Skocz do zawartości
Nerwica.com

Co by było gdybym przestał/a ją/jego kochać....?


pikpokis

Rekomendowane odpowiedzi

U mnie znów nawrót ,niby idealnie nie było bo myśli sa non stop, gdzieś przeczytałam ze jak się nie czuje do danej osoby tego co kiedyś to znaczy ze się nie kocha.. A ja tak strasznie się boję ze nie tęsknię ze ciągle mnie drażni ze go oceniam a nie czuje nic a ze nic nie czuje to odrazu ze NIE KOCHAM :( odrazu zbiera mi się na płacz bo jak faktycznie to nie to ? Tyle przeżyliśmy razem a ja jestem taka pusta :( jakby to było kryzysowe to by z czasem przeszło a to trwa i trwa :( strasznie się boję tylko czego? A co jeśli to jest lęk przed zerwaniem , przed samotnoscia ..moze poprostu się przyzwyczilam i boję zostac bez iniego ? Tyle pytań bez odpowiedzi .. A najgorsze jest to ze myślę ze napewno nie kocham! Ehhh pomocy :((

 

-- 21 sie 2013, 12:04 --

 

Ezekiel, co słychać u ciebie ? Nic się nie oddzywasz na forum :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

mains, Szczerze? Nie mam zielonego pojęcia. Jedyne co wiem, to że nie ma nikogo w danej chwili. Nic więcej nie wiem, ponieważ kontaktów nie utrzymujemy. Podejrzewam, że troszkę utrudnia jej związanie się nerwica. Jeśli ja byłem jej pierwszym i jeszcze nie udało się jej być szczęśliwą to tym razem będzie jeszcze trudniej.

Bądźmy jednak dobrej myśli. To wspaniała dziewczyna, jak żadna inna. Jak wiedzie się Wam? Mi się układa wszystko aż za dobrze. Być może ma to związek z większą ilością czasu, ale naprawdę jest niesamowicie. Dodam też, że nie ma co się martwić na zaś. Potwierdziłem w praktyce, że miłość to uczucie, które ofiarowujemy - ofiarowujemy bo zawsze możemy dać ją komuś innemu ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ezekiel,swietnie ze tak u Ciebie wesoło i ze tak sobie z tym poradziles :) zastanawia mnie fakt ze tyle czasu sobie poswieciliscie tyle lat razem a ti zero kontaktu :) ciekawi mnie też co ona czuje w tej chwili bo pprzecież podobno cierpi na to co my a może i nie :) przeczytaj mój wcześniejszy post to się dowiesz jak jest u mnie :( wszystko na NIE.nastawionie takie ze nic z tego nie bedzie,ze to kwestia czasu :( ze brak miłośći z mojej strony do mojego lubego :( tak mi z tym ciężko :((

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

mains, miłość nie rośnie jak na krzaku i nie da się jej zerwać jak owoców. Rozwija się, zmienia, jest elastyczna, dostosowuje się. Czas nie zabija miłości, czas zabija skorupę, którą Ty miłością nazywałaś. Nie bez przyczyny mówi się na przysiędze małżeńskiej - na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie. Ponieważ związek się zmienia, uczucie się zmienia, życie się zmienia. Czas warunkuje zmiany, tak jak żadnej chwili nie zatrzymasz, tak nie zatrzymasz też żadnej emocji. Chwile są powielane, uczucia są powielane, ale w danej chwili zawsze jest unikalnym miejsce, emocja, ludzie, chwila. Nawet jeśli wszystko wydaje się być takie samo to czas sprawia, że powielona chwila nie jest już ta sama. Pamiętaj, że idealna kopia czegoś to wciąż tylko kopia. Zmierzam do tego, że miłość to nie bujanie w obłokach miłość to trwanie przy kimś wbrew wszystkiemu, nawet własnej nerwicy i każdego dnia sobie to udowadniasz.

Mamy wielu ludzi w naszym życiu, którzy regularnie nas denerwują, bywa, że wręcz permanentnie - jak rodzina, nawet przyjaciele, ale nigdy nie zwątpisz w miłość do nich, nawet jeśli przez miesiąc jedyne o czym myślisz to zgarować na głowie brata palącą się łopatę :) - życie nas od siebie nie odpycha, to nasze oczekiwania nas odpychają. Patrzysz na ludzi w parkach, na ludzi w telewizji, czytasz o wielkich miłościach, ale pamiętaj, że to co widzisz to tylko obraz, który masz przed oczami. Patrząc na jabłko nie spostrzeżesz w nim robaków, zgnilizny czy schowanego w nim pierścionka. Widzisz tylko piękne jabłko. Podobnie jest z miłością. Nadajemy jej konkretny, subiektywny obraz, który z kolei wzorowaliśmy na doświadczeniach - dziś często czerpanych z tanich i lipnych seriali czy internetowych poradników. Uwierz mi, żadna inna miłość nie jest lepsza niż ta Twoja. Dopóki jednak wierzysz, że jest inaczej - tak po prostu będzie :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hej!

Taka cisza... co u Was? :)

U mnie różnie.

Doszłam do paru wniosków, a mianowicie że całe życie byłam ciśnięta. ALbo przez rodziców albo samą siebie. Żyłam pod ciągłym przymusem. I nie przyjmowałam opcji wybrania czegoś innego niż co sama sobie lub ktoś odgórnie mi narzucał. A teraz w związku boję się wszystkiego, że on mnie zmusza, że wymusza... a ja stawiam tylko większe bariery i specjalnie odciągam w drugą stronę, uciekam przed kontrolą, której mój chłopak mi tak na prawdę nie stawia. Stawiał na początku, ogólnie początek był słaby. Ale dużo przepracowaliśmy przez to prawie 1,5 roku. I nasz związek staje się bardziej normalny :) Bardziej już mamy swoje życie, nie siedzimy sobie ciągle na łbach. To było dla mnie męczące :( a jeszcze on miał do mnie pretensje o to że tak to odbieram. Zrozumiał swoje błędy po kilku miesiącach. Ale to dalej czasem boli. Jednak jest inaczej już , lepiej , o wiele lepiej. Ja też luzuję, staję się mniej zaborcza, bardziej potrafię zapanować nad swoją kłótliwością.

Głupi czas jest teraz, tak jakbym była dzieciakiem, który wszystkiego chce spróbować. Nawet zdrady. Mimo że nie chcę i chcę być z moim B. to myśli o tym czasem są straszne. Że może z kimś innym byłoby mi lepiej, że nie czuję tego czegoś, że co z tego że w poprzednim związku miałam takie same obawy, spiny i rozkminy... że to na pewno nie tak, że wmawiam sobie wszystko, że przecież to dopiero drugi chłopak, może z kimś innym bym tak nie miała :/ :(

I jeszcze po prostu co będzie jak poznam kogoś kto mi się spodoba :(

ale nie chcę.

Czasem się kłócimy, czasem coś mi nie odpowiada, wtedy mam gorsze spiny i myśli, jestem zniechęcona do związku wówczas :(

Mój B. też cierpi i nie rozumie. Był tak zmęczony moimi jazdami, że chciał się rozstać. Co ja się natłumaczyłam że idę do lekarza, żeby się dowiedzieć o co chodzi i się wyleczyć.

Rozumiem go, traktuje to jak realny problem i zagrożenie - że nie chcę z nim być.

Najgorsze było to, że jak już myślałam, że On ze mną zerwie to ryczałam jak głupia, myślałam czy będzie się dało do siebie wrócić, co zrobię, świat mi się sypał. A w momencie kiedy On zaczynał to traktować na zasadzie, że jest może jakaś nadzieja, to ja traciłam już tą wolę walki i od razu czułam zniechęcenie do związku.

O co chodzi?!

Czy ja muszę być na granicy żebym coś czuła?

Czy mnie to kręci i to lubię? Bo co? Bo wtedy czuję, że mi zależy? :(

 

Za 9 dni pierwsza wizyta u psychiatry, trochę się boję... sama nie wiem czego, że stwierdzi po co tam przyszłam albo co :/

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

U mnie też bez rewelacji, nie mam ochoty na nic pytulanie nie nawet dotyk mnie drażni irytuje i jitwkurza to jest okropne.. Jeszcze znajoma mi powiedziała ze to jest tak jak z przyjacielem jak ma jakieś inne intencje niż ty to to wkurza i odechciewa a z partnerem powinno być inaczej.. Ze mna jest coraz gorzej chodź nie chce się poddać chce żeby było jak dawniej :( czułam i wiedziałam ze to jest to a teraz ... Szkoda gadac :(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

mains, będzie dobrze, jakoś damy radę ;)

Chodzisz na terapie?

Kurcze, u mnie dochodzi motyw, że ja byłam głupia na początku i od razu miałam wątpliwości czy w ten związek wejść, a skąd te wątpliwości?

Bo miałam przez rok nie wchodzić w żaden związek. A mój B. pojawił się w jego trakcie ;p ogólnie szybko się wszystko zaczęło i po pierwszym pocałunku, którego notabene nie chciałam, myślałam, że teraz już muszę z nim być. Co było chore, bo tylko spotęgowało we mnie spięcie :(

Zamiast mu powiedzieć, żeby poczekał, cokolwiek...

Jak Mu o tym powiedziałam po pół roku to się złapał za głowę.

Niestety czasu nie cofnę, wiem że z Bartkiem się bardzo zżyłam, podobał mi się, imponował, często okazywało się że chcemy tego samego i to było bardzo fajne :)

No a początek był jaki był. Przez niego mieliśmy cięższą drogę do przebycia. Tylko właśnie... stał mi się bardzo bliski.

Śmiem stwierdzić, że gdybym nie zaryzykowała (bo po tym pocałunku mimo wszystko jeszcze się zastanawiałam czy chcę) to bym się tak wahała całe wieki, aż On by mi uciekł. Decyzja byłaby tak samo trudna do podjęcia. Jedyne co, to czułabym więcej wolności no bo... oczywiście nie byłabym w związku. Ogólnie tęsknię za poczuciem wolności w związku. Myślę czasem, że jakbym była sama to czułabym się lepiej :( ale ja nie chcę B. tracić, chcę z Nim być, czuć się wolna, czuć się dobrze, realizować siebie.

Ogólnie mam dosyć despotycznego tatę i przez to chyba boję się utraty siebie, swoich marzeń, jakiejś autonomiczności w tym związku.

Odliczam dni do spotkania z psychiatrą...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ezekiel, doradz jak mam sobie poradzić :( znów jest coraz gorset :( zastanawiam sie czyy wogóle mam ochote się z nim widywac, nie ma we mnie już żadnych emocje nie ma nic :( nawet jak.pomysle ze się rozstaniemy. to już nie reaguje e żaden sposób :( to jest straszne ! O seksie nie ma mowy jeszcze przeczytałam ze jak się nie zmieni partnera na odpowiadniego to tak będzie :( te mmyśli mnie wykanczaja ! Może faktycznie już po wszystkim i już jest po wszystkim :( nie wiem co robić :((((

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

mains, a co znaczy odpowiedniego? Wszystko jest takie jakie ma być i jakie być powinno, to my przewartościowujemy nasze życie i to zupełnie niepotrzebnie. Najłatwiej uczyć się na własnych doświadczeniach, a więc polecam - rozstańcie się jeśli faktycznie jest tak źle. Jeśli to "źle" nie opiera się na żadnych podstawach to prędzej czy później będziesz żałować i będziesz żyła tym problemem, ale przynajmniej nie będziesz miała problemu w postaci związku bez miłości. Oczekujecie konkretnych standardów, nie do końca wiedząc jakich, ale miłość, związek, partnerstwo ma być inne, lepsze. Tak w końcu jest w normalnym zdrowym związku - z tą drobną różnicą, że normalny zdrowy związek tworzą normalni zdrowi ludzie, którzy takich problemów nie mają - co nie znaczy, że mają lepsze warunki - NIE! Oni po prostu są ze sobą na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, w przybytku i niedostatku. Bo miłość uwzględnia najróżniejsze sytuacje w życiu, natomiast rzyganie tęczą to nie miłość. Miłość jest na zawsze, nosimy ją w sobie. Kochać bezwarunkowo to nic innego jak kochać nie stawiając warunków. Każda inna forma miłości jest tak naprawdę tylko jej marną namiastką.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hej Wam,

 

wklejam poniżej pytania, które jakiś czas temu zadałem w prywatnej wiadomości naszemu pocieszycielowi - Ezekielowi. Poniżej zamieszczam odpowiedzi, których mi udzielił. Być może komuś pomogą. Udostępniam na prośbę Ezekiela.

 

Mam też pytanie dla osób korzystających z psychoterapii: jak długo na nią uczęszczacie/uczęszczaliście do momentu poczucia poprawy? Jak wyglądały wizyty? Ja chodzę od stycznia i...nie sądzę, aby było lepiej dzięki terapii...Moja psycholog na każdej wizycie mówi, żebym opowiadał o kolejnych etapach życia (obecnie jesteśmy na etapie gimnazjum) bądź też poruszamy kwestie "bieżące" (co w danym tygodniu mnie zdenerwowało, zasmuciło, itp). Moje słowa skrzętnie notuje i...tyle....Jak mówię, że mam lęki, boję się czegoś, odczuwam napięcie, stress, to sugeruje, abym "nie przejmował się tak wszystkim". Kiedy opowiedziałem o swoich problemach w związku, stwierdziła, że skoro nachodzą mnie takie myśli, to może faktycznie powinienem się rozstać z moją M...Nie muszę dodawać, co wtedy poczułem...Jako, że nie mam doświadczenia w psychoterapii, gdyż do tej pory korzystałem z usług tylko tej jednej Pani, proszę o rady i opinie osób, które korzystały z kilku rodzajów psychoterapii...Być może jej metody są odpowiednie? A może jest typ[owym "wyciągaczem" pieniędzy? Dodam, że dużą część godzinnego spotkania stanowią rozmowy na tematu zupełnie nieistotne - jakim samochodem jeżdżę, czy dobrze się sprawuje, opowiada jakim ona jeździ, jakie ma mieszkanie, itp...I tak ok 20 - 25 minut każdego spotkania przemija...

 

Poniżej wspomniane pytania:

 

- jak rozróżnić, co jest mną a co nerwicą? Być może to, co postrzegam jako nerwica to faktyczne "ja"?

- czy nerwica może powodować pozytywne natrętne myśli? Zastanawia mnie ostatnio, czy być może moim natręctwem nie jest trwanie przy mojej M. -> że prawdziwe "Ja" chcę odejść, a nerwica każe mi zostać....Wywraca mi się wszystko do góry nogami:(

- jak to w końcu jest: należy zaakceptować swoją nerwicę, czy z nią walczyć? Czytam różne sprzeczne opinie i jestem zdezorientowany: walczyć, żeby pokonać, czy zaakceptować i żyć obok?

- jak tłumaczyć samemu sobie lęk przed bliskością, przed przytuleniem, pocałowaniem ukochanej osoby?

- wiem czego chcę, że chcę ślubu z moją M., stabilizacji, itp...ale przychodzą myśli: "czy chcę tego dla siebie, czy tylko dlatego, ze ona chce"?

- jak walczyć, radzić sobie z sennością, niechęcią do kontaktów z ludźmi, rozdrażnieniem i frustracją, które wiadrami wylewam na innych (od ok. 2 tyg. nie da się ze mną wytrzymać), niechęcią i apatią do działania, wychodzenia między ludzi?

- dostrzegam również lęk przed samą ceremonia "ślubu". Obecnie, pomimo kiepskiego stanu, jestem w stanie myśleć np. nad kupnem mieszkania, wspólnym meblowanie, itp. (oczywiście nie zawsze). Wtedy pojawia się myśl, że skoro o tym potrafię myśleć, a o ślubie nie, to znaczy, że nie mam nerwicy, bo jakbym miał, to myśli byłby tylko i wyłącznie negatywne i nie umiałbym myśleć o pozytywnych aspektach (jak kupno mieszkania, itp),

- po czym poznać nerwicę a po czym koniec uczucia? często myślę, czy po prostu nerwica nie zniszczyła już tak wszytego, że nie da się tego odbudować. Że nasz czas na ratowanie wszystkiego już minął...niekiedy tez przychodzą myśli, że może rozpoczęcie związku z M. te 7 lat temu było objawem nerwicy, bo zakochałem się w wyobrażeniu, a tak na prawdę potrzebuję czegoś innego i tylko ślepo wierzyłem, że "idealistyczna" miłość wszystko pokona, że zmieni drugiego człowieka...

- dlaczego potrafię cieszyć się na myśl o spotkaniu z M., a im bliżej ma ono być, tym czuję większy lęk, bicie serca, potliwość, stres?

- dlaczego czuję stres przed odebraniem telefonu od M.? Od innych w sumie też...

- jak samego siebie przekonać, że ma się NERWICĘ, a nie że się ją sobie wmawia, bo tak wygodniej?

 

ODPOWIEDZI:

 

1) Gdybyś potrafił rozpoznać nerwicę, to nie miałbyś nerwicy. Na tym rzecz polega - nie widzisz co jest myślą natrętną/nerwicową. Każda myśl jest dla Ciebie równie realna i w zasadzie tak właśnie jest. Wszystkie powstają w Twojej głowie. Z tym jednak, że są te, które są prawdziwe i te, które wierzysz, że takie są. Problem polega na tym, że w te drugie chcesz wierzyć, że są prawdziwe albo po prostu wierzysz ślepo, że takie są.

Przykładowo widzisz dwie osoby, jedną potrąconą przez samochód i drugą, której udało się uciec. Myślisz - ta osoba chyba nie żyje, a przynajmniej jest martwa. (Myśl prawdziwa i oparta na faktycznej sytuacji) i myślisz też - ta druga osoba mogła zginąć, a co byłoby gdyby samochód potrącił obie? Co jeśli ta druga mogła uratować tą pierwszą albo gdyby samochód potrącił je obie to wtedy byłyby poturbowane, ale obie by żyły. Czemu samochód akurat potrącił tą, a nie tamtą. Co byłoby gdyby to mnie potrącił albo potrącił moją dziewczynę... itd. Myśl natrętna, związana z wyobrażeniami. Rozumiesz, do czego zmierzam?

Generalnie myśli dzielą się na różne kategorie. Na potrzeby nerwicy natręctw czy nerwicy lękowej można podzielić je na te związane ze światem rzeczywistym czyli empirycznym, mierzalnym oraz tym wyimaginowanym, tworzonym w naszych głowach. Ten drugi ma pełno zalet - przede wszystkim z tym właśnie wiąże się wizjonerstwo, ostrożność, przewidywanie, rozwój itd, ale niesie wiele złego kiedy zamiast w dobrych celach zaczynamy się tym światem bawić. Wtedy pojawia się nerwica.

Myśli dotyczące zjawisk empirycznych mają jasne źródło, klarowne odpowiedzi itd. Natomiast te dotyczące świata, który tworzymy w oparciu o różne wyimaginowane scenariusze prowadzą właśnie do myśli typu (nie kocham, ona nie kocha, nie pasujemy do siebie itd). Tu kluczowe znaczenie ma wiara. Wiara w sens związku, wiara w obrany cel, w sukces. Nie podejmuj się żadnego wyzwania jeśli nie wierzysz, że Ci się uda, bo i po co?

2) Nerwica, a co za tym idzie natrętne myśli mają zawsze charakter negatywny. Wyobrażasz sobie, żeby było Ci źle z tym, że jest Ci dobrze albo, że jesteś szczęśliwy? Przecież to przeczy wszelkiej logice - i to doskonały przykład kolejnych natrętnych i chorobliwych myśli. To tak jakbyś spytał czy plus może być minusem. Niemożliwe

3) Sztuka akceptacji to droga do jej zwalczenia. Nic się nie wyklucza. Stanąć twarzą w twarz ze zmorą swojego życia to największa odwaga i najlepsza droga do jej pokonania. Podobnie mają ludzie, którzy przeżyli traumę jakąś. Sztuką pomagającą jej pokonanie jest właśnie akceptacja przed samym sobą tego czego się boimy :) tak było zawsze.

Jak głosi piękne hasło: Naucz mnie Panie bym za wszystko co mnie w życiu czeka potrafił być naprawdę wdzięcznym. Czyż to nie wspaniałe? Umieć dziękować za wszystko? Cóż wtedy miałoby Ci martwić? Gdzie miejsce na lęk jeśli "wszystkie włosy na głowie policzone"?

4) Nie tłumacz - po prostu to zrób. Nie traktuj tego ani jak przykry obowiązek ani jako coś niebywałego. Przytulenie czasami jest miłe, a czasami jest nijakie kiedy nie czujesz takiej potrzeby, ale bywa, że przytulasz kogoś, a nie siebie. Czasami Tobie jest dobrze, a czasami tej drugiej osobie. Czasami też obojgu:)

To jak z oddychaniem czy jedzeniem. Nie myślisz o tym, po prostu to robisz. Jedno autonomicznie, a drugie nie, ale łączy obie czynności brak skupiania się na danej, konkretnej czynności.

5) Ślub, jak się przyjęło to wielka chwila w życiu, ceremonia i przyrzeczenie. Mieszkanie to wciąż "tylko" rzecz z kategorii materialnych. Kupno mieszkania jest niejako koniecznością - trzeba w końcu iść na swoje, nieważne z kim i kiedy, ale taka jest konieczność. Ślub to już konkretna decyzja, świadoma, zobowiązująca, publiczna i obciążająca mentalnie - bardzo :) przede wszystkim przez etykiety, które przylgnęły do takiej decyzji czy samej ceremonii.

6) Uczucia zawsze są różne. Myślenie zawsze oznacza rozwój uczucia, ale jak to z myśleniem bywa - na różne strony świata zawieźć potrafi:)

Zawsze zakochujemy się w wyobrażeniu. No może nie dosłownie. Zakochujemy się w mieszance prawdy, gry aktorskiej drugiej osoby i obrazie, który sami stworzyliśmy w swojej głowie. Prawda jest jedna i zawsze obiektywna, ale ludzie są subiektywnie w swoich poglądach, ocenach itd bo wyrośliśmy na określonych wzorcach, które mieszaliśmy i dostosowywaliśmy pod siebie. Miłość nie kocha ideałów. Miłość to ta na dobre i na złe - może nawet przede wszystkim na złe. Idealizowanie wiąże się z kolorową "miłością" przedstawianą w książkach, filmach i internecie... która nie ma nic wspólnego z prawdziwą miłością. Uciekaj od takich wizji.

7) To jak ze spełnieniem marzeń o występie na deskach teatru. Im bliżej tym większy stres, ale to nie znaczy, że mnie przestałeś o tym marzyć (czujesz wątpliwości, ale jak mawiał pewien święty - to wątpliwości kierują nas do prawdy i tylko one o nie świadczą naprawdę).

Ponieważ traktujesz to jako coś ważnego - boisz się o przebieg rozmowy, boisz się o treść tej rozmowy, o pytania i przede wszystkim o to jak wypadniesz - tak jak boisz się, że ktoś się dowie, że zrobiłeś coś złego - to również naturalne przy nerwicy

9) Przekonać nie jest łatwo, ale łatwo jest ją zaakceptować. Nie chodzi przecież o to, żeby wmawiać sobie, że np bycie rudym jest słabe i trzeba z tym żyć, chodzi o to żeby zaakceptować, że się rudym jest i nie ma to dla świata ani dla mnie żadnego znaczenia, a przede wszystkim tego nie zmienię. Kiedy przestanie Cie to obchodzić to gdzie pozostanie miejsce na zmartwienia?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Miałam dzisiaj pierwszą wizytę u psychiatry na NFZ.

Jestem trochę zawiedziona, bo po 10 minutach wyszłam z gabinetu...

Zostałam zapytana co się dzieje u mnie. Więc zaczęłam streszczać mój problem, że mam wątpliwości, że z poprzednim chłopakiem było to samo, że natrectwa odnośnie wiary miałam. Oczywiście zostałam wypytana o rodzinę, o relacje. Czy towrzyszą mi jakieś lęki.

I po tym krótkim streszczeniu usłyszałam, że nie jestem chora i powinnam iść na terapię grupową, na oddział leczenia nerwic, żeby poznać siebie, dowiedzieć się czego tak na prawdę chcę i znaleźć szczęście i by poznać swoje emocje.

W sumie racja.

ALe tak przyszłam do domu i sobie myślę o ilu różnych rzeczach jeszcze mogłam powiedzieć...

Jestem zaskoczona, że można kogoś zdiagnozować po kilkunastu minutach rozmowy.

Nie emocjonowałam się zbytnie tym co mówię, bo i tak już jestem w jakimś stopniu do tego zdystansowana. Zachowywałam się normalnie.

Miałam takie wrażenie jakbym była wystawiona za drzwi. Jakby nie dano mi czasu na opowiedzenie o sobie i o różnych swoich jazdach czy emocjach.

Na pierwszym spotkaniu chciałam jakoś tak to wszystko mniej więcej naszkicować, myślałam, że psychiatra będzie bardziej ryła i drążyła na kolejnych spotkaniach.

Do tego kobitka przyszła po urlopie i ma nadmiar pacjentów i się nie wyrabia i wydaje mi się, że stąd też takie 'szybkie' potraktowanie mnie.

 

Sama nie wiem co o tym myśleć.

 

-- 12 wrz 2013, 11:22 --

 

Powiedzcie co o tym myślicie ;)

 

Ja wiem, że kluczem jest poznanie samej siebie.

Jejku, może jestem zawiedziona że nie jestem chora o.O

Tylko w takim razie skąd te natręctwa od kilku lat...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

owocowymuss to bardzo ciekawe co napisałaś.

Są lekarze i lekarze :) Powiedziała Ci ze nie jesteś chora a potem ze masz się zgłosić do ośrodka leczenia NERWIC na terapię. Więc coś się nie zgdza w jej wypowiedzi ! Poza tym myślę ze jedna wizyta to za mało, aby stwierdzić co Ci jest. Moja pierwsza wizyta też byla u jakiejs okropnej baby, która mnie zbyła i powiedziala ze sobie wymyślam po czym słyszałam jak pacjenci na nią nadają i przepisałam sie do innego lekarza, który zupełnie mnie nie zbył i twierdził inaczej. Jeżeli faktycznie czujesz, że cos jest z Toba nie tak to zmień lekarza. ;)

Skoro prócz natrect "miłosnych" byly też inne tzn religijne to moim zdaniem powinnaś to skonsultować z innym lekarzem.

A poza tym nie przeraziło Cię to jak powiedziala ze nie jesteś chora ? Bo ja tylko jak to przeczytałam zaczęlam się bac ;]

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie przeraziło mnie to. Byłam zaskoczona, ale nie przeraziło mnie to ;)

Ja już chyba co raz bardziej mam na to zlewkę. Nie mam siły się już przejmować wieloma rzeczami. Nie mam siły myśleć. Jak mój mózg mi podsuwa jakiś temat do rozmyślań, to ja zaczynam rozkminiać po czym mówię "mam to gdzieś, już mi się nie chce" i przechodzę nad tym do MNIEJ WIĘCEJ porządku dziennego ;p

Może przez to że dzisiaj rano czułam się całkiem dobrze i właśnie jak czekałam na wizytę to czułam takie "wtf? co ja tu robię? o czym mam mówić? czy ja na pewno mam problemy?" No ale mam, na codzień trują mi życie. Tylko trudno to wszystko streścić komuś w kilka minut :/

I ta rozbieżność też mnie rozwaliła. Niby oddział leczenia nerwic, ale chora nie jestem. AHA.

Mi jest wszystko jedno, czy jestem chora czy co. Chcę tylko normalnie żyć... Chcę żeby ktoś mi pomógł. Myślałam, ze moja wizyta tak z godzinkę potrwa...

Chciałam usłyszeć, że mam nerwicę, byłoby mi prościej. NO ale ja wcale nie muszę jej mieć i cóż no ;) myślałam też że złapię jakiś grunt pod nogami, że usłyszę cokolwiek co wyrwie mnie chociaż trochę z tego stąpania po omacku, czekaliśmy, bo nie tylko ja, ale i mój chłopak ze mną, na tą wizytę 3 miesiące, pokładaliśmy bardzo duże nadzieje w tym lekarzu. I co? I nic.

 

Takie mam wrażenie, że pojawiłam się tam w nieodpowiednim momencie i kobitka faktycznie miała nadmiar pacjentów i wyszło jak wyszło.

Dwoje ludzi przede mną weszło tylko po recepty i wyszli. Ja się nie znam może. Ale to tylko w taki sposób leczy się choroby psychiczne?w Może czasem trzeba, nie wiem, nie znam się. Ale do końca życia na prochach? Super.

 

Kobitka ogólnie była miła i sympatyczna. Ja wyglądałam dobrze i czułam się dobrze. Opowiedziałam w sumie jedno wielkie NIC o sobie. I tyle.

 

Chcę być z moim Bartkiem, ale czasem czuję się tak fatalnie... :( jestem czujna na każdą emocję, każde ukłucie czegoś we mnie, każdy cień niezadowolenia. Mam już tego dosyć. Chciałabym z tym facetem normalnie być, żyć i nie spinać się tym wszystkim aż tak, bo jestem najzwyczajniej już zmęczona.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jako osoba, która właśnie straciła ukochaną osobę chciałabym tylko przestrzec, że związek to nie zabawa.... a jak ogromna jest strata można uświadomić sobie dopiero po fakcie. I, wg mnie jeżeli wciąż chce się być z partnerem, to bez względu na wszystko nie jest to dobry moment na rozstanie. Byłej miałam dość i rozstanie nie było dla mnie wielką traumą. Kochałam ją, ale byłam przekonana, że to koniec.

Były złamał mi serce lekceważąc moje uczucie i zaufanie. Kierując się durnym gówniarskim impulsem.

Chyba nigdy nie uwolnię się od przeżytej traumy i żalu z powodu odepchniętego uczucia. Nigdy nie pomyślę o sobie jako o wartościowej osobie. Która może coś dla kogoś znaczyć.

Chyba najlepszym sprawdzianem na to czy nam na związku zależy jest próba odizolowania się od siebie na jakiś czas. Nie rozstanie, ale czas w którym będzie się postępować tak jakby tej drugiej osoby nie było.

Dopiero teraz np. czuję jak cholernie byłam do niego przywiązana. Potrafię się poryczeć nad durnym kubkiem w smoki, bo wiem, że już nigdy nie zrobię mu w nim herbaty. JUŻ NIGDY.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

mniej więcej w okolicach 8 - 22 września miałem dwa mega pozytywne tygodnie...Nie było natręctw, dołów, nerwów...A było pozytywne nastawienie, wiara, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się uda...Ostatnio (odpukać) co prawda natręctwa nie dręczą, ale pojawiła się drażliwość, nerwowość, frustracja...Najdrobniejsza pierdoła potrafiła wyprowadzić z równowagi i być pretekstem do kłótni...Plus oczywiście objawy fizyczne - bóle żołądka, biegunka, uczucie suchości w ustach, szybsze bicie serca, potliwość, LĘK...od mniej więcej 2 dni doszły stany depresyjne - senność, bezproduktywność, apatia, niechęć do czegokolwiek, obniżony apetyt...A było już tak pięknie...

 

-- 11 paź 2013, 10:05 --

 

coś, co ostatnio przeczytałem i może dać do myślenia: "im ważniejsze w ocenie naszej duszy wyzwanie czy działanie, tym więcej oporu będziemy czuć podążając za nim."

 

-- 11 paź 2013, 10:06 --

 

Inaczej mówiąc: im bardziej nie chcesz czegoś zrobić, im większy masz wewnątrz opór i lęk, im więcej w tobie wymówek, chęci odpuszczenia sobie, tym większe prawdopodobieństwo, że stoisz właśnie przed tym, co powinieneś zrobić.

 

-- 22 paź 2013, 11:04 --

 

JEŻELI KOMUŚ STARCZY WYTRWAŁOŚCI, ABY TO PRZECZYTAĆ NIECH MA SWIADOMOŚC, ŻE MOŻE POMÓC URATOWAĆ ZWIĄZEK I WSPÓLNE ŻYCIE 2 KOCHAJĄCYM SIĘ OSOBĄ…

 

To znowu ja…Widzę, że w temacie spokój…Oznacza to zapewne, że u Was lepiej/dobrze…Ja się tak zastanawiam…skoro u podłoża wszystkich nerwic leżą wewnątrzpsychiczne konflikty, to jaki jest ten konflikt w naszym przypadku? Konflikt pomiędzy czym a czym? Pomiędzy chęcią bycia z naszymi partnerami/tkami a chęcią kosztowania i korzystania z wolności lub „wyszalenia” się? Konflikt pomiędzy odpowiedzialnością i racjonalnością a wewnętrznymi popędami, pragnieniami? Co nas tak naprawdę blokuje? Czy zbytnio idealizujemy partnera/kę, siebie, związek? Dlaczego mamy takie problemy z mówieniem „kocham”, czy okazywaniem czułości. Moja M. zwróciła mi uwagę ostatnio, że nie prawię jej komplementów…W czwartek powiedziała, że w związku z moją nerwicą jest przy mnie nieszczęśliwa (nie chodziło jej o codzienność, ale sam fakt, że to „coś” jest między nami). Nie muszę dodawać chyba jak się wtedy czułem (zresztą cały weekend jak i nadal bardzo mnie to smuci). Pojawiła się oczywiście cała paleta negatywnych myśli, odczuć, emocji…Ja wiem po prostu, że Jej lepiej byłoby beze mnie…Na początku byłoby Jej ciężko po rozstaniu, ale z biegiem czasu, jeśli nie wyssałem z niej już wszystkich pozytywnych uczuć do ludzi, znalazłaby kogoś, kto by dał Jej wszystko, na co zasługuje…Dałby jej dom, wspólne plany, radość na co dzień a nie tylko uśmiech uzależniony od mojego humoru…Widzę po Niej, że sama boi się przy mnie okazywać radość lub wesołość. Boi się, że to mnie jeszcze bardziej rani…A ja chcę żeby była wesoła i szczęśliwa, choć czasami faktycznie, samolubnie, jestem z tego powodu zły. Dzisiaj umówiła się ze znajomymi…Bardzo się ucieszyłem, że wyjdzie, rozerwie się, odpręży, odpocznie…Jako że mieszkamy razem spędzamy ze sobą praktycznie każdy wieczór…Po tej radości jednak przyszedł lęk – a jeżeli chce tylko, żeby zaczęła żyć, korzystać z życia, spotykać się ze znajomymi tylko dlatego, żeby mieć czyste sumienie po zerwaniu z Nią? Jeżeli chcę się upewnić, że sobie poradzi beze mnie a następnie Ją porzucić…Cierpię…I ja i Ona…Nie wiem kto bardziej…Z jednej strony nie mogę doczekać się spotkania z Nią, kiedy nie widzimy się np. 2 – 3dni, z drugiej natomiast gdy się spotykamy czuję lęk, obawy…I zaczyna się myślenie, analizowanie… Zawsze jak mam lepszy okres, kilka naprawdę pozytywnych dni kiedy potrafię planować, myśleć o ślubie, przyszłości, potem te złe dni są jeszcze cięższe…W związku z tym staram się dryfować na poziomie 0 – bez emocji pozytywnych ubezpieczając się jednocześnie od „złych” dni. Ale wiem, że tak nie można…To niszczy Nas…A ja już tak dryfuję prawie 4 lata – wszystko co mi się przytrafia nie wymaga ode mnie żadnych większych starań…Nie umiem się starać, nie umiem się angażować, walczyć…Chcę Jej szczęścia, swojego, Naszego wspólnego…Ogólnie nie wyobrażam sobie bycia z kimś innym, ani tego, że ktoś obcy Ja obejmuje, całuje…Daje to, czego ja tak bardzo pragnę a nie potrafię…Z drugiej strony wiem, na jakiego partnera Ona zasługuje, bo jest wspaniałą, wyjątkową kobietą. Moje nerwice odbijają się coraz wyraźniej na Niej…kiedy pojawiają się myśli o rozstaniu chcę to zrobić dla Jej dobra, żeby zaczęła ŻYĆ tak, jak chce i na jakie życie zasługuje…Ale nie chcę Jej stracić….Nie z samolubnych pobudek, że boję się być sam, itp. Czasami nawet chcę być sam…chcę dać Jej spokój, odpoczynek…Wiem, że osobna i Ja i Ona będziemy cierpieć….I wtedy pojawia się promyk nadziei…Skoro osobno będzie nam źle, to chyba znaczy, że powinniśmy walczyć? Nie jesteśmy teraz szczęśliwi. A wiem, że moglibyśmy być…Nie umiem Jej mówić „kocham”, chociaż staram się przełamywać, bo wiem, że daje Jej to siłę do trwania…Nigdy nie mógłbym powiedzieć Jej z czystym sumieniem; „nie kocham cię i nie zależy mi na Tobie”. NIGDY. Ostatnio zacząłem się zastanawiać, czy być może cały7 nasz związek nie jest efektem nerwicy…Wiary w wyidealizowaną wizję, że wszystko się ułoży…Może byłem zbyt naiwny? Czym tak naprawdę jest udany związek? Miłością, która wszystko pokona czy właśnie układem 2 ludzi, którzy się wzajemnie dogadują, wspieraj? Może wchodzę w temat zbyt głęboko…Ostatnio przypomniały mi się sytuacje nerwicowe zanim jeszcze zaczęły dręczyć mnie TE myśli. Przypomniały mi się duszności, bóle serca, itp…Wtedy nie było jednak TYCH myśli…Myśli pojawiły się po ok 2 latach związku. Między czasie moja M. Zostawiła mnie na ok 5 miesięcy. W tym czasie próbowałem być z 2 kobietami, jednak gdy tylko pojawiła się szansa na powrót do M. moja radość była nieoceniona. Tych 2 kobiet nie zraniłem – do niczego poważnego nie doszło, były to po prostu wyjścia do kina, itp…Bez żadnych obietnic czy coś…No i teraz oczywiście myśli, ze skoro w tym okresie stosunkowo szybko zacząłem spotykać się z innymi, czy nie przeceniam swojego uczucia do M.? dodam, że w okresie liceum, przed studiami (przed poznaniem M.) byłem w związku. Dwuletnim. Zostałem brutalnie porzucony z dnia na dzień. Kochałem całym sercem, ale byłem wykorzystywany…Liczyły się tylko jej potrzeby i robiłem wszystko, byle moja licealna miłość była szczęśliwa…czekałem na Nią 3 miesiące, a po powrocie dostałem tylko sms: „Nigdy się już nie zobaczymy”. Bolało. Poszedłem na studia i poznałem M. wydawała mi się nieosiągalna…Że nigdy na mnie nie zwróci uwagi…Jednak zwróciła…Byliśmy bardzo szczęśliwi…popełniłem tez kilka tych samych błędów – uważałem że tak trzeba – rzucałem Jej świat do stóp, chciałem dać wszystko, co jest do dani. Ona w przeciwieństwie do licealnej miłości nie wykorzystywała tego. Nie chciała prezentów, poskramiała moje emanowanie uczuciami, tonowała tom, że chce dać Jej wszystko. Słusznie twierdziła, że Ona w naszym związku też musi się wykazać i że chce się wykazać…Ja tego nie rozumiałem, zawsze mówiłem Jej: „Po prostu bądź”. Nie chciałem niczego, sam tylko chciałem dawać…Był to jeden z głównych powodów, dla których mnie zostawiła. Gdy jednak wróciliśmy do siebie, wspólnie postanowiliśmy, że wprowadzimy zmiany – przede wszystkim we wkładzie w rozwój związku tak, aby był równomierny. Byłem przeszczęśliwy. Było lepiej niż wcześniej. Było po prostu świetnie. Dogadywaliśmy się, rozmawialiśmy o płytki i bardzo głębokich kwestiach (często religijnych, gdyż zostaliśmy wychowani w innych religiach), wspieraliśmy się a jednocześnie każdy z nas miał swoich znajomych i pasje. Ja stałem się mniej zaborczy, Ona bardziej czuła. Przez ten rok miałem 3 mniej lub bardziej poważne wypadki – każdorazowo urazu doznawała głowa i kręgosłup szyjny. Po roku od ponownego zejścia, nagle, bez powodu (ok. tygodnia może 2 po ostatnim wspomnianym wypadku) podczas jazdy samochodem zaatakowała mnie myśl: „Nie kocham Jej”. Zignorowałem to. Jednak myśl ta chodziła. Mijały dni, tygodnie, a ja nie wiedziałem skąd ona się wzięła i dlaczego męczy…Chciało mi się płakać…Popadłem w depresję…Leczyłem się Seroxatem…Czasami było lepiej, czasami gorzej. Moje myśli psychiatra tłumaczył tym, że jesteśmy jeszcze młodzi, że wszystko może się zmienić, rozpaść, itp…(fakt, mieliśmy wtedy po ok 21 czy 22 lata). Dobijały mnie te słowa, raniły, nie mogłem rozmawiać z M. czułem z jednej strony lęk z drugiej chęć bycia z Nią, przy ?Niej, dla Niej… Nie wiem czy ma to związek, ale myśli te dopadły mnie po mniej więcej takim samym okresie bycia w związku po jakim porzuciła mnie brutalnie moja licealna miłość, czyli ok 2 lata…Oprócz problemów psychicznych doszły oczywiście te fizyczne – lęk, ucisk w żołądku, bicie serca, potliwość, ściskanie w gardle…Z perspektywy czasu widzę, że wycofałem się z życia społecznego, zawsze byłem radosny, wesoły, głośny, a teraz jestem przygaszony, depresyjny, wątpiący, smutny…Nie podtrzymuję przyjaźni, nie nawiązuje nowych… Widzę, że zamknąłem się na świat celem skupienia się na walce o moją M. bałem się i boję nadal, że Ja stracę…Chociaż wiem, że mnie nie zostawi…Ta myśl, że zawsze będzie przy mnie też nie jest przyjemna – zastanawiam się, czy samemu nie byłoby mi lepiej (głównie myślę tak z troską o M.). Chcę walczyć, ale czasami nie wiem, czy ma to sens…Może tak naprawdę chcę się rozstać, ale się boję? Tylko czego? Z drugiej znowu strony, chyba nie da się być z kimś 3,5 roku jeżeli by się go nie kochało czy nie zależało na tym kimś…Dla niewtajemniczonych przypomnę, że pod koniec grudnia 2012 roku oświadczyłem się mojej M….ale 3 dni potem zerwałem…Wiem, głupia sytuacja niszcząca i mnie, a przede wszystkim moja M. Oczywiście powiedziałem, że potrzebuję pobyć sam i nadal jesteśmy razem, z czego bardzo się cieszę. Od tego czasu ona się zmieniła. Nie dziwię Jej się, że boi się znowu w pełni zaangażować. Patrząc jednak na mijające 10 miesięcy wiem, ze możemy być szczęśliwi. Pomimo moich blokad te ostatnie 10 miesięcy było udane, nie zamieniłbym ich na nic innego. Były górki i doliny, ale wiem, że jakbym miał spędzić te 10 miesięcy bez Niej, może byłoby inaczej, może nawet lepiej…Ale wiem, że nie chcę żeby było inaczej, lepiej bez m. chcę, żeby było tak, jak ma być z M. Ale czy to już nie jest uzależnienie? Przyzwyczajenie? W sumie jesteśmy razem 7 lat…Za kilka dni nasza rocznica…Czas płynie a nie daje odpowiedzi…Wiem, że nie chcę zniszczyć tego co mamy, co budowaliśmy, co wspólnie tworzyliśmy…Ale czy to wystarczy? W obecnych objawów muszę dodać senność, brak zaangażowania w pracę, obowiązki, apatię, anhedonię, derealizację, smutek, natłok złych myśli, plus fizycznie oczywiście lęk, drżenie mięśni, ucisk w gardle, uderzenia gorąca…W czwartek idę do psychiatry po leki…Uczęszczam na psychoterapię psychodynamiczną jednak jestem średnio zadowolony (może nieodpowiedni nurt, psycholog?) W przeszłości kończyłem kilka związku i wiem, jak się wtedy czułem – nie było wyrzutów sumienia, lęku, obawy, itp.…Teraz wiem, że by to było…Może to jest właśnie miłość? A może wynika to z tego, że przeżyliśmy wspólnie aż 7 lepszych i gorszych lat? JEŻELI KTOŚ CZUJE SIĘ NA SIŁACH – RPOSZĘ O POMOC…

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Chodzi o człowieka którego niedawno poznałam. Dwa lata temu byłam w bardzo toksycznym związku, partner "zamykał mnie w klatce", chciał bym rzuciła studia, poszukiwania pracy, zmusić do seksu by mieć dzieci. Długo męczyłam się aż w końcu zerwałam, później zaczęły się głuche telefony, śledzenie i listy typu że nikogo nie pokocham, że potrafię tylko ranić. Zniszczył mnie. Dwa i pół roku odbudowywałam siebie. Jednak jak tylko spotykałam jakiegoś chłopaka to od razu skazywałam to na niepowodzenie. Ciągle też myślałam że jak kogoś poznam to faktycznie nie pokocham i będę ranić. Wróciło. Poznałam wspaniałego chłopaka i od razu pojawiły się myśli że to nie ma sensu, że nie chcę, że go zranię, nie pokocham :( A przecież jak jest obok mnie to chcę go tulić, całować i chcę coś poczuć tylko jak skoro moje myśli skazują wszystko na niepowodzenie. Miałam tak już raz jednak facet znów okazał się dupkiem. Ten jest inny. Boję się że strace swoją szansę na szczęście. Tak bardzo się boję, że wszystko zepsuję one mnie tak zobojętniają nie wiem co czuję ale wiem co chcę czuć tylko jak pozbyć się tych czarnych myśli natrętnych, które są non stop? :( U mnie problemem jest to, że jeszcze nie kocham, ale bardzo bym chciała, ten chłopak jest wspaniały ufam mu, czuję się przy nim bezpieczna, ale moje myśli mnie tak dręczą że czasem mam ochotę uciec gdzieś daleko. Zerwać znajomość a wiem, że później będzie cierpieć jeszcze bardziej :( POMOCY ;(

 

Dodam, że chodzę do psychologa, nie biorę leków...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×