 

Flipthescript, tak jak piszesz, myślę, że przymus da się zastosować do pewnych rzeczy, a do pewnych nie, to chyba nie jest uniwersalny środek naprawiania życia :bezradny: . A cele w życiu powinny chyba być jakieś dokładniejsze niż tylko "czuć się lepiej", czy "być kimś" i muszą wypływać z autentycznej, wewnętrznej potrzeby. W przeciwnym wypadku można sobie narobić tylko więcej bajzlu w głowie (już to przerabiałem). Według mnie musi być jakiś sposób obejścia tego wszystkiego, bo skoro trzaskanie głową w mur niczego nie daje, to trzeba zmienić sposób działania... Te wszystkie problemy są chyba na takim poziomie złożoności, że ciężko je rozwalić za pomocą czoła, tylko trzeba raczej tę ścianę rozłożyć na czynniki pierwsze. Tylko szaleniec robi ciągle to samo i oczekuje innych efektów...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wiecie co, możecie mnie włączyć do tego klubu, bo nic z tego o czym mówicie nie jest mi obce.

Dla mnie wszystko, co miałoby być robione z przymusu, nie ma sensu. Mam totalną obsesję na punkcie słowa "musieć", nienawidzę go i wiem, że nic nie muszę. Nawet żyć nie muszę, no bo, szczerze, po co? Ono nigdy nie będzie tak łatwe jak poddanie się. Ale miałam kilka bardzo krótkich momentów w życiu, które były warte tego cierpienia. Nie wiem co komu zrobiłam, że się rozchorowałam, że akurat mnie dotknęły takie a nie inne problemy, ale jakie to ma znaczenie...jest jak jest i są dwie opcje: można starać się sobie z tym radzić, a można to olać i odpuścić. Przechodziłam przez etap niewstawania z łóżka, spania po 16-18h/dobę, przez etap nienawiści do samej siebie za to wszystko, złości na świat i ludzi, no i chyba doszłam do etapu, w którym jestem gotowa by się leczyć, by walczyć, choć siły na to nie mam, chcę to zrobić, chociaż spróbować.

 

Flipthescript, uważam, że powinieneś pójść do jeszcze jednego lekarza, albo kilku, aż znajdziesz takiego, który będzie Ci odpowiadał. Rzadko się zdarza, że za pierwszym razem trafi się na człowieka, któremu można zaufać i przyznać się do wszystkiego, bo jeśli kłamie się przed psychiatrą, to wizyta sama w sobie nie ma sensu już na początku. Druga kwestia to leki, na każdego działają inaczej, nie można generalizować. I z nimi często też tak jest, że trzeba przebrnąć przez kilka by trafić na te właściwe. Ale chyba warto, jeśli ma to pomóc...pytanie tylko, czy naprawdę samemu sobie chce się pomóc?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mam totalną obsesję na punkcie słowa "musieć", nienawidzę go i wiem, że nic nie muszę.

O to, to. Mam to samo - "musieć" działa na mnie jak płachta na byka.

Ale chyba warto, jeśli ma to pomóc...pytanie tylko, czy naprawdę samemu sobie chce się pomóc?

Dobre pytanie, ale tak czy siak wydaje mi się, że odpowiedź jest twierdząca.

 

Jak nazywamy nasz klub? :mrgreen:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×