Skocz do zawartości
Nerwica.com

daredevil9

Użytkownik
  • Postów

    46
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia daredevil9

  1. Ja wróciłem do leków...U mnie to trwa już 6 lat i sam nie wiem już, co to jest...Zaczynam pesymistycznie patrzeć na związek...W sierpniu wzięliśmy ślub...Od ok 1,5 miesiąca przed ślubem lęki i myśli wróciły...że kocham za słabo, za mało...Ale chciałem iść do ślubu bez leków. Teraz, od ok. 1,5 tygodnia, wróciłem do leków a od 2 tygodni wróciłem na psychoterapię...W ostatnich 3 miesiącach schudłem 10 kg, nie mogę jeść, niewiele mogę, niewiele mi się chce...Teraz bardziej czuję obojętność niż lęk, wracam do błędów z przeszłości, czuję, że okłamuję moją M...Nie wiem, czego chce, nie umiem za nic się zabrać...Na innych gruntach moje życie też leży...Nie mam ambicji, nie interesują mnie znajomi ani moje pasje...Dodatkowo poczytałem trochę o neurotyzmie, miłości neurotycznej, uzależnieniu od partnera, od miłości...Już nie wiem sam, czy natrętne są myśli o niekochaniu, czy te o idealnej miłości, która przetrwa wszystko...
  2. Zastanawia mnie, czy przypadkiem nie jest tak, że nasza miłość jest miłością neurotyczną...Ostatnio o tym czytałem i nie wiem, czy to nie jest powód naszej "walki". Co myślicie?
  3. A ja prawie 6 lat...Gdzieś przeczytałem, że chęć bycia z kimś/pozostania w związku też może być kompulsją...Wiecie najlepiej, jak to zadziałało...
  4. Witam po dosyć długiej przerwie. Jeżeli ktoś jest zainteresowany moimi postami w niniejszym temacie – zachęcam do zapoznania się z nimi, jednak uogólniając mam problem jak wszyscy tu się wypowiadający i tu zaglądający. Kilkanaście gdy jakiej 2-3 lata temu odnalazłem to forum, a konkretnie ten wątek, poczułem, że są ludzie borykający się z tym, co ja. Po kilku długich wieczorach, kiedy pisałem tu posty i po kilkunastu jeszcze dłuższych, gdy czytałem Wasze wypowiedzi, stwierdziłem, że jestem ‘uzbrojony” w wiedzę i umiejętności, które pozwolą mi radzić sobie samemu, ewentualnie początkowo z pomocą psychologa. Z takiej pomocy też korzystałem przez niecały rok. Polecana, doświadczona pani psycholog, „szanowana w mieście” okazała się jednak nie do końca – żeby nie powiedzieć w ogóle – sprawna w moim problemie. Niemiej chodziłem na sesje, czasem odwoływałem wizyty, pisałem zgodnie z zaleceniami listy do monologi do matki, ojca, brata i Bóg wie kogo jeszcze…Chodziłem po części po to, aby usprawiedliwić siebie, że „przecież próbuję”. Przez cały ten czas wspomagałem się farmaceutykami (Citabax + doraźnie niedziałająca za bardzo chemia typu Hydroksyzyna, itp.). Mijały sobie miesiąc, raz było lepiej, raz gorzej – myśli były, męczyły, czasem na kilka dni odchodziły, jednak cały czas utrzymywał się mniejszy lub większy stan napięcia, niepewności, a co dla nas najgorsze - otępiałości uczuciowej i oziębłości w stosunku do Mojej Drugiej Połówki. Pomimo częściowego ustąpienia objawów nadal czułem blokadę, czułem, że żyjemy „na pół gwizdka”, że chcę się bardziej zagłębić w relację, jednak strach mnie paraliżuje (dodam tylko, że mój lek był potęgowany faktem, iż w początkowej fazie zaburzenia nie zdawałem sobie sprawy co mi dolega – byłem przerażony tym uczuciem i zanim „odkryłem”, iż może być to nerwica przewertowałem setki for internetowych, itp. dotyczących wygaśnięcia uczucia, konieczności pogodzenia się z jego utratą, itp. – wiecie o czym mówię. Karmiąc się tymi informacjami urządziłem Mojej Drugiej Połówce istną jazdę emocjonalną, włącznie z zerwanymi zaręczynami 2 dni po oświadczeniu się – w silnym leku wierzyłem bowiem, że jak się zaręczyny to wszystko minie, a to nie minęło i spotęgowało lęk – więcej szczegółów w poprzednich postach;)). Gdy pod koniec zeszłego rok – jeszcze po grudniowym epizodzie lekowo – depresyjnym (tzn. nasileniu objawów, bo lęk odczuwałem w gruncie rzeczy ciągle, pomimo leków), poczułem, że kontrola nad życiem zaczęła do mnie wracać, że myśli nie przerażają i w gruncie rzeczy nie atakują – pojawiła się oczywiście ogromna ulga, radość, chęć przytulenia Mojej Drugiej Połówki i zapewnienia, że teraz już wszystko będzie dobrze. Oczywiście w tym momencie pojawiły się złośliwe myśli, że „może jednak nie będzie”. Myśli te odeszły, jednak uczucie napięcia zostało. Niemniej myślałem sobie, że skoro nie mam już takich myśli to wszystko inne przetrzymam (jak pewnie większość z Was moim największym marzeniem było, żeby myśli przestały dotykać mojej Drugiej Połówki i skupiły się na czymkolwiek innym – na zdrowiu, wierze, czystości – na czymkolwiek, byle nie na Mojej Drugiej połówce). Pomimo ich braku nadal jednak nie do końca czułem się odblokowany – przez cały ten okres, jak również wcześniej – miałem problemy z takimi „czynnościami”, jak mówienie komplementów, dawanie prezentów (choć to jeszcze tratowałem jako substytut słowa „kocham”, gdyż tak mnie wychowano), mówienie i przyjmowanie słowa „kocham”, „jesteś dla mnie ważny”, itp. (przed pojawieniem się po raz pierwszy myśli „nie kocham” – a było to dokładnie 15 lutego 2009 roku to ja byłem tym „bardziej kochającym, słodzącym, itp.). Po prostu z tyłu głowy ciągle siedział lęk, pomimo, że nie zawsze pod postacią myśli, czasami objawiający się w innych myślach (chciałem wytłuc wszystkie kobiety mijane na ulicy, bo myślałem o co drugiej, że to „ta jedyna”, co potem nakręcało z reguły myśli w stylu „skoro tak pomyślałeś to nie kochasz Swojej Drugiej Połówki), obawie o przyszłość, (o to, że się skończy, że wyrządzę Mojej Drugiej Połówce krzywdę) czy inne zachowania/myśli (lęk przed odbieraniem telefonów, spotkaniami ze znajomymi, myśli o krzywdzeniu innych, itp.). Niemniej jednak myśli o „niekochaniu” były słabsze, więc w marcu podjęliśmy decyzję o ślubie (po 9 latach związku już wypadałoby;) zwłaszcza, że światopogląd Mojej Drugiej Połówki przejawiał niechętne podejście do przedślubnej sfery seksualnej;). Rozpoczęliśmy przygotowani, choć lek przed samym ślubem, jako „zmianą stanu skupienia” był duży (zapewne dlatego, że w mojej rodzinie żadne małżeństwo nie przetrwało, a jak już przetrwało to było raczej gruzem niż mocnym fundamentem). Niemniej rozpoczęliśmy przygotowania, które, z drobnymi nerwicowymi wyjątkami (tłumaczyłem je sobie stresem, bo niech każdy mówi co chce, ale ślub może stresować każdego, KAŻDEGO nawet najbardziej silnego psychicznie człowieka, a co dopiero osobę z zaburzeniami), dawały mi radość. Czas leciał, sprawy powoli „się załatwiało”, a to wszystko gdzieś obok lęku, bo naprawdę cieszyłem się, że jest cel, do którego dążę, cieszyłem się, że będziemy razem, pomimo lęku przed ślubem samym w sobie. Przyszedł jednak dzień, że wszystko strzeliło – pojawiła się myśl „a może ja nie chcę tego ślubu?”. Tutaj popełniłem, jak mi się wydaje, duży błąd – wstępnie zaakceptowałem tę myśl, kontynuując przygotowania do ceremonii, prosząc, jednocześnie, błagając w duchu, aby myśli nie przeszły na Moją Drugą Połówkę, co oczywiście po pewnym czasie nastąpiło – pojawiły się znane Nam myśli, wizje, jak wyrządzam Mojej Drugiej Połówce krzywdę, jak Ją obrażam, jak się rozstajemy, itp. Oczywiście od razu cała paleta znanych nam objawów – lęk, derealizacja, senność, otępienie, oziębłość, drażliwość, i potężna chęć ucieczki potęgowana myślami i chęcią zaznania ulgi. Tak mijały dni do wesela – było pojedyncze momenty, godziny lepsze, ale ogólnie ostatnie ok. 6 – 8 tygodni przed weselem to jeden duży lęk, poddawanie w wątpliwość słuszność decyzji, wyolbrzymianie wad, niedostrzeganie zalet oraz permanentna wizja, że w dzień ślubu po prostu ucieknę… Ciężko mi było skupić się na przygotowaniach, na rzeczach, które TRZEBA było dogadać (transport gości, noclegi, itp. – rzeczy, które były „do ogarnięcia” po mojej stronie). Cały mój dzień kręcił się wokół lęku – przed myślami, przed czynami. Próbowałem wielu metod – trening relaksacyjny Jacobsona, trochę NLP, leki (po ich większej dawce co najwyżej zamulałem się i zasypiałem, pomimo, ze już i tak spałem po kilkanaście godzin na dobę a w pracy byłem jak zombie – byle tylko odbębnić i uciec). Dodatkowo przeczytałem kilka artykułów o wątpliwościach przed ślubem i wypowiedź kilku osób, które odwołały ślub i nie żałowały, co dodatkowo mnie dobijało (wtedy włączyłem w „terapię” alkohol, choć bardzo ostrożnie, bo z doświadczeń z przeszłości wiedziałem, że on nie pomaga – czasami jednak chęć poczucia ulgi była tak wielka, że piłem). W tym czasie przeżyłem świetny wieczór kawalerski, z którego jednak nie potrafiłem się cieszyć (choć w pewnym momencie, po alkoholu, przyszło – paradoksalnie - „otrzeźwienie” i kontrolowana radość (blokowana w pełni myślami: „dobrze się bawisz bez Swojej Drugiej Połówki, jest Ci lepiej bez niej”), która jednak o poranku w znacznym stopniu minęła. Bałem się, choć nie wiedziałem czego – wszystko zaczęło mi przeszkadzać, nawet rzeczy, które wcześniej bardzo ceniłem w Mojej Drugiej Połówce. Budowałem mur bojąc się, że Ją skrzywdzę, że lepiej jej będzie beze mnie, a wmawiając sobie, że tak musi być. Ciągle jednak miałem w sobie iskrę, że bardzo Ją kocham – miałem też świadomość, że decyzję podjąłem świadomie oraz przekonanie, że robię dobrze. Dodam też, że czas ten przeżyłem w większości "na sucho", czyli bez regularnie branych leków (ze 2 razy doraźnie wziąłem jakiś przeciwlękowy lek znaleziony w domu). Z perspektywy czasu uważam, że w Naszej sytuacji nie do końca była to dobra decyzja - chciałem być twardy, pokonywać lęki bez pomocy leków, jednak w moim odczuciu jest to dobre na co dzień, a w przypadku BARDZO stresogennych sytuacji, do jakich na pewno zaliczyć należy ślub, regularne, odpowiednio wcześniej brane leki mogą pomóc (choćby dlatego, że przez stany depresyjne nakręcały mi się leki, że nie potrafię cieszyć się ślubem tak, jak inni). Ostatni tydzień przed weselem był nieco inny – czułem lek, jednak bardziej martwiłem się, czy wszystko jest dograne, załatwione (wtedy też Moja Druga Połówka zaczęła mieć większy stres, gdyż też zmaga się z nerwicą, jednak w innej formie). Dzień wesela był dziwny – nie czułem się dobrze, czułem przerażenie i nieuchronność sytuacji – gdy zobaczyłem Moją Drugą Połówkę w sukni, pozytywne emocje pocisnęły mi łzy do oczu, jednak przez emocjonalne zmrożenie nie umiałem płakać. Sam ślub i wesele – przysięga, zabawa przebyłem bez lęk, choć ze dwa razy pojawiły się myśli „ożeniłeś się z kobietą, której nie kochasz” – wtedy lęk był potężny – alkoholem i zabawą udało mi się jednak go przetrzymać. Nazajutrz jednak lęk nie odpuszczał – zapewne alkohol dołożył tu swoje, bo ma działanie potęgujące lęki, zwłaszcza na drugi dzień, jednak starałem się wytrwać. Myśli atakowały, bardzo atakowały – pojawiła się apatia, a lek i napięcie po części przekształciły się w objawy okołodepresyjne (doszło poczucie bezradności i nieodwołalności decyzji, choć myśli o „zerwaniu”, ucieczce atakowały także). Poślubny tydzień był ciężki – załatwianie formalności związanych ze zmianą nazwiska (co dla Mojej Drugiej Połówki też było trudnym przeżyciem), wyrabianie dokumentów żony, samo słowo „żona”, „ślub” powodowały lęk. Nawet zmiana nazwiska na popularnym profilu społecznościowym (oczywiście żony). Potem pojechaliśmy na tygodniową podróż poślubną, na której leki też towarzyszyły (przez ostatnie 2 dni jednak dużo mniej). Obecnie jesteśmy prawie 4 tygodnie po ślubie. Porównując swój stan widzę, że jest lepiej. Sam fakt ślubu jeszcze nie do końca do mnie dociera, lek i myśli nadal są, jednak w mniejszym stopniu (wierzę, że po prostu organizm „regeneruje się” po mega ostrym stresowym przeżyciu). Co istotne, choć pewnie jak to napisze, to może ulec to zmianie , cały czas, pomimo myśli, stanów lękowych, całej palety objawów psychicznych i fizycznych (ból głowy, potliwość, ucisk żołądka, itp.), miałem świadomość, że robię dobrze, czułem wewnątrz, że chcę ślubu (choć wobec silnych myśli i leków PO ślubie myśli te były podważane, co nakręcało lęk) pragnąłem tylko, aby ktoś lub coś zabrało ten emocjonalny ucisk, lęk, troskę, myśli, zwracanie uwagi na każde wypowiedziane i usłyszane słowo, przywoływanie w głowie złych wspomnień i bagatelizowanie tych dobrych. Moja obecnie już ŻONA, wie o mojej dolegliwości, o objawach. Nie zna każdej myśli szczegółowo, ale ogólni wie, czego dotyczą, choć oszczędzam Jej szczegółów, żeby Jej nie dołować. Oczywiście dodatkowo dołujące jest to, że to ja jestem facetem i powinienem być tym silnym, oparciem, itp. Mam też ciągłe wrażenie (wyhodowane w przesadnym perfekcjonizmie), że kocham za słabo, że za mało się staram, itp., choć zona wielokrotnie mi mówi, że wszystko jest dobrze, że jestem dla Niej idealny i NAPRAWDĘ nie mam się czym martwić (te słowa oczywiście do mnie nie trafiają – czuję ciągłą potrzebę udowadniania miłości, nie umiem przyjąć spokoju i prozy życia, choć tak bardzo jej pragnę). Obecnie rozważam skorzystanie z pomocy psychologa w nurcie poznawczo – behawioralnym, w okresie „przedślubnym” i „poślubnym” przeczytałem kilka książek m. in. „Potęgę Podświadomości” (powiem tylko, że jak dla mnie tego typu publikacje pomagają poza stanem napięcia, gdyż, gdy je czytałem przed ślubem to niby rozumiałem, wynotowywałem co ważniejsze cytaty, jednak nie umiałem ich wdrożyć). Staram się nie przejmować tym, co będzie, choć nie jest to łatwe. Nadal odczuwam cała paletę znanych Wam zapewne objawów: głównie lęk, derealizacja, napędzane przez myśli. Gdy zaczynam czuć ulgę pojawia się myśl: „ nie myślisz o żonie, a czujesz ulgę, czyli ona jest powodem Twojej nerwicy”. Wtedy oczywiści lęki, analizowanie, myślenie wracają. Zazwyczaj największy spokój osiągam, jak wieczorem przed snem leżymy razem – wtedy jednak często atakuje myśl: „nie kochasz zony, ona jest tylko Twoim środkiem na poczucie ulgi, odskocznią”. I tak trudne jest to wszystko. Trochę tego napisałem, choć i tak jest to skrót. Może powyższy tekst jest moją chęcią wygadania się, może chęcią pewnej formy pomocy innym, a może i jednym i drugim? Tego nie wiem. Być może część osób zaatakuje mnie i oskarży o samolubstwo i niszczenie życia moje zonie, która mogłaby być szczęśliwa z kimś innym, „normalnym” (ta myśl jest też jedną z napędzających moje lęki, a raczej stany depresyjne). Niemniej jednak wiem, że staram się – idę do przodu pomimo lęków, podejmuję decyzje i staram się żyć w nadziei, że kiedyś to się skończy, spojrzę mojej żonie w oczy i z pełnym przekonaniem, wolny od lęków powiem Jej: „TO WSZYSTKO JUŻ ZA NAMI – KOCHAM CIĘ NAJMOCNIEJ NA ŚWIECIE”. PS. Przepraszam za ewentualne błędy językowe, stylistyczne, ale pisałem na szybko, żeby jak najwięcej myśli przekazać. PS.2. Gratuluję wszystkim, którzy doczytali do końca:)
  5. A jaki jest okres trwania terapii psychodynamicznej (tzn. ile powinna trwać albo po jakim czasie powinno być widać poprawę)? Ja uczęszczam już ok 10 miesięcy i w sumie wiele zmian na lepsze nie widzę...Większość zmian, jak już, wypracowałem samodzielnie w oparciu o książki, publikacje, artykuły, skupiające się jednak bardziej na terapii poz - beh...Dlatego zaczynam wątpić w sensowność mojej terapii...Choć czytałem też, że terapia może trwać nawet kilka lat...Jak to widzicie? Od ok. 2 tyg. biorę także leki (Citabax) początkowo na myśli pomógł praktycznie po 1 tabletce, teraz jest trochę gorzej (ale wiem, że te leki tak mają, że najpierw jest ok, potem spadek i potem znowu poprawa), jednak lęk dalej występuje...(może powinienem poprosić o coś na lęk? Lekarz doraźnie przepisał mi Sympramol, ale...po nim jest jeszcze gorzej...hm...)
  6. Ile trwa terapia poznawczo - behawioralna? Jak schematycznie wygląda jej przebieg w leczeniu NN? Czy w przypadku NN jej skuteczność jest potwierdzona w odniesieniu do obsesji, kompulsji czy tego i tego?
  7. Ktoś słyszał, korzystał, coś wie o skuteczności?
  8. mniej więcej w okolicach 8 - 22 września miałem dwa mega pozytywne tygodnie...Nie było natręctw, dołów, nerwów...A było pozytywne nastawienie, wiara, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się uda...Ostatnio (odpukać) co prawda natręctwa nie dręczą, ale pojawiła się drażliwość, nerwowość, frustracja...Najdrobniejsza pierdoła potrafiła wyprowadzić z równowagi i być pretekstem do kłótni...Plus oczywiście objawy fizyczne - bóle żołądka, biegunka, uczucie suchości w ustach, szybsze bicie serca, potliwość, LĘK...od mniej więcej 2 dni doszły stany depresyjne - senność, bezproduktywność, apatia, niechęć do czegokolwiek, obniżony apetyt...A było już tak pięknie... -- 11 paź 2013, 10:05 -- coś, co ostatnio przeczytałem i może dać do myślenia: "im ważniejsze w ocenie naszej duszy wyzwanie czy działanie, tym więcej oporu będziemy czuć podążając za nim." -- 11 paź 2013, 10:06 -- Inaczej mówiąc: im bardziej nie chcesz czegoś zrobić, im większy masz wewnątrz opór i lęk, im więcej w tobie wymówek, chęci odpuszczenia sobie, tym większe prawdopodobieństwo, że stoisz właśnie przed tym, co powinieneś zrobić. -- 22 paź 2013, 11:04 -- JEŻELI KOMUŚ STARCZY WYTRWAŁOŚCI, ABY TO PRZECZYTAĆ NIECH MA SWIADOMOŚC, ŻE MOŻE POMÓC URATOWAĆ ZWIĄZEK I WSPÓLNE ŻYCIE 2 KOCHAJĄCYM SIĘ OSOBĄ… To znowu ja…Widzę, że w temacie spokój…Oznacza to zapewne, że u Was lepiej/dobrze…Ja się tak zastanawiam…skoro u podłoża wszystkich nerwic leżą wewnątrzpsychiczne konflikty, to jaki jest ten konflikt w naszym przypadku? Konflikt pomiędzy czym a czym? Pomiędzy chęcią bycia z naszymi partnerami/tkami a chęcią kosztowania i korzystania z wolności lub „wyszalenia” się? Konflikt pomiędzy odpowiedzialnością i racjonalnością a wewnętrznymi popędami, pragnieniami? Co nas tak naprawdę blokuje? Czy zbytnio idealizujemy partnera/kę, siebie, związek? Dlaczego mamy takie problemy z mówieniem „kocham”, czy okazywaniem czułości. Moja M. zwróciła mi uwagę ostatnio, że nie prawię jej komplementów…W czwartek powiedziała, że w związku z moją nerwicą jest przy mnie nieszczęśliwa (nie chodziło jej o codzienność, ale sam fakt, że to „coś” jest między nami). Nie muszę dodawać chyba jak się wtedy czułem (zresztą cały weekend jak i nadal bardzo mnie to smuci). Pojawiła się oczywiście cała paleta negatywnych myśli, odczuć, emocji…Ja wiem po prostu, że Jej lepiej byłoby beze mnie…Na początku byłoby Jej ciężko po rozstaniu, ale z biegiem czasu, jeśli nie wyssałem z niej już wszystkich pozytywnych uczuć do ludzi, znalazłaby kogoś, kto by dał Jej wszystko, na co zasługuje…Dałby jej dom, wspólne plany, radość na co dzień a nie tylko uśmiech uzależniony od mojego humoru…Widzę po Niej, że sama boi się przy mnie okazywać radość lub wesołość. Boi się, że to mnie jeszcze bardziej rani…A ja chcę żeby była wesoła i szczęśliwa, choć czasami faktycznie, samolubnie, jestem z tego powodu zły. Dzisiaj umówiła się ze znajomymi…Bardzo się ucieszyłem, że wyjdzie, rozerwie się, odpręży, odpocznie…Jako że mieszkamy razem spędzamy ze sobą praktycznie każdy wieczór…Po tej radości jednak przyszedł lęk – a jeżeli chce tylko, żeby zaczęła żyć, korzystać z życia, spotykać się ze znajomymi tylko dlatego, żeby mieć czyste sumienie po zerwaniu z Nią? Jeżeli chcę się upewnić, że sobie poradzi beze mnie a następnie Ją porzucić…Cierpię…I ja i Ona…Nie wiem kto bardziej…Z jednej strony nie mogę doczekać się spotkania z Nią, kiedy nie widzimy się np. 2 – 3dni, z drugiej natomiast gdy się spotykamy czuję lęk, obawy…I zaczyna się myślenie, analizowanie… Zawsze jak mam lepszy okres, kilka naprawdę pozytywnych dni kiedy potrafię planować, myśleć o ślubie, przyszłości, potem te złe dni są jeszcze cięższe…W związku z tym staram się dryfować na poziomie 0 – bez emocji pozytywnych ubezpieczając się jednocześnie od „złych” dni. Ale wiem, że tak nie można…To niszczy Nas…A ja już tak dryfuję prawie 4 lata – wszystko co mi się przytrafia nie wymaga ode mnie żadnych większych starań…Nie umiem się starać, nie umiem się angażować, walczyć…Chcę Jej szczęścia, swojego, Naszego wspólnego…Ogólnie nie wyobrażam sobie bycia z kimś innym, ani tego, że ktoś obcy Ja obejmuje, całuje…Daje to, czego ja tak bardzo pragnę a nie potrafię…Z drugiej strony wiem, na jakiego partnera Ona zasługuje, bo jest wspaniałą, wyjątkową kobietą. Moje nerwice odbijają się coraz wyraźniej na Niej…kiedy pojawiają się myśli o rozstaniu chcę to zrobić dla Jej dobra, żeby zaczęła ŻYĆ tak, jak chce i na jakie życie zasługuje…Ale nie chcę Jej stracić….Nie z samolubnych pobudek, że boję się być sam, itp. Czasami nawet chcę być sam…chcę dać Jej spokój, odpoczynek…Wiem, że osobna i Ja i Ona będziemy cierpieć….I wtedy pojawia się promyk nadziei…Skoro osobno będzie nam źle, to chyba znaczy, że powinniśmy walczyć? Nie jesteśmy teraz szczęśliwi. A wiem, że moglibyśmy być…Nie umiem Jej mówić „kocham”, chociaż staram się przełamywać, bo wiem, że daje Jej to siłę do trwania…Nigdy nie mógłbym powiedzieć Jej z czystym sumieniem; „nie kocham cię i nie zależy mi na Tobie”. NIGDY. Ostatnio zacząłem się zastanawiać, czy być może cały7 nasz związek nie jest efektem nerwicy…Wiary w wyidealizowaną wizję, że wszystko się ułoży…Może byłem zbyt naiwny? Czym tak naprawdę jest udany związek? Miłością, która wszystko pokona czy właśnie układem 2 ludzi, którzy się wzajemnie dogadują, wspieraj? Może wchodzę w temat zbyt głęboko…Ostatnio przypomniały mi się sytuacje nerwicowe zanim jeszcze zaczęły dręczyć mnie TE myśli. Przypomniały mi się duszności, bóle serca, itp…Wtedy nie było jednak TYCH myśli…Myśli pojawiły się po ok 2 latach związku. Między czasie moja M. Zostawiła mnie na ok 5 miesięcy. W tym czasie próbowałem być z 2 kobietami, jednak gdy tylko pojawiła się szansa na powrót do M. moja radość była nieoceniona. Tych 2 kobiet nie zraniłem – do niczego poważnego nie doszło, były to po prostu wyjścia do kina, itp…Bez żadnych obietnic czy coś…No i teraz oczywiście myśli, ze skoro w tym okresie stosunkowo szybko zacząłem spotykać się z innymi, czy nie przeceniam swojego uczucia do M.? dodam, że w okresie liceum, przed studiami (przed poznaniem M.) byłem w związku. Dwuletnim. Zostałem brutalnie porzucony z dnia na dzień. Kochałem całym sercem, ale byłem wykorzystywany…Liczyły się tylko jej potrzeby i robiłem wszystko, byle moja licealna miłość była szczęśliwa…czekałem na Nią 3 miesiące, a po powrocie dostałem tylko sms: „Nigdy się już nie zobaczymy”. Bolało. Poszedłem na studia i poznałem M. wydawała mi się nieosiągalna…Że nigdy na mnie nie zwróci uwagi…Jednak zwróciła…Byliśmy bardzo szczęśliwi…popełniłem tez kilka tych samych błędów – uważałem że tak trzeba – rzucałem Jej świat do stóp, chciałem dać wszystko, co jest do dani. Ona w przeciwieństwie do licealnej miłości nie wykorzystywała tego. Nie chciała prezentów, poskramiała moje emanowanie uczuciami, tonowała tom, że chce dać Jej wszystko. Słusznie twierdziła, że Ona w naszym związku też musi się wykazać i że chce się wykazać…Ja tego nie rozumiałem, zawsze mówiłem Jej: „Po prostu bądź”. Nie chciałem niczego, sam tylko chciałem dawać…Był to jeden z głównych powodów, dla których mnie zostawiła. Gdy jednak wróciliśmy do siebie, wspólnie postanowiliśmy, że wprowadzimy zmiany – przede wszystkim we wkładzie w rozwój związku tak, aby był równomierny. Byłem przeszczęśliwy. Było lepiej niż wcześniej. Było po prostu świetnie. Dogadywaliśmy się, rozmawialiśmy o płytki i bardzo głębokich kwestiach (często religijnych, gdyż zostaliśmy wychowani w innych religiach), wspieraliśmy się a jednocześnie każdy z nas miał swoich znajomych i pasje. Ja stałem się mniej zaborczy, Ona bardziej czuła. Przez ten rok miałem 3 mniej lub bardziej poważne wypadki – każdorazowo urazu doznawała głowa i kręgosłup szyjny. Po roku od ponownego zejścia, nagle, bez powodu (ok. tygodnia może 2 po ostatnim wspomnianym wypadku) podczas jazdy samochodem zaatakowała mnie myśl: „Nie kocham Jej”. Zignorowałem to. Jednak myśl ta chodziła. Mijały dni, tygodnie, a ja nie wiedziałem skąd ona się wzięła i dlaczego męczy…Chciało mi się płakać…Popadłem w depresję…Leczyłem się Seroxatem…Czasami było lepiej, czasami gorzej. Moje myśli psychiatra tłumaczył tym, że jesteśmy jeszcze młodzi, że wszystko może się zmienić, rozpaść, itp…(fakt, mieliśmy wtedy po ok 21 czy 22 lata). Dobijały mnie te słowa, raniły, nie mogłem rozmawiać z M. czułem z jednej strony lęk z drugiej chęć bycia z Nią, przy ?Niej, dla Niej… Nie wiem czy ma to związek, ale myśli te dopadły mnie po mniej więcej takim samym okresie bycia w związku po jakim porzuciła mnie brutalnie moja licealna miłość, czyli ok 2 lata…Oprócz problemów psychicznych doszły oczywiście te fizyczne – lęk, ucisk w żołądku, bicie serca, potliwość, ściskanie w gardle…Z perspektywy czasu widzę, że wycofałem się z życia społecznego, zawsze byłem radosny, wesoły, głośny, a teraz jestem przygaszony, depresyjny, wątpiący, smutny…Nie podtrzymuję przyjaźni, nie nawiązuje nowych… Widzę, że zamknąłem się na świat celem skupienia się na walce o moją M. bałem się i boję nadal, że Ja stracę…Chociaż wiem, że mnie nie zostawi…Ta myśl, że zawsze będzie przy mnie też nie jest przyjemna – zastanawiam się, czy samemu nie byłoby mi lepiej (głównie myślę tak z troską o M.). Chcę walczyć, ale czasami nie wiem, czy ma to sens…Może tak naprawdę chcę się rozstać, ale się boję? Tylko czego? Z drugiej znowu strony, chyba nie da się być z kimś 3,5 roku jeżeli by się go nie kochało czy nie zależało na tym kimś…Dla niewtajemniczonych przypomnę, że pod koniec grudnia 2012 roku oświadczyłem się mojej M….ale 3 dni potem zerwałem…Wiem, głupia sytuacja niszcząca i mnie, a przede wszystkim moja M. Oczywiście powiedziałem, że potrzebuję pobyć sam i nadal jesteśmy razem, z czego bardzo się cieszę. Od tego czasu ona się zmieniła. Nie dziwię Jej się, że boi się znowu w pełni zaangażować. Patrząc jednak na mijające 10 miesięcy wiem, ze możemy być szczęśliwi. Pomimo moich blokad te ostatnie 10 miesięcy było udane, nie zamieniłbym ich na nic innego. Były górki i doliny, ale wiem, że jakbym miał spędzić te 10 miesięcy bez Niej, może byłoby inaczej, może nawet lepiej…Ale wiem, że nie chcę żeby było inaczej, lepiej bez m. chcę, żeby było tak, jak ma być z M. Ale czy to już nie jest uzależnienie? Przyzwyczajenie? W sumie jesteśmy razem 7 lat…Za kilka dni nasza rocznica…Czas płynie a nie daje odpowiedzi…Wiem, że nie chcę zniszczyć tego co mamy, co budowaliśmy, co wspólnie tworzyliśmy…Ale czy to wystarczy? W obecnych objawów muszę dodać senność, brak zaangażowania w pracę, obowiązki, apatię, anhedonię, derealizację, smutek, natłok złych myśli, plus fizycznie oczywiście lęk, drżenie mięśni, ucisk w gardle, uderzenia gorąca…W czwartek idę do psychiatry po leki…Uczęszczam na psychoterapię psychodynamiczną jednak jestem średnio zadowolony (może nieodpowiedni nurt, psycholog?) W przeszłości kończyłem kilka związku i wiem, jak się wtedy czułem – nie było wyrzutów sumienia, lęku, obawy, itp.…Teraz wiem, że by to było…Może to jest właśnie miłość? A może wynika to z tego, że przeżyliśmy wspólnie aż 7 lepszych i gorszych lat? JEŻELI KTOŚ CZUJE SIĘ NA SIŁACH – RPOSZĘ O POMOC…
  9. Eh, też już miałem dwa tygodnie na prawdę pozytywne, normalne, beż natrętnych myśli, leku i tego wszystkiego...A z dnia na dzień wszystko szlag trafił...Przez te dwa tygodnie miałem wrażenie, że cała nerwica już minęła, odeszła na zawsze...A ona się czaiła, żeby znowu zaatakować.... Dezorganizować życie...Jak zwykle pojawiła się frustracja, złość i żal - dlaczego znowu "TO" wróciło...
  10. Hej Wam, wklejam poniżej pytania, które jakiś czas temu zadałem w prywatnej wiadomości naszemu pocieszycielowi - Ezekielowi. Poniżej zamieszczam odpowiedzi, których mi udzielił. Być może komuś pomogą. Udostępniam na prośbę Ezekiela. Mam też pytanie dla osób korzystających z psychoterapii: jak długo na nią uczęszczacie/uczęszczaliście do momentu poczucia poprawy? Jak wyglądały wizyty? Ja chodzę od stycznia i...nie sądzę, aby było lepiej dzięki terapii...Moja psycholog na każdej wizycie mówi, żebym opowiadał o kolejnych etapach życia (obecnie jesteśmy na etapie gimnazjum) bądź też poruszamy kwestie "bieżące" (co w danym tygodniu mnie zdenerwowało, zasmuciło, itp). Moje słowa skrzętnie notuje i...tyle....Jak mówię, że mam lęki, boję się czegoś, odczuwam napięcie, stress, to sugeruje, abym "nie przejmował się tak wszystkim". Kiedy opowiedziałem o swoich problemach w związku, stwierdziła, że skoro nachodzą mnie takie myśli, to może faktycznie powinienem się rozstać z moją M...Nie muszę dodawać, co wtedy poczułem...Jako, że nie mam doświadczenia w psychoterapii, gdyż do tej pory korzystałem z usług tylko tej jednej Pani, proszę o rady i opinie osób, które korzystały z kilku rodzajów psychoterapii...Być może jej metody są odpowiednie? A może jest typ[owym "wyciągaczem" pieniędzy? Dodam, że dużą część godzinnego spotkania stanowią rozmowy na tematu zupełnie nieistotne - jakim samochodem jeżdżę, czy dobrze się sprawuje, opowiada jakim ona jeździ, jakie ma mieszkanie, itp...I tak ok 20 - 25 minut każdego spotkania przemija... Poniżej wspomniane pytania: - jak rozróżnić, co jest mną a co nerwicą? Być może to, co postrzegam jako nerwica to faktyczne "ja"? - czy nerwica może powodować pozytywne natrętne myśli? Zastanawia mnie ostatnio, czy być może moim natręctwem nie jest trwanie przy mojej M. -> że prawdziwe "Ja" chcę odejść, a nerwica każe mi zostać....Wywraca mi się wszystko do góry nogami:( - jak to w końcu jest: należy zaakceptować swoją nerwicę, czy z nią walczyć? Czytam różne sprzeczne opinie i jestem zdezorientowany: walczyć, żeby pokonać, czy zaakceptować i żyć obok? - jak tłumaczyć samemu sobie lęk przed bliskością, przed przytuleniem, pocałowaniem ukochanej osoby? - wiem czego chcę, że chcę ślubu z moją M., stabilizacji, itp...ale przychodzą myśli: "czy chcę tego dla siebie, czy tylko dlatego, ze ona chce"? - jak walczyć, radzić sobie z sennością, niechęcią do kontaktów z ludźmi, rozdrażnieniem i frustracją, które wiadrami wylewam na innych (od ok. 2 tyg. nie da się ze mną wytrzymać), niechęcią i apatią do działania, wychodzenia między ludzi? - dostrzegam również lęk przed samą ceremonia "ślubu". Obecnie, pomimo kiepskiego stanu, jestem w stanie myśleć np. nad kupnem mieszkania, wspólnym meblowanie, itp. (oczywiście nie zawsze). Wtedy pojawia się myśl, że skoro o tym potrafię myśleć, a o ślubie nie, to znaczy, że nie mam nerwicy, bo jakbym miał, to myśli byłby tylko i wyłącznie negatywne i nie umiałbym myśleć o pozytywnych aspektach (jak kupno mieszkania, itp), - po czym poznać nerwicę a po czym koniec uczucia? często myślę, czy po prostu nerwica nie zniszczyła już tak wszytego, że nie da się tego odbudować. Że nasz czas na ratowanie wszystkiego już minął...niekiedy tez przychodzą myśli, że może rozpoczęcie związku z M. te 7 lat temu było objawem nerwicy, bo zakochałem się w wyobrażeniu, a tak na prawdę potrzebuję czegoś innego i tylko ślepo wierzyłem, że "idealistyczna" miłość wszystko pokona, że zmieni drugiego człowieka... - dlaczego potrafię cieszyć się na myśl o spotkaniu z M., a im bliżej ma ono być, tym czuję większy lęk, bicie serca, potliwość, stres? - dlaczego czuję stres przed odebraniem telefonu od M.? Od innych w sumie też... - jak samego siebie przekonać, że ma się NERWICĘ, a nie że się ją sobie wmawia, bo tak wygodniej? ODPOWIEDZI: 1) Gdybyś potrafił rozpoznać nerwicę, to nie miałbyś nerwicy. Na tym rzecz polega - nie widzisz co jest myślą natrętną/nerwicową. Każda myśl jest dla Ciebie równie realna i w zasadzie tak właśnie jest. Wszystkie powstają w Twojej głowie. Z tym jednak, że są te, które są prawdziwe i te, które wierzysz, że takie są. Problem polega na tym, że w te drugie chcesz wierzyć, że są prawdziwe albo po prostu wierzysz ślepo, że takie są. Przykładowo widzisz dwie osoby, jedną potrąconą przez samochód i drugą, której udało się uciec. Myślisz - ta osoba chyba nie żyje, a przynajmniej jest martwa. (Myśl prawdziwa i oparta na faktycznej sytuacji) i myślisz też - ta druga osoba mogła zginąć, a co byłoby gdyby samochód potrącił obie? Co jeśli ta druga mogła uratować tą pierwszą albo gdyby samochód potrącił je obie to wtedy byłyby poturbowane, ale obie by żyły. Czemu samochód akurat potrącił tą, a nie tamtą. Co byłoby gdyby to mnie potrącił albo potrącił moją dziewczynę... itd. Myśl natrętna, związana z wyobrażeniami. Rozumiesz, do czego zmierzam? Generalnie myśli dzielą się na różne kategorie. Na potrzeby nerwicy natręctw czy nerwicy lękowej można podzielić je na te związane ze światem rzeczywistym czyli empirycznym, mierzalnym oraz tym wyimaginowanym, tworzonym w naszych głowach. Ten drugi ma pełno zalet - przede wszystkim z tym właśnie wiąże się wizjonerstwo, ostrożność, przewidywanie, rozwój itd, ale niesie wiele złego kiedy zamiast w dobrych celach zaczynamy się tym światem bawić. Wtedy pojawia się nerwica. Myśli dotyczące zjawisk empirycznych mają jasne źródło, klarowne odpowiedzi itd. Natomiast te dotyczące świata, który tworzymy w oparciu o różne wyimaginowane scenariusze prowadzą właśnie do myśli typu (nie kocham, ona nie kocha, nie pasujemy do siebie itd). Tu kluczowe znaczenie ma wiara. Wiara w sens związku, wiara w obrany cel, w sukces. Nie podejmuj się żadnego wyzwania jeśli nie wierzysz, że Ci się uda, bo i po co? 2) Nerwica, a co za tym idzie natrętne myśli mają zawsze charakter negatywny. Wyobrażasz sobie, żeby było Ci źle z tym, że jest Ci dobrze albo, że jesteś szczęśliwy? Przecież to przeczy wszelkiej logice - i to doskonały przykład kolejnych natrętnych i chorobliwych myśli. To tak jakbyś spytał czy plus może być minusem. Niemożliwe 3) Sztuka akceptacji to droga do jej zwalczenia. Nic się nie wyklucza. Stanąć twarzą w twarz ze zmorą swojego życia to największa odwaga i najlepsza droga do jej pokonania. Podobnie mają ludzie, którzy przeżyli traumę jakąś. Sztuką pomagającą jej pokonanie jest właśnie akceptacja przed samym sobą tego czego się boimy :) tak było zawsze. Jak głosi piękne hasło: Naucz mnie Panie bym za wszystko co mnie w życiu czeka potrafił być naprawdę wdzięcznym. Czyż to nie wspaniałe? Umieć dziękować za wszystko? Cóż wtedy miałoby Ci martwić? Gdzie miejsce na lęk jeśli "wszystkie włosy na głowie policzone"? 4) Nie tłumacz - po prostu to zrób. Nie traktuj tego ani jak przykry obowiązek ani jako coś niebywałego. Przytulenie czasami jest miłe, a czasami jest nijakie kiedy nie czujesz takiej potrzeby, ale bywa, że przytulasz kogoś, a nie siebie. Czasami Tobie jest dobrze, a czasami tej drugiej osobie. Czasami też obojgu:) To jak z oddychaniem czy jedzeniem. Nie myślisz o tym, po prostu to robisz. Jedno autonomicznie, a drugie nie, ale łączy obie czynności brak skupiania się na danej, konkretnej czynności. 5) Ślub, jak się przyjęło to wielka chwila w życiu, ceremonia i przyrzeczenie. Mieszkanie to wciąż "tylko" rzecz z kategorii materialnych. Kupno mieszkania jest niejako koniecznością - trzeba w końcu iść na swoje, nieważne z kim i kiedy, ale taka jest konieczność. Ślub to już konkretna decyzja, świadoma, zobowiązująca, publiczna i obciążająca mentalnie - bardzo :) przede wszystkim przez etykiety, które przylgnęły do takiej decyzji czy samej ceremonii. 6) Uczucia zawsze są różne. Myślenie zawsze oznacza rozwój uczucia, ale jak to z myśleniem bywa - na różne strony świata zawieźć potrafi:) Zawsze zakochujemy się w wyobrażeniu. No może nie dosłownie. Zakochujemy się w mieszance prawdy, gry aktorskiej drugiej osoby i obrazie, który sami stworzyliśmy w swojej głowie. Prawda jest jedna i zawsze obiektywna, ale ludzie są subiektywnie w swoich poglądach, ocenach itd bo wyrośliśmy na określonych wzorcach, które mieszaliśmy i dostosowywaliśmy pod siebie. Miłość nie kocha ideałów. Miłość to ta na dobre i na złe - może nawet przede wszystkim na złe. Idealizowanie wiąże się z kolorową "miłością" przedstawianą w książkach, filmach i internecie... która nie ma nic wspólnego z prawdziwą miłością. Uciekaj od takich wizji. 7) To jak ze spełnieniem marzeń o występie na deskach teatru. Im bliżej tym większy stres, ale to nie znaczy, że mnie przestałeś o tym marzyć (czujesz wątpliwości, ale jak mawiał pewien święty - to wątpliwości kierują nas do prawdy i tylko one o nie świadczą naprawdę). Ponieważ traktujesz to jako coś ważnego - boisz się o przebieg rozmowy, boisz się o treść tej rozmowy, o pytania i przede wszystkim o to jak wypadniesz - tak jak boisz się, że ktoś się dowie, że zrobiłeś coś złego - to również naturalne przy nerwicy 9) Przekonać nie jest łatwo, ale łatwo jest ją zaakceptować. Nie chodzi przecież o to, żeby wmawiać sobie, że np bycie rudym jest słabe i trzeba z tym żyć, chodzi o to żeby zaakceptować, że się rudym jest i nie ma to dla świata ani dla mnie żadnego znaczenia, a przede wszystkim tego nie zmienię. Kiedy przestanie Cie to obchodzić to gdzie pozostanie miejsce na zmartwienia?
  11. i co u Was słychać? Jak relacje z partnerem/partnerką? U mnie w sumie kiepsko....kłócimy się, myśli "rzuć to wszystko w cholerę" atakują...Już sam nie wiem, co mam o tym myśleć....Gdzie jestem "ja", a gdzie "to". Nie wiem,czy ta nerwica (o ile jest w ogóle, przecież ludzie bez nerwicy też się rozstają z partnerami..................) atakuje na prawdę to, na czym najbardziej nam zależy, czy może to, co w nas najsłabsze (w domyśle: uczucie do partnera/ki)....Straszne to wszystko...Niechęć, drażliwość, wpadanie w złość, furię....Ile można...Do tego to poczucie odcięcia od świata, jakby wszystko wokół było "gdzieś za szkłem, szybą"...To chyba nazywa się derealizacja...Ponadto negatywne nastawienie, brak optymizmu i nadziei na poprawę...A jak nie będzie lepiej? A jak będzie tylko gorzej? A jak Nasz czas (mój i M.) już po prostu minął nieodwracalnie...? Jak jestem z M. czuję lęk, jak jej nie ta też...Może po prostu powinienem być sam?
  12. OT: Mam pewien problem "techniczny" - wysyłam przez forum wiadomość prywatną, jednak ona cały czas jest w folderze "do wysłania". Nie wiem czy została wysłana/ doręczona do adresata...Czy ktoś może wie, czy wiadomość się wysyłała/ jak ją wysłać prawidłowo? Z góry dziękuję.
  13. Chodzę od stycznia...Niby zaczynam z czasem rozumieć coś więcej z tego wszystkiego, ale czasami jak mam taki nastrój do d*py to sam już nie wiem, co ma sens...:/
  14. Eh, gdzie w tym wszystkim odnaleźć siebie? Jak odróżnić to, kim się jest ,a to, co tworzy nerwica...Może po prostu tak, jak są ludzie dobrzy, mili, otwarci, itp, tak samo są ludzie źli, sfrustrowani, raniący swoich bliskich...I po prostu należy się z tym pogodzić...Czy należy walczyć z nerwicą, czy zaakceptować ja jako część siebie? Która droga iść? Ostatni weekend był masakryczny...Przez dwa dni na wszystkich plułem jadem, odpychałem od siebie, frustrowałem siebie i innych, denerwowałem, złościłem... Byłem (jestem) nie do zniesienia. O niczym nie da się ze mną porozmawiać, wszystkie zarzuty odpycham od siebie, uważam, że wiem wszystko najlepiej....Już sam nie wiem, co jest mną a co mną nie jest... Do tego derealizacja, stres i lęk przed spotkaniem, rozmową telefoniczną, przebywaniem z ludźmi (w tym z moją M.). Nagłe uderzenia negatywnych myśli...Radość z planowania czegoś, a po chwili nagły atak zniechęcenia...Radość ze spotkania z M. a im bliżej spotkanie, tym większy lęk, stres, obawa nie wiem przed czym i chęć ucieczki. Jak żyć, jak planować przyszłość, gdy się czegoś chce, a nie umie się tego zrobić? W czym (w kim?) tak na prawdę jest problem...Może po prostu przeznaczeniem części osób jest życie w samotności... Z każdym nawrotem mówię sobie, że jak go przetrwam to już przetrwam wszystko....I że będzie tylko lepiej...A może po prostu nie da się już naprawić wszystkiego tak, żeby było lepiej? Może czas minął, i nerwica dokonała nieodwracalnych zniszczeń w naszej relacji? Ostatnio coraz częściej, zamiast myśli, pojawia się ogólna złość, niechęć, gniew na wszystko, na każde słowo, zachowanie, czyn...Chcę iść naprzód a nie potrafię i nie wiem, ile moja M. jeszcze wytrzyma...Ile wytrzyma mnie w takich stanach. Przecież jej dobro, spokój psychiczny, plany, oczekiwania też są ważne. Nie można wszystkiego dostosować pod jedną osobę w związku i jej nerwice/zaburzenia...eh...
  15. \ ech..mam podobnie..Mój Mąż jest nafajniejszą istotą jaka stanęła na mojej drodze..a ja 'funduję' mu takie coś... Chodzę na terapię już drugi rok...od 9 miesięcy jestem w dołku..podobno tama pękła..dotarły do mnie rzeczy o mnie samej i o rzeczywistości..i nagle mój świat legł w gruzach...w życiu nie sądziłam, że będzie tak ciężko. " a jak ja Go nie kocham?"...i lęk paraliżujący..patrzę na niego i serce mi się kraja, że mam tyle wątpliwości. Najchętniej bym uciekła...ale wiem, że to bez sensu...bo gdzie ucieknę? Hahaha..przed tym nie ma ucieczki..zdaje się, że jedynie konfrontacja z 'tym' gwarantuję wygraną...tylko to wymaga cierpliwości....a wiadomo...ktoś kto ma nasilenie, które trwa rok czy dłużej..to ma wszystkiego dość..najchętniej przestałby istnieć. I przy każdej natrętnej myśli powtarzam sobie, że to tylko nerwica...że pracowałam na swoje zaburzenie 30 lat..i, że powrót do zdrowia nie nastąpi w przeciągu kilku miesięcy....ale zaraz pojawia sie durna myśl ' a jak to nie jest tak jak lekarze, psycholodzy mówią?'.....Ostro pracuję nad sobą...kiedyś nie bylabym w stanie powiedziec partnerowi, ze cos mnie zezloscilo..nigdy nie stawiałam zadnych wymagan...teraz czasem udaje mi sie to..fakt..kosztuje to mnie tyle nerwow, ze glowa mała..( wymioty ze zdenerwowania, telepanie się, płacz)...ech..boję się, że utknę w tym stanie na dobre... eh, no u mnie też gorzej...Dwa tygodnie temu miałem mega pozytywne dwa dni, aż do poniedziałkowego popołudnia...Kiedy wszystko zaczęło być bardziej kolorowe nagle zjazd po równi pochyłej...Lęk przed bliskością, czarne wizje przyszłości, senność, ucisk, uderzenia gorąca, chęć wymiotowania i ucieczki od całego świata...ale własnie, ucieczki dokąd? Do żadnego konkretnego miejsca, do żadnej konkretnej sytuacji...Chęć bycia samemu, jednak tak na prawdę będąc samemu jest mi jeszcze gorzej...Ciągłe zadawanie sobie pytań, analizowanie...Doszedłem do poziomu, że zaczynam się dziurawić, czy być może nasz związek nie narodził się pod wpływem nerwicy, że tak na prawdę poprzez moje idealizowanie i wiarę, że wszystko się ułoży, oczekiwałem, że moja M. stanie się ideałem i zmieni się pod moje widzi mi się. Denerwuje się z byle powodu, odreagowuję na mojej M., ciągle wymyślam, narzekam, marudzę...Nic mi nie pasuje, nic mi się nie chce, ciągle tylko boli mnie głowa i chce mi się spać...Nie wiem, gdzie jest moje prawdziwe "Ja'...Lęk przed spotkaniem, lęk przed odebraniem telefonu, przed powiedzeniem czegoś, przed wyrażaniem swojego niezadowolenia, dezaprobaty, sprzeciwu...Poczucie winy, że jak ja mogę moja M....skazywać na coś takiego...Czasami mam ochotę, żeby znalazła kogoś, na kogo zasługuje, kto będzie Ja traktować tak, jak na to zasługuje...Pojawia się myśl, że jak znajdzie się ktoś taki, to wtedy będzie jej lepiej i będę mógł odejść...ale Ja nie chcę odchodzić... Chodzę na terapię pół roku...Niby więcej rzeczy rozumiem, więcej jestem w stanie sobie wytłumaczyć, ale nawet wtedy pojawiają się myśli, że i tak jest już za późno, że czas, kiedy jeszcze można było wszystko naprawić nieodwracalnie minął....Straszne...Nie zrozumie tego nikt, kto nie doświadczył....
×