Skocz do zawartości
Nerwica.com

Wspomnienia z powrotu do zdrowia


napoleon

Rekomendowane odpowiedzi

"W kwietniu 1962 roku musiałem zgłosić się do przychodni zdrowia psychicznego, ponieważ od kilku tygodni zaczęły opanowywać mnie różne objawy nerwicowe. Pani doktor przepisała mi uspokajające tabletki, których zbawczego działania, jak na razie, nie mogłem zauważyć.

 

Symptomy te pojawiały się najpierw pojedynczo, a potem po kilka albo nawet kilkanaście nowych objawów przybywało dziennie. Im więcej im się sprzeciwiałem i próbowałem stawić opór, tym bardziej mnie atakowały. W większości nie były one groźne, ale występowały również bardzo uciążliwe anomalie. Były wśród nich tiki, lub raczej niewielkie drgawki na twarzy, przeważnie w okolicy ust i nosa, które pojawiały się, zwłaszcza w obecności innych osób, a szczególnie wtedy, gdy ktoś zwracał na nie uwagę. Często prześladowało mnie jakieś nerwicowe mylenie się i inne trudności w rozmowie, takie jak zatamowanie mowy lub coś na podobieństwo jąkania się. Myliłem się także w pisaniu i miewałem trudności w skupieniu się w czasie czytania. Irytowały mnie wszelkie hałasy i w ogóle łatwo się denerwowałem.

 

Nie miałoby sensu opisywanie tu wszystkich moich objawów, ponieważ w nerwicy nie są one rzeczą najistotniejszą. Kiedyś naliczyłem ich chyba z kilkadziesiąt. Były to w większości dość znane nerwicowe anomalie, podobne do tych, które już wymieniłem, bądź takie, jak udręka i niepokój, czy na pewno dobrze zamknąłem drzwi albo czy wyłączyłem elektryczny czajnik, wychodząc z domu. Niekiedy gnębiła mnie uciążliwa niepewność, czy połknąłem o wyznaczonej godzinie pigułkę przepisaną mi przez lekarza, i męczący dylemat, czy na wszelki wypadek lepiej jest zażyć drugą, czy zdecydować się na ewentualne niepobranie żadnej w tym czasie.

 

Szczególnie przykrym objawem była bezsenność w nocy. Piszę: w nocy, ponieważ w dzień często ogarniała mnie przemożna chęć snu, gdy akurat spać nie mogłem, bo byłem w pracy. Czasami senność ta tak mocno mnie obezwładniała, iż niemal usypiałem, siedząc przy biurku. Kiedy jednak kilka razy nie mogłem wytrzymać i pod jakimś pretekstem wyszedłem z biura na miasto, aby pójść do domu i z godzinę się przespać, wówczas - gdy położyłem się już na kanapie - sen odlatywał i nie było innego wyjścia, jak wrócić z powrotem do biura, gdzie znowu walczyłem z sennością.

 

Podobna przewrotność objawów występowała podczas wizyty u lekarza, kiedy to wspomniane drgania na twarzy nie ukazywały się. Nie pojawiały się właśnie wtedy, gdy bardzo chciałem, aby przed doktorem zademonstrować, jak one wyglądają. Brak potwierdzenia u lekarza tych tików, o których mu tak dużo mówiłem, doprowadzał do nieporozumień i nasuwał podejrzenie występowania u mnie urojeń i omamów, co groziło wielką pomyłką w rozpoznaniu choroby. Wszakże nie wszystkie natręctwa były takie jakby trochę zabawne, albowiem w dużej liczbie były one nadzwyczaj przykre i dalekie od komizmu.

 

Po dwóch miesiącach od ukazania się pierwszych natręctw doszło do tego, że w każdej chwili i wszędzie dręczyły mnie jakieś anomalie. Były to zawsze objawy, które w danej sytuacji mogły najwięcej zaszkodzić. Jedne natręctwa prześladowały mnie wówczas, gdy byłem wśród ludzi, a inne, kiedy przebywałem sam. Muszę tu jeszcze wspomnieć o uczuciu ogromnej przykrości, desperacji i przejmowania się, które tym nerwicowym symptomom towarzyszyło. Przeżywałem straszne katusze i robiłem sobie wielkie halo z powodu poczynionej drobnej pomyłki w pisaniu lub czytaniu, nie mówiąc już o poważniejszych objawach.

 

Trzeba jednak nadmienić, iż mimo tego całego ambarasu otaczający mnie ludzie niewiele chyba zauważali przeżywane przeze mnie kłopoty. Dostrzegali tylko niektóre symptomy nerwicy, co czasami kojarzyli z przeziębieniem i traktowali mnie najzwyczajniej w świecie, za co im byłem bardzo wdzięczny. Świadomość, bowiem, że było to mało przez ludzi zauważane, zmniejszała przykrość, lęk oraz inne uczucia stymulujące owe natręctwa i doprowadzała do osłabienia lub nawet do zaniku wielu objawów.

 

*

 

Pojawienie się nerwicy w postaci, w jakiej ukazała się wiosną i latem 1962 roku, oznaczało dla mnie postawienie wszystkich moich spraw na głowie. Wielu zajęć, o których w przeszłości marzyłem, nie mógłbym już teraz wykonywać i nie wiedziałem, co w ogóle mogę robić, aby różne objawy nerwicowe mi nie przeszkadzały. Wciskały się one wszędzie. Nie można było spokojnie pracować ani wykonywać jakichkolwiek czynności. Nie udawało mi się bez nich choćby przez chwilę posiedzieć ani poleżeć. Nie mogłem swobodnie mówić, myśleć, czytać, pisać itd.

 

Z wielu ambicjonalnych i ważnych dla mnie spraw trzeba było zrezygnować, a właściwie wyszło na to, że należało poniechać wszystkiego, co mogło mieć dla mnie znaczenie, bowiem najbardziej atakowały mnie natręctwa przy wykonywaniu tego, na czym najwięcej mi zależało. Wynikało to chyba stąd, że im usilniej bałem się, iż komplikacje te mi w czymś, zwłaszcza dla mnie ważnym, przeszkodzą, tym mocniej mnie one krępowały i nie dopuszczały do zrealizowania powziętego zamiaru. Z drugiej strony zauważyłem, że kiedy wykonywanie jakiejś czynności jest mi bardziej obojętne, wówczas nerwicowe objawy mniej mi dokuczają. Począłem więc przed wykonaniem czy osiągnięciem zamierzonego celu przekonywać się najpierw i jakoś sobie udowadniać, że mi na nim niewiele lub w ogóle nie zależy, wtedy przy jego realizacji byłem spokojniejszy i natrętne objawy malały.

 

Nie mogło tak być, musiałem coś z tym zrobić, jakoś rozwiązać ten problem. Ponieważ w drugiej już przychodni lekarz nic mi konkretnego nie doradził - z wyjątkiem informacji, że przy zażywaniu przepisanych mi tabletek nie należy pić alkoholu, większej ilości kawy ani opalać się dłużej na słońcu - przeto poszedłem do księgarni, kupiłem kilka akademickich podręczników na temat nerwic i przystąpiłem do ich studiowania. Wszelako, prócz opisu rodzajów nerwic i ogólnych porad ich leczenia, niewiele znalazłem wskazówek na temat pozbycia się objawów, jakie mnie prześladowały. Wziąłem się zatem sam do obserwowania choroby i szukania wyjścia z opresji natręctw, które mnie opanowały.

 

Jeszcze przed rozpoczęciem czytania zakupionych książek dostrzegłem, iż jedną z najważniejszych przyczyn nerwicowych objawów jest lęk. Nie mogłem sobie jednak wytłumaczyć, skąd wziął się ten tak bardzo podwyższony poziom lęku. Może nie dość dokładnie czytałem wspomniane podręczniki, ale nie zauważyłem w nich opisu przyczyn powstawania takiej trwożliwości. Po wystąpieniu nerwicy spostrzegłem wszakże, iż na skutek pojawiających się lawinowo objawów lęk ów wzrósł jeszcze niepomiernie.

 

Zorientowałem się ponadto, że powstawaniu i utrzymaniu się tych natręctw bardzo sprzyjała również moja skłonność do wielkiego przejmowania się wszystkim, a także moja nadwrażliwość oraz postawa nietolerancji, bezwzględności, wąskiego pojmowania, że coś musi koniecznie być tak, a nie inaczej, i inne podobne uczucia, postawy i poglądy. Tak na przykład absolutna nietolerancja objawów i bezwzględna walka z nimi powodowała jeszcze większą ich natarczywość i dokuczliwość. W jakimś pomniejszeniu i uregulowaniu mojej nadwrażliwości, lękliwości, silnego przejmowania się wszystkim i wielu innych cech mojej osobowości dostrzegałem największą skuteczność pozbycia się nerwicy oraz jej symptomów.

 

Następnie uświadomiłem sobie, iż dręczące mnie objawy najbardziej triumfują wówczas, gdy szkodzą, kiedy mogą być nieszczęściem, bo jak nie są zbyt kłopotliwe, szybko zanikają.

 

*

 

Przechodząc raz obok ukwieconej i tętniącej życiem łąki, spostrzegłem biologa, który obserwował przez lupę rosnące na niej rośliny. Pomyślałem sobie, iż jest to bardzo interesujące zajęcie i że przy nim moja nerwica nie miałaby większego znaczenia. Muszą przecież być - zauważyłem - inne profesje i prace, przy wykonywaniu których będę mógł z powodzeniem żyć z moją nerwicą. Zastanawiałem się już nad znalezieniem takiej pracy, gdzieś z dala od ludzi, ale doszedłem do wniosku, że przed dręczącymi mnie objawami nie można uciec, gdyż wszędzie będą mi one dokuczały. Przypomniałem sobie w tym momencie opowiadanie o pewnej kobiecie, która często zmieniała mieszkanie, bo w każdym przeszkadzały jej hałasy. Pomyślałem wszak, iż dobrze byłoby znaleźć zajęcie, przy którym byłoby mniej wzmagających nerwicę sytuacji, lecz zastanawiając się dłużej, doszedłem do wniosku, że pewnie byłoby jeszcze lepiej znaleźć pracę bardziej aktywną od wykonywanej. Spostrzegłem bowiem, że kiedy jestem czymś bardzo zajęty i zainteresowany, to na natręctwa nie zwracam uwagi i wówczas one zanikają. Odkrycie to stało się powodem mojego przejścia w spółdzielni z działu administracyjno-gospodarczego do grupy remanentowo-spisowej (już po odejściu pana Kozłowskiego na emeryturę), gdzie choć niewiele ubyło objawów, to zajęty ciągłym liczeniem i przerzucaniem na półkach towarów, pozbyłem się przynajmniej mojej natrętnej senności podczas dnia.

 

Znalazłem jednakże w moim ówczesnym życiu zajęcie, niestety, mało produktywne, przy którym całkowicie zapominałem o natręctwach i kiedy one w ogóle się nie pojawiały. Następowało to wtedy, gdy byłem pochłonięty grą w karty, do czego przejawiałem wielki zapał już od najmłodszych lat.

 

Otóż w lecie 1962 roku gospodyni przyjęła do jednego z pozostających do jej dyspozycji pokoi dwóch chłopców w moim wieku, którzy byli namiętnymi karciarzami, i kiedy tylko mieliśmy wolny czas, spędzaliśmy go wspólnie przy kartach. Graliśmy przeważnie w tysiąca, czasami w baśkę w trójkę, ale od jesieni przychodził do nich kolega i wówczas w czwórkę grywaliśmy w brydża.

 

Chociaż dużo czasu traciłem na tę zabawę, grałem chętnie, aby oderwać się od mojej nerwicy, nie żyć ciągle z natręctwami, za bardzo nie przyzwyczajać się do nich, co by mogło doprowadzić do wejścia ich w stały, trudny już do wykorzenienia nawyk. Grając wyzbywałem się właśnie różnych mocno nabytych już przyzwyczajeń i miałem trochę normalnego życia przynajmniej przy tej zabawie. Gra w karty była dla mnie dowodem i pociechą, że nerwica nie jest jakimś nieodwracalnym fatum, które nade mną zawisło - sugerowała i napawała nadzieją, że musi być więcej sposobów pozbywania się występujących objawów.

 

Tak więc grałem w karty niekiedy przez wiele godzin dziennie, bowiem gra była dla mnie wytchnieniem, przerwą w mojej przygnębiającej rzeczywistości i z przerw tych często korzystałem. Zaobserwowałem w dodatku, że po skończonej grze jeszcze przez pewien czas, krótszy lub dłuższy, dobry nastrój bez natręctw utrzymuje się dalej, kiedy już jestem w swoim pokoju i zajmuję się czym innym.

 

Wszelako gra w karty nie mogła być jakimś panaceum na wyjście z choroby i właściwie rozwiązywała niewiele tylko związanych z nią problemów. Trochę niepokoiłem się, że zabawa ta, prócz opisanych korzyści, jest dużą stratą czasu, ale na razie nie mogłem nic lepszego wymyślić. Może ktoś inny w podobnej sytuacji miałby ciekawsze i pożyteczniejsze zamiłowanie lub pasję, jak na przykład wiele dzisiejszej młodzieży przy komputerach (tylko nie ciągłe i nie za bardzo hałaśliwe zabawianie się na nich). Może kogoś zainteresowałoby inne zajęcie czy praca, która potrafiłaby go całkowicie pochłonąć, lecz ja nic takiego wtedy nie miałem i długo jeszcze grałem w karty.

 

W lipcu pomyślnie zdałem egzaminy wstępne na zaoczne studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie, gdzie zostałem przyjęty na Wydział Ekonomiki Transportu Morskiego.

 

Po dwóch czy trzech miesiącach pracy w grupie remanentowo-spisowej w spółdzielni zostałem służbowo przeniesiony do fakturowania rachunków w rozlewni wód gazowanych, należącej do "Przodownika" i mieszczącej się również przy głównej ulicy w Sopocie, niedaleko mojego poprzedniego biura. Zostałem tam zatrudniony na miejsce mężczyzny, który odszedł na emeryturę. Znowu znalazłem się w pokoju ze starszym panem, przy nader monotonnej pracy, jakiej w dodatku było niewiele. Jednakże natrętna senność za biurkiem, od której przy remanentach odzwyczaiłem się, już nie powróciła, ale prócz wielu innych nerwicowych objawów w dalszym ciągu bardzo męczyła mnie bezsenność w nocy.

 

*

 

Bezsenność ta prześladowała mnie tym bardziej, im szybciej chciałem usnąć i dobrze się wyspać.

 

Często słyszałem i czytałem, iż dla dobrego zdrowia należy dobrze się wysypiać i że pełny, niczym nie zmącony sen w nocy nie powinien trwać krócej niż siedem lub osiem godzin. Zauważyłem również sam, że im dłużej i lepiej w nocy śpię, tym lepsze mam w dzień samopoczucie i różne natrętne objawy mniej mi dokuczają. Zatem należało wysypiać się jak najlepiej, tylko że nerwicowa przekora i lęk sprawiały, że kiedy chciałem spać dobrze, spałem bardzo źle. Sen długo nie nadchodził i, miast spania, gnębiły mnie całymi godzinami różne myśli. Gdy już w końcu usnąłem, to dręczyły mnie z kolei straszliwe sny, które - niepokoiłem się - odbierają spaniu jego pełną wartość, do jakiej tak bardzo dążyłem, i rano szedłem do pracy niewyspany.

 

Ponieważ wiązałem nasilanie się nerwicowych objawów również ze złym wysypianiem się, musiałem tej bezsenności bliżej się przyjrzeć i ją przeanalizować. Zacząłem przede wszystkim zastanawiać się nad tym, co należy zrobić, aby lepiej w nocy spać, i począłem dochodzić w tej materii do różnych wniosków. Jąłem też gromadzić wszelkie spostrzeżenia i uwagi na temat snu, które gdzieś usłyszałem albo wyczytałem.

 

Zauważyłem więc, że o wiele lepiej śpi się po jakiejś intensywnej lub wyczerpującej pracy, zwłaszcza na świeżym powietrzu. Także dobrze usypiałem po dłuższym marszu, biegu ewentualnie innych sportowych wyczynach czy ćwiczeniach na świeżym powietrzu lub przy szeroko otwartym oknie. Spostrzegłem, że przy otwartym albo uchylonym oknie samo spanie jest również przyjemniejsze, głębsze i przynoszące więcej wypoczynku.

 

Od dawna już wiedziałem, że czytanie nużącej lektury w łóżku przed spaniem przyśpiesza chęć snu. Usypiałem szybciej, kiedy nadchodzący dzień zapowiadał się jako zwykły, przeciętny, w którym nie oczekiwałem szczególnych zdarzeń. Pocieszałem się wszelako i uspokajałem, uświadamiając sobie, że trudne usypianie i nie najlepsze spanie przed podróżami lub innymi oczekiwanymi w dzień dużymi przeżyciami jest poniekąd rzeczą normalną, gdyż w takie noce wielu ludzi nie najlepiej śpi. Jest rzeczą oczywistą: by szybciej usnąć, nie należy przed snem roztrząsać bardzo drażliwych kwestii i raczej rozmyślać na spokojniejsze tematy. A jeśli kiedyś trzeba i przed snem zastanowić się nad jakąś bulwersującą sprawą, to wtedy samemu nie wzburzać się, tylko rozpatrywać dany problem spokojnie i rzeczowo, w jaki to sposób może rozważać także człowiek łatwo denerwujący się. Jeżeli nie umie na tematy drażliwe rozmyślać spokojnie, musi próbować, a przekona się, że jest to możliwe i można się tego nauczyć.

 

Przypomniałem sobie, jak szybko usypiałem, mieszkając z kolegami w hotelu przy ulicy Rumuńskiej w porcie lub gdy byłem jeszcze małym chłopcem i spałem z braćmi w jednym pokoju. Wówczas przed zaśnięciem prowadziliśmy wspólne dyskusje i gawędy, po których szybko zapadałem w głęboki sen, często jeszcze przed końcem rozmowy. Taka przyjacielska wymiana zdań przed snem niejako oczyszczała z wyznawanych kłopotów, niepowodzeń i innych trudnych przeżyć; dawała poczucie bezpieczeństwa, uspokajała, cieszyła oraz wyładowywała i powodowała szybsze usypianie.

 

Przeczytałem raz w jakimś tygodniku artykuł o żyłach wodnych, które mogą ciec wąskim pasmem w ziemi pod budynkiem i zapromieniowywać przestrzeń nad nimi w mieszkaniu, co z reguły pogarsza samopoczucie i spanie znajdującym się nad tymi żyłami. Uzyskałem więc zgodę gospodyni na przesunięcie kanapy w przeciwległy kąt, gdzie lubił wylegiwać się jej piesek, który czasami przychodził do mnie w gościnę, lecz nie wiem, na ile poprawiło to moje spanie, choć wydawało mi się, że śpię w tym miejscu trochę lepiej.

 

Jednego dnia usłyszałem w radiu pogadankę psychologa na temat bezsenności. Lekarz ów mówił także o technice zasypiania. Niestety, słyszałem tylko końcową część audycji, z której wynikało, że przy odpowiedniej technice zasypiania każdy człowiek, nawet najbardziej rozstrojony nerwowo, nie oprze się chęci snu i szybko uśnie. Wielce żałowałem, że audycji tej nie usłyszałem od początku.

 

Często nachodził mnie jeszcze spaczony lęk, iż nie śpiąc w nocy, a za dużo rozmyślając, mogę zwariować lub że niepotrzebnie absorbuję tym myśleniem zbyt wiele komórek mózgowych, których może zabraknąć na bardziej użyteczne cele niż te nocne deliberacje. Uspokoiłem się później, kiedy gdzieś przeczytałem, że człowiek wykorzystuje tylko dziesiątą część swojego umysłu w czasie czuwania, a ogromnych obszarów kory mózgowej i części podkorowej nigdy nie zdołam zatrudnić, gdybym myślał nawet wielokrotnie więcej. Poza tym, o wiele gorsze jest nieużywanie swojego umysłu, co właśnie zdarza się w niektórych chorobach psychicznych, niż najbardziej intensywne jego wykorzystywanie. Ponadto, myślenie jest jedną z najważniejszych i najwspanialszych funkcji naszego umysłu, którą powinniśmy jak najwięcej wykorzystywać, i w wielkiej mierze niemu zawdzięczamy to, kim jesteśmy, jak żyjemy, czy jesteśmy zadowoleni ze swojego życia i z siebie.

 

Byłem zdania, iż lepiej nie uciekać się do zażywania tabletek nasennych, bo trudno już będzie usnąć bez nich. A czasem, biorąc je, np. w półsennym letargu, po uprzednim już zażyciu tabletek, można przedawkować i doprowadzić się do jakiegoś nieszczęścia. Właśnie byłem bardzo wstrząśnięty, gdy w lecie tegoż 1962 roku zmarła najbardziej lubiana przeze mnie aktorka filmowa, Marilyn Monroe, wskutek przedawkowania tych środków. Z powodu jej rozstroju nerwowego, który w tym okresie przeżywała, leki te często ona przed snem pobierała, a po śmierci aktorki na jej nocnym stoliku znaleziono pusty słoiczek po tabletkach nasennych.

 

Przeżywając moje kłopoty z zasypianiem, zauważyłem, iż po kilku nie przespanych lub źle przespanych nocach nadchodzi noc, w którą dobrze śpię i odsypiam poprzednie zaległości. W związku z tym przychodziło mi nieraz na myśl, że być może nie zawsze tego snu tak bardzo potrzebuję. W jakich to przecież warunkach usypiają żołnierze w okopach na froncie? Właśnie dzieje się tak dlatego, że są zmęczeni, nie dosypiają i snu bardzo potrzebują.

 

Następnie spostrzegłem, iż nigdy chyba nie jest tak, bym całą noc nie spał, i że to tylko mi czasami się wydaje. Na potwierdzenie tego spostrzeżenia przypomniałem sobie opowiadanie pewnego znajomego, którego żona - jak twierdziła - w nocy zawsze źle spała lub w ogóle nie sypiała. Mówił on jednak, że kiedy wracał z pracy na drugiej zmianie późno wieczorem lub w nocy, a nie wziął, wychodząc z domu, kluczy do mieszkania, to miał przeważnie wielkie trudności z dobudzeniem żony, która - jak się okazywało - nadzwyczaj mocno spała. Musiał używać różnych sposobów, aby ją obudzić, zwykle budząc przy tym szybciej sąsiadów.

 

Pomyślałem sobie, że gdybym tak nagle zaczął cieszyć się z tego, że w nocy nie śpię - bo na przykład w ten sposób niejako przedłużam sobie życie lub nie śpiąc, lepiej wykorzystuję czas, albo wynalazł inne argumenty na korzyść bezsenności - to zapewne, zgodnie z naturą przekory, zaraz zachciałoby mi się spać i noc okazałaby się za krótka. Pewnie tak samo byłoby również, jeśliby ktoś nie pozwalał mi spać. Wydało mi się nawet prawdopodobne to, co kiedyś, zapewne żartobliwie, opowiadano mi, iż w szpitalach psychiatrycznych pacjentów cierpiących na bezsenność leczy się w ten sposób, że bardzo stanowczo zabrania się im w nocy spać. Podobno po kilku takich nocach pacjenci, którzy przez wiele lat już nie spali, szybko wypisują się ze szpitala, bo tam im spać nie pozwalają. Zauważyłem też, iż na tej samej zasadzie kiedyś usypiałem przy biurku, a teraz bardzo chce mi się spać rano, gdy trzeba już wstawać. Niekiedy nawet przychodziła mi w tych momentach myśl, że chyba lepiej już cierpieć na bezsenność niż na nieprzemożoną, zwłaszcza ciągłą senność, o jakich to przypadkach również słyszałem.

 

Kilka razy dobrze spędziłem dzień w pracy po bardzo źle przespanej nocy, co nasunęło mi myśl, że być może złe samopoczucie i występowanie natręctw w dzień nie zależy wcale tak bardzo od wyspania się czy niewyspania w nocy. Może niepotrzebnie tym niespaniem tak się przejmuję i zawracam sobie głowę. Według wielu spostrzeżeń, które poczyniłem następnie, nie było zasadniczego związku między bezsennością w nocy, a złym samopoczuciem lub wzmożonym występowaniem objawów nerwicowych w dzień, co najwyżej był tylko związek zasugerowany. Spostrzegłem natomiast, że nasilanie się natręctw prócz lęku i innych przyczyn zależy również w wielkiej mierze od tego, co robię, czy tym się interesuję, pasjonuję, przejmuję, emocjonuję. Przecież - zauważyłem - kiedy gram w karty, żadne objawy w ogóle mi nie przeszkadzają i dobrze się czuję, choćbym wiele kolejnych nocy przedtem nie przespał. Gdyby nawet jakieś natręctwo się pojawiło, to z powodu dużego zaangażowania się w grę i niezwracania na nie uwagi, nie podsycane żadnymi emocjami, szybko by zanikło.

 

Czasami przychodziło mi na myśl, że być może moje serce wzmocnione przed laty tą nerwicą jest teraz tak silne, iż przez nie jestem jakiś bardzo ożywiony i nie mogę w nocy spać. Wszelako pomyślałem, że gdyby rzeczywiście tak było, to byłoby to przecież o wiele większą korzyścią niż stratą.

 

Aby pomniejszyć znaczenie snu - którego wagę dla swojego zdrowia widocznie przeceniałem, co w efekcie obróciło się przeciwko dobremu spaniu - jąłem z kolei przekonywać się, iż sen nie jest wcale taki ważny, i wyszukiwać ku temu różne dowody. Przecież bezsenność, która czasami może - jak słyszałem - trwać dwadzieścia i więcej lat, zapewne niewiele szkodzi uskarżającym się na nią, skoro przez tak długi okres pracują i żyją podobnie jak inni ludzie. Dodałem tu jeszcze od siebie, że człowiek dostatecznie już chyba wypoczywa, leżąc tylko w łóżku, nawet nie śpiąc.

 

Analizując dalej moją bezsenność, spostrzegłem, że im mniej w nocy przejmuję się niespaniem, tym szybciej usypiam i lepiej śpię. Niepotrzebne jest więc zmuszanie się do spania, bo przynosi to tylko skutek odwrotny, podobnie jak zmuszanie kogoś do jedzenia odbiera zmuszanemu apetyt. Doszedłem do wniosku, że jeśli od mojej nerwicowej bezsenności odejmę przejmowanie się nią, to przecież nic już więcej z tego problemu nie pozostanie. Psychika i organizm, niczym nie targane, bez niepotrzebnej ingerencji w sprawy nocnego wypoczynku, wrócą do swojego normalnego rytmu i same uregulują sen, bo przecież człowiek z natury bardzo lubi spać. Do takiej też satysfakcjonującej regularności snu z czasem doszedłem.

 

*

 

Mimo że spałem już znacznie lepiej, gdyż przestałem bezsennością tak bardzo się przejmować i zajmować, to natręctwa jednak niewiele się zmniejszyły, choć zwróciłem uwagę na to, że ich liczebność jakby się ustabilizowała i nie zwiększała.

 

Studiując zakupioną lekturę, jak i inne publikacje traktujące o nerwicach, niekiedy wyczytywałem bardzo pocieszające opinie i mniemania, że nerwica jest zupełnie niegroźnym lub nawet normalnym i wręcz niezbędnym dla prawidłowego rozwoju psychicznego zjawiskiem, które doprowadza do pozytywnej dezintegracji, a następnie do integracji wtórnej na wyższym poziomie. - Po przeczytaniu takich poglądów czasami wydawało mi się, że nerwica w ogóle przynosi więcej korzyści niż strat.

 

Analizując charakter i rodzaje symptomów nerwicy, wychodziło na jaw jakieś nadmierne skupianie uwagi na swoich procesach czynnościowych i fizjologicznych oraz przesadne obawy o własne zdrowie. - Ale tu także łatwo można było pomyśleć, że przecież przynosi to również dużą korzyść, bo zainteresowuje rozmaitymi bardzo użytecznymi zagadnieniami zdrowotnymi, a przez różne dociekania i studia wielce poszerza cenną wiedzę na temat zdrowia. I chociaż to zdrowie z powodu nerwicy wcale nie jest takie zagrożone, to nabyta wiedza zawsze się przyda i będzie w życiu dobrze służyła.

 

Obserwując dalej nerwicę, doszedłem do wniosku, iż wielość natręctw nie tylko przygnębia, ale i ma pewną zaletę, a mianowicie tę, że nie pozwala żadnemu z nich zadomowić się trwale i rozrosnąć do dużych rozmiarów, jak to czasami widywałem u niektórych osób. Byłem wszelako zdania, iż wiele z takich dominujących objawów, które u innych ludzi zauważałem, jak na przykład tik oka, czyli nerwowe mruganie powiekami, można byłoby zapewne łatwo zwalczyć. W tym ostatnim przypadku pewnie można byłoby tego dokonać, zakrywając oczy ciemnymi i dostatecznie dużymi okularami, żeby nikt tiku nie mógł dojrzeć i w ten sposób go nie wzmagać. Jednakże może nie byłoby celowe pozbywać się takiego strapienia, do którego cierpiący na nie człowiek i otoczenie już się przyzwyczaiło, bo gdy nie usunie on przyczyn wywołujących nerwicę, tylko zlikwiduje ten objaw, to po jego ustąpieniu zapewne ukaże się inny, być może dokuczliwszy. Zatem należy przede wszystkim znajdować i usuwać przyczyny choroby, a nie tylko jej objawy.

 

Od samego początku pojawienia się nerwicy uświadamiałem sobie, że główną, choć niepierwotną jej przyczyną, jest lęk. Skąd zatem wziął się ten wezbrany lęk? - pytałem siebie i nie znajdowałem odpowiedzi. Nie znając jeszcze zasadniczych powodów występowania owego lęku, dostrzegłem, iż lęk, niepokój i objawy nerwicowe bardzo potęgują się w sytuacjach trudnych, nie znanych, w których znajduję się po raz pierwszy i nie bardzo wiem, jak zachować się lub jak postąpić. Jest to normalne. Żeby więc pomniejszyć lęk w tych sytuacjach i czuć się w nich pewniejszym, należy je poznawać, a nie unikać i stronić od nich. Trzeba poznawać świat, życie, ludzi. Mówiłem sobie, że im więcej doświadczę różnych życiowych sytuacji i lepiej je poznam, tym pewniej będę się w nich czuł, zmniejszy się lęk i żadne symptomy nie będą mi przeszkadzały.

 

Interesując się coraz bardziej moją nerwicą, począłem również zwracać uwagę na innych ludzi borykających się z objawami tej choroby. Owa obserwacja jeszcze bardziej pomogła mi zrozumieć tę dolegliwość, jak i uskarżających się na nią ludzi. Tak już bowiem jest, że patrząc na kogoś z boku, często lepiej widzimy ludzkie cechy, zalety i ułomności, niż egzaminując samego siebie.

 

Obserwując więc chorobę, siebie i inne cierpiące na tę uciążliwość osoby, dostrzegłem, że nerwica i jej objawy to nie tylko lęk, gdyż choroba ta jest potęgowana również przez inne uczucia, a także cechy charakteru i osobowości, o których już częściowo wspominałem. Chcę teraz trochę dłużej się nad nimi zastanowić, wymieniając kilka innych przyczyn, które, wydaje mi się, też nasilają lub zmniejszają nerwicowe objawy.

 

Jednym z bardzo istotnych czynników sprzyjających powstawaniu takich natręctw może być brak większych zainteresowań w życiu, na przykład pracą, jakimś zajęciem, pasją, nawet tylko jednym zagadnieniem, ale ważnym, wokół którego kręciłoby się całe życie, co mogłoby być jego napędem, dodawać życiu celu i sensu. Nie można stawiać przed sobą tylko celów dalekich, muszą być jakieś silne cele i zainteresowania dnia codziennego. Człowiek musi czymś się pasjonować, czymś żyć, mieć czymś istotnym zapełniony czas i uwagę, bo jeśli żyje w próżni, w jakiej ja znalazłem się na początku 1962 roku, wówczas łatwo jego uwagę mogą zająć natręctwa. Przy pełni życia, dużym, nieustannym zainteresowaniu i zaangażowaniu się w wiele ciekawych i ważnych spraw anomalie takie, gdyby nawet pojawiły się, szybko uwiędną i zanikną z powodu niezwracania na nie uwagi.

 

Zastanawiałem się, jak doszło do utraty moich tak licznych poprzednio zainteresowań, kiedy niezwykle zajmowały mnie różne zajęcia, otaczający świat i w ogóle bardzo ciekawe było moje życie. Wydaje mi się, iż zacząłem tracić uprzednie zainteresowania w miarę podejmowania nowych marzeń, celów i planów. Jeśli jednak chciałem bardziej uatrakcyjnić i wydźwignąć moje życie, to przecież nie powinienem dewaluować i wyrzekać się dotychczasowych zainteresowań, wartości oraz piękna w moim życiu i należało wartości te dalej rozwijać.

 

Medytując nad czynnikami mającymi wpływ na objawy nerwicowe, spostrzegłem, iż zawsze wielkim zainteresowaniom towarzyszą duże emocje i odwrotnie - żeby czymś bardzo się zainteresować, trzeba mieć silnie rozwinięte uczucia i emocje. Nie należy więc ich tłumić w życiu codziennym, by ich nie osłabiać i nie wygaszać. Trzeba je w kulturalny sposób uzewnętrzniać i przeżywać zawsze tam, gdzie to jest tylko możliwe, a możliwe i stosowne jest chyba o wiele częściej, niż do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Jestem pewny, że ten kto bardzo interesuje się i emocjonuje ludźmi, pracą, różnymi zajęciami, wszystkim co słyszy i widzi, co się wokół niego dzieje, na pewno nie miewa natręctw, a jeśli się zdarzają, to szybko mijają z braku uwagi dla nich.

 

Innym razem przychodziły mi do głowy niezbyt pocieszające myśli, że ten, kto cierpi na jakąś prawdziwą, poważną chorobę, to zapewne takich nerwicowych utrapień nie doświadcza. Wszystkie objawy zanikłyby wkrótce po ukazaniu się autentycznej dolegliwości, z powodu skupienia na niej swojej uwagi. Tak samo byłoby chyba, gdyby zmagającemu się z natręctwami przydarzyły się silne, rzeczywiste kłopoty i problemy w życiu, którymi bardzo by się przejął. Zastanawiając się nad tym dalej, pomyślałem, że różne zmartwienia i bolączki zajmują zapewne bardzo dużo czasu w życiu ludzi i że to może stanowi najskuteczniejszą barierę przed wtargnięciem natręctw do ich uwagi i zajmowania się nimi. Analizując moje życie w okresie wybuchu i potęgowania się nerwicy, zauważyłem, że jakkolwiek znajdowałem się w tym czasie w stanie silnego przygnębienia, to jednak nie przeżywałem szczególnych zmartwień czy kłopotów dnia codziennego, na jakie to często przecież inni ludzie - z którymi rozmawiałem - narzekali.

 

Istotnym czynnikiem ułatwiającym powstanie nerwicy i jej objawów jest również bierność i inercja. Niedostatek energii, ruchu, chęci do podejmowania, zwłaszcza bardziej celowych wysiłków sprzyja powstawaniu natręctw. Postanowiłem zatem prowadzić aktywny tryb życia i unikać bezczynności.

 

*

 

Od dawna dostrzegałem, iż natręctwa raz już przeżyte, jeśli kiedyś jeszcze wracają, podobnie jak stary kawał nie wywołują większych emocji i najczęściej znowu zanikają. Niejednokrotnie znam już wtedy metody i sposoby postępowania, aby one mi nie szkodziły i szybciej przeminęły.

 

Tak samo objawy, których naturę rozwikłałem i rozszyfrowałem, oraz natręctwa, które zdołałem - ale sam - w jakiś sposób ośmieszyć lub inaczej zdewaluować, słabną i zanikają, a gdy jeszcze się pojawiają, nigdy nie wracają do swojej pierwotnej grozy i dokuczliwości, bo mam już nad nimi moją psychologiczną przewagę i nie obawiam się nich. Również uświadomienie sobie, że dany symptom nerwicy nie jest żadnym objawem chorobowym, lecz wydumanym, nerwicowym, a jego niebezpieczeństwo widziane jest tylko pod wpływem występującego z jakiegoś powodu lęku - często wystarcza, aby ten objaw zanikł.

 

Jedną z metod osłabiania i likwidowania natręctw oraz innych objawów nerwicowych było - zgodnie z ich przekorą - nagradzanie się za ich występowanie i karanie się za nieukazywanie w chwilach, kiedy przeważnie zwykły mi dokuczać, lub za zbyt słabe ich pojawianie się. Nagrodą mogło być zafundowanie sobie czegoś, a karą wykonanie jakiejś uciążliwej pracy, z którą, na przykład, dotychczas zwlekałem. Takie postawienie sprawy powodowało, iż tych anomalii mniej się wtedy obawiałem (bo przecież miałem pewne korzyści, kiedy one występowały) i dlatego, w rezultacie, one słabły i rzadziej się pojawiały.

 

Obserwując dalej tę chorobę, zrozumiałem, iż chory będzie miał większą nerwicę danego narządu, jeśli będzie lękał się, że może ona go uszkodzić lub nadwerężyć, a mniejszą, kiedy będzie uważał, iż nerwica niczemu nie zaszkodzi lub jeszcze wzmocni atakowany organ. Zorientowanie się, że jakiś objaw faktycznie przynosi więcej pożytku niż strat - co może wszak niejednokrotnie się zdarzać - doprowadza do silnego uspokojenia chorego, zaniku lęku i rychłego ustąpienia objawu, gdyż ich istotą jest obawa destrukcji, szkodzenia, przynoszenia nieszczęścia, a nie przysparzania jakichś korzyści. Również takie, korzystne, postrzeganie nie tylko objawów, ale i całej nerwicy, może bardzo uspokoić chorego i doprowadzić do znacznego zelżenia choroby.

 

Należy zawsze pamiętać, że przeżywane przykrości z powodu różnych objawów nerwicowych mogą przemienić się w radość z życia, a przynajmniej może tak się stać przy odpowiednim postępowaniu. Nerwica bowiem może być siłą napędową, powstałą ze skumulowanych przykrych przeżyć i emocji, doprowadzającą do wielu pozytywnych zmian w życiu chorego - do pozytywnych działań, dokonań i osiągnięć. Uskarżający się na nerwicę nie powinien tracić tego ładunku emocji i energii na jakieś działania nie przemyślane i nie polepszające jego sytuacji, jak np. na podejmowanie bezcelowych lub nierealnych, bezpłodnych, szkodliwych czy nawet agresywnych poczynań, tylko winien przystąpić do działania celowego, a przede wszystkim do uregulowania swoich istotnych spraw i problemów, jak również do wszystkiego, co z dużym pożytkiem może zrealizować. Postępowanie takie bardzo poprawi sytuację cierpiącego na nerwicę, doda poczucia wartości i pewności siebie, które to cechy są bardzo potrzebne w leczeniu tych dolegliwości. A ponadto nerwica, postrzegana jako siła motoryczna powstawania wielu takich użytecznych inicjatyw oraz wypływających stąd korzyści, przestaje już tak bardzo niepokoić i w konsekwencji słabnie i zanika.

 

Spostrzegłem, że każde natręctwo dokucza najwięcej dopóki jest czymś nowym, jeszcze nie poznanym, lecz najczęściej bardzo słabnie lub w ogóle zanika z chwilą, gdy zaczynam przyzwyczajać się do niego, kiedy przestaję się nim zajmować i przejmować.

 

Wydaje się oczywiste, że im lepiej potrafi ktoś znosić różne życiowe przeciwności i bardziej odporny jest na wszelkie niewygody i cierpienia, tym lżej przeżywa nerwicowe objawy, jeśli w ogóle u niego takowe się pojawiają.

 

Zauważyłem, że w doskonałym humorze i nastroju objawy przestają wydawać się groźne, zmniejszają się i giną. Humor, podobnie jak i pewność siebie, jest także przeciwieństwem lęku i dlatego zarówno przy dużej pewności siebie, jak i przy dobrym samopoczuciu i nastroju natręctwa mniej się pojawiają.

 

Jest pewne, że dla lepszej skuteczności leczenia nie należy pić jakichkolwiek alkoholi lub zażywać narkotyków, bo one bardzo rozregulowują psychikę i leczenie. Kawa i papierosy to są też narkotyki. Ale piłem herbatę, często ziołową.

 

Chyba niewiele interesowano się moimi objawami, zwłaszcza gdy już je znano lub kiedy ja sam nic sobie z nich nie robiłem. Niejednokrotnie wyjaśniałem moim znajomym, iż natręctwa nie są przejawem jakiejś ciężkiej choroby, lecz tylko objawami nerwicowymi i nie są niczym poważnym, co wtedy jeszcze bardziej zmniejszało ich zainteresowanie. Najczęściej starałem się przebywać z ludźmi, wśród których dobrze się czułem, którzy moje objawy znali i one nie przeszkadzały im ani ich wiele nie interesowały. Wtedy bowiem z reguły one malały.

 

Wiele nerwicowych symptomów udawało mi się przed otoczeniem, jeśli nie całkiem to chociaż częściowo, ukryć. W takim przypadku objawy te, nie podsycane dodatkowymi deprymującymi i wzmagającymi je sytuacjami, przeważnie szybko zanikały. Kiedy nie można było lub nie było celu ich ukrywać, wówczas starałem się je bagatelizować, co także poprawiało mój nastrój, zmniejszało lęk i natręctwa. Oczywiście, jeśli ktoś ma napady nerwicowego kaszlu albo kichania, nie powinien zapomnieć o chusteczce - kulturalnie osłonięte, na pewno szybciej przeminą.

 

Nerwicowe objawy mniej mi dokuczały, gdy byłem sam w moim pokoju, gdzie pewnie się czułem, jednak w towarzystwie grających ze mną w karty kolegów, a często wśród innych osób i w innych sytuacjach owe anomalie także nie występowały lub pojawiały się rzadziej, niż kiedy byłem sam w domu. Nie miało więc sensu ciągłe przesiadywanie samemu w swoim pokoju, jeżeli wiele natręctw nie pojawiało się lub ukazywało się mniej, gdy byłem wśród ludzi.

 

Niestety, wskutek nieszczęśliwego splotu okoliczności znalazłem się później w kręgu znajomości pewnej niecnej osoby, która mnie denerwowała, a czasami szantażowała, żeby osiągnąć swoje cele i korzyści, i doprowadzała niekiedy do oburzenia i zbędnych słów. Choć trzeba tu od razu zauważyć, że inne objawy wówczas zanikały, jeśli jakieś w tym czasie były i były mniej uciążliwe od tego mojego denerwowania się. Bo zawsze słabsze objawy lub przejmowania się czymś zanikają lub zmniejszają się i schodzą na dalszy plan, gdy bardziej dokuczliwe się pojawiają. Przykre dokuczliwe objawy (lub przejmowanie się jakimś nieszczęściem) mogą być wyrugowane nie tylko przez jeszcze cięższe objawy i nieszczęścia, ale i przez uczucie jakiegoś doznanego dużego szczęścia, dopóki do tego szczęścia się nie przyzwyczaimy i ono nie zaniknie lub osłabnie.

 

Niekiedy zdarzają się tacy ludzie, z reguły też znerwicowani, a czasem może to być bardzo wścibska lub na siłę ucząca dobrych manier osoba, która dokładnie wie i przy każdej okazji powie, ile razy możesz np. kichnąć (jeśli w ogóle ci wolno) lub czknąć, chrząknąć, zakasłać czy pójść do toalety. Nie należy jednak zwracać uwagi, jeśli ktoś częściej musi przykładowo wyjść do toalety, albo dziecka czymś straszyć, że np. pójdzie do szpitala, jeśli któregoś dnia kupki nie zrobi. Bowiem w chwilach małej odporności psychicznej czy lękliwego stanu może to zapoczątkować u upominanego nerwicowe, częste kichanie, czkawkę, chrząkanie, kasłanie albo biegunkę, a dziecko ze strachu, że pójdzie do szpitala, może popaść w jakieś uporczywe zaparcia. Podobnie - zwracanie komuś uwagi, że za dużo je - może prowadzić do nienasyconego obżarstwa, a częste grożenie dziecku, że np. dostanie lanie, jeżeli czegoś nie zje, może wywołać chroniczny brak łaknienia. Oczywiście, że czasami trzeba w podobnych przypadkach zwrócić komuś uwagę, pouczyć, udzielić swoich porad, ale należy robić to w sposób umiejętny, z psychologicznym wyczuciem, i patrzeć, jakie to przynosi skutki. Czy przypadkiem nie dzieje się coś właśnie odwrotnego od tego, co się komuś doradza, i nie wpędza się go w jakąś patologię. Zwykle takim znerwicowanym, którzy "za dużo" lub "za mało" czegoś robią, nie ma potrzeby tego wypominać, gdyż oni sami dobrze o tym wiedzą i aż nazbyt tym się przejmują, z czego właśnie często wynikają takie paradoksalne skutki.

 

Nadal zastanawiając się nad naturą natręctw i możliwościami pozbywania się ich, dochodziłem do wielu następnych ciekawych spostrzeżeń i sposobów likwidowania objawów. Zauważyłem, iż licznym natręctwom udaje się zaradzić w sposób "techniczny". Na przykład można zapobiec uciążliwej niepewności, czy zażyłem tabletkę o wyznaczonej godzinie, pozostawiając jeszcze przez pewien czas na wierzchu opakowanie z tym lekarstwem. W różny "techniczny" sposób począłem sobie radzić z wieloma innymi natręctwami.

 

Odkryłem, iż niektóre z postrzeganych przeze mnie "objawów" nie były żadnymi chorobowymi anomaliami, tylko normalnymi wegetatywnymi przejawami, z którymi niepotrzebnie podjąłem walkę, może wyłącznie dlatego, że mi się nie podobały.

 

Spostrzegłem też, iż dużo "objawów" było wynikiem li tylko mojego niedbalstwa i braku chęci wykonania czegoś poprawnie. Przykładowo, mylenie się przy pisaniu było chyba tylko niedostatkiem staranności i uwagi, bo kiedy pisząc, czy też robiąc coś innego, dobrze do wykonywanej czynności przykładałem się oraz uważałem i nie błądziłem w tym czasie myślami gdzie indziej, to się nie myliłem. Również łatwe denerwowanie się nie było żadnym nerwicowym przymusem, tylko zwykłym popuszczaniem sobie wodzy. Wiele też objawów, które uważałem za nerwicowe, gdy chciałem, często udawało mi się powstrzymać. Wszystkie te "symptomy" w czasie pojawienia się i rozwijania nerwicy wrzuciłem do wspólnego "kosza" z objawami i bez większego zastanowienia uznałem za natrętne i niepohamowane. Do tego można dodać jeszcze moją obawę, iż miałem nadkwasotę żołądka, która po dokładnych badaniach okazała się akurat niedokwasotą żołądka, czym już tak mocno się nie przejmowałem.

 

Na właściwe funkcjonowanie naszego umysłu na pewno duży wpływ ma prawidłowe odżywianie się, zapewniające pełny zestaw witamin, mikroelementów i pozostałych niezbędnych składników pokarmowych.

 

Po początkowym braku poprawy, jaka winna była nastąpić w wyniku pobierania lekarstw, oraz ogólnej niechęci do zażywania tabletek, ten rodzaj leczenia zacząłem traktować po macoszemu, lecz potem, poszukując wszelkich możliwych sposobów pozbycia się nerwicy, do moich pigułek powróciłem. Żeby bardziej uskutecznić ich działanie, postanowiłem pobierać je codziennie, dokładnie w ilościach przepisanych przez lekarza i regularnie o przypadających godzinach ich zażywania. Wydaje mi się właśnie, że nie tylko moja autopsychoterapia i w ślad za nią następujące zmiany w moim życiu, ale przynajmniej początkowo również i leki przyczyniły się do dużej poprawy mojego samopoczucia i znacznego zmniejszenia się objawów nerwicowych. Kiedy jednak nerwica mniej mi dokuczała, większą uwagę przykładałem do psychoterapii i różnych zmian w życiu i postępowaniu.

 

*

 

Po przeanalizowaniu mojej nerwicy i okoliczności, które do niej doprowadziły, było ewidentne, iż droga do wyzdrowienia prowadzi przez pracę i zwiększenie wszelkiej pozytywnej aktywności życiowej. Potrzebny mi był o wiele szybszy, niż prowadziłem, tryb życia. Należało tę próżnię fizyczną i psychiczną, jaka powstała w wyniku mojego przygnębienia i bezczynności i którą zapełniły natręctwa, wypełnić teraz życiem, dawnymi oraz nowymi zainteresowaniami i poczynaniami. Byłem zdania, iż przykucie uwagi do ciekawych i porywających zajęć spowoduje odwrócenie jej od natręctw i w konsekwencji doprowadzi do ich zaniku.

 

Doszedłem do wniosku, że błędem byłoby zwlekać z przystąpieniem do tego działania do chwili, aż pozbędę się nerwicy, jak to początkowo uważałem, bo w rzeczywistości byłoby to tylko wybiegiem, aby dalej nic istotnego nie robić. Należało przystąpić do intensywniejszego i twórczego życia już teraz, nie uzależniając niczego od choroby, i w ten sposób właśnie zmusić ją do szybszej kapitulacji. Powiedziałem sobie, iż można wszystko robić jeszcze w czasie trwania nerwicy, ale koniecznie trzeba zacząć coś czynić. Na początek choćby tylko to, co uważam, że mogę robić i w czym nerwica nie przeszkodzi. Potem - rozumowałem - będę mógł poszerzać zakres wykonywanych czynności i być może w tym rozpędzie będę mógł robić wszystko, także to, co teraz wydaje mi się zupełnie niemożliwe, chociaż musiałem tu zauważyć, iż w rzeczywistości to nerwica przecież w niczym mi jeszcze tak bardzo nie przeszkodziła.

 

Aby osiągnąć pełnię życia, postanowiłem zaprzestać działać i poświęcać się tylko dla przyszłości, celom odległym, niepewnym i niezbyt sprecyzowanym. Trzeba było również znaleźć jakieś cele bliskie, codzienne, dzisiejsze. Zdecydowałem żyć jak najciekawiej już teraz, nie czekając na to "wielkie życie" w przyszłości. Zrobiłem dla niego już wiele, więc czas najwyższy było pomyśleć o bardziej ciekawym życiu także w chwili obecnej.

 

Ta myśl zapoczątkowania nowej, interesującej egzystencji bardzo mnie zachwyciła i porwała. Byłem prawie pewny, że owa zmiana wyprowadzi mnie nie tylko z ówczesnego zastoju, ale również z nerwicy.

 

Zdawałem sobie sprawę, że - aby tego dokonać - trzeba wyjść do ludzi, szukać kontaktów i ułożyć z nimi lepsze współżycie. Bez ludzi nie można realizować pełni życia. A bardzo istotne jest jeszcze i to, że ludzie mają szczególną zdolność zajmowania nas i przykuwania do siebie naszej uwagi poprzez słowa, zachowanie oraz wiele innych oddziaływań, a zatem odrywania jej od ewentualnych natręctw.

 

Byłem zdania, że do stworzenia ciekawego życia wcale nie potrzeba dużo pieniędzy. Przecież są one dla człowieka stosunkowo czymś nowym - zauważałem - niezupełnie naturalnym, przeto do szczęścia, zdrowia i zadowolenia z życia nie najważniejsze.

 

Przystępując do działań, pomyślałem najpierw o sporcie. Postanowiłem, iż każdego dnia będę biegał przez pół godziny dla zdrowia. Bardzo spodobał mi się ten relaks i wkrótce znacznie go przedłużyłem, maszerując i biegając najczęściej pięknym i nie rozmytym jeszcze jak obecnie nadmorskim szlakiem z Sopotu do Orłowa i z powrotem. Od czasu do czasu zatrzymywałem się dla wypoczynku i przeprowadzenia krótkich ćwiczeń i gimnastyki. Po pierwszych dniach tego treningu, uprawianego początkowo jakby z obowiązku, rychło przemienił się on w silną jego potrzebę i brak, gdy któregoś dnia z jakichś powodów nie mogłem dopełnić tej przyjemności.

 

Rano, po wstaniu z łóżka, także przeprowadzałem kilku- lub kilkunastominutową gimnastykę przy otwartym oknie, niekiedy według komend podawanych przez prowadzącego ćwiczenia spikera i w rytm muzyki w radiu. Latem dużo pływałem w morzu lub w pobliskich jeziorach, a zimą zjeżdżałem na nartach z Łysej Góry w Sopocie. Nie miałem sposobności dołączenia się do jakiejś drużyny, choć próbowałem, żeby pograć w piłkę nożną, za to często chodziłem na mecze futbolowe. Wznowiłem też moje spacery i przejażdżki różnymi środkami lokomocji po Trójmieście i dalszych okolicach.

 

Wyciągnąłem z lamusa mój aparat fotograficzny i robiłem zdjęcia. Bardzo marzyłem o kamerze filmowej, ale tę kupiłem dopiero kilka lat później, kiedy to robienie zdjęć, sklejanie taśmy i wyświetlanie filmów w moim pokoju lub w Amatorskim Klubie Filmowym w Gdyni oraz uczestniczenie w amatorskich konkursach filmowych zajmowało i uprzyjemniało mi dużo spędzanego w ten sposób czasu. To filmowanie i robienie filmów było jedną z największych i najpiękniejszych pasji w moim życiu, którą uskuteczniałem przez wiele kolejnych lat.

 

Odszukałem moje znaczki pocztowe i monety, które zbierałem kiedyś w latach szkolnych, i chodziłem na spotkania filatelistów i numizmatyków, gdzie również bardzo cenne było to, że poznawałem dużo ciekawych ludzi. Zająłem się też kolekcjonowaniem starych przedmiotów domowego użytku i innych drobiazgów.

 

Ponieważ nie udało mi się otrzymać pracy w wyuczonej i bardzo interesującej mnie specjalności, to jest w handlu zagranicznym albo w transporcie morskim, co wtedy studiowałem, przeto przyszło mi na myśl, żeby uruchomić jakąś prywatną inicjatywę. Praca dla siebie byłaby psychologicznie nawet jeszcze bardziej interesująca i angażująca niż praca w ciekawym biurze, lecz niezbyt wiedziałem, co mogę przedsięwziąć w moich warunkach, mając tak mało pieniędzy. Byłem mimo wszystko zdania, iż w każdych warunkach można coś przedsięwziąć i miałem już pewne pomysły i plany. Jednakże na początku czerwca 1962 roku udało mi się uzyskać dość popłatną i ciekawą pracę w Port-Servisie w Gdańsku i w Gdyni, jakkolwiek nie na stałe, tylko na zlecenie, i o moich planach z czasem zapomniałem. Pracowałem tam jako wachtman na zagranicznych statkach poza godzinami urzędowania i w czasie urlopu w spółdzielni. Począłem w ten sposób dorabiać sobie trochę pieniędzy, za które kupiłem później stary, mocno zdezelowany już motocykl. Nader ciekawa była teoretyczna oraz praktyczna nauka jazdy i końcowy egzamin. Po jego zdaniu niezwykle pasjonowały mnie przejażdżki po bliższych i dalszych okolicach Trójmiasta oraz całego Pojezierza Kaszubskiego. Bardzo zajmowały mnie także częste naprawy motoru. Miałem również swój wielki, autentyczny, odrywający od natręctw kłopot (jakich to kłopotów przedtem było chyba mi brak), gdyż bałem się, żeby mi ktoś motocykla nie uszkodził albo nie skradł, ponieważ parkowałem go przed domem, przykrywając jedynie plandeką.

 

Zaprzestałem prawie grać w karty (później w ogóle gry zaniechałem), bo nie były mi one już tak bardzo potrzebne. Poznałem bowiem jesienią wspaniałą i niezwykle interesującą dziewczynę, Monikę, z którą, poza pracą i opisanymi zajęciami, spędzałem dużo czasu, nadzwyczaj mile i o wiele użyteczniej niż przy karcianej zabawie. Ona często uczyła mnie praktycznego postępowania i wiele cennych życiowych porad właśnie od niej usłyszałem.

 

*

 

Przeglądając psychiatryczną lekturę, ciągle szukałem wyjaśnienia przyczyn powstania tego podwyższonego poziomu lęku, który był jednym z głównych sprawców pojawienia się moich objawów nerwicowych. Dopiero znacznie później wyczytałem, że taki lęk może występować z powodu wrażliwej osobowości i oddziaływujących na nią konfliktowych bodźców i innych urazów psychicznych, co też sam od początku zauważałem. Teraz dowiedziałem się jeszcze, że takie bodźce i urazy często mogą zaistnieć w wyniku niewłaściwego współżycia z ludźmi; niezaspokajania istotnych potrzeb biologicznych, społecznych i psychologicznych, niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania organizmu i życia człowieka; a także podejmowania nierealnych, kompensacyjnych celów i zamierzeń, których, mimo usilnych prób i wysiłków, nie można zrealizować. Takimi urazami mogą być różne niepomyślne czy nieszczęśliwe, stresujące i frustracyjne przeżycia i zdarzenia. Oddziaływanie ich na wrażliwą osobowość może być jeszcze potęgowane różnymi niedyspozycjami psychicznymi i fizycznymi i innymi czynnikami.

 

Nieumiejętność, a czasem niechęć rozwiązywania swoich konfliktów, problemów i zadań oraz podejmowania należnych działań i sprostania swoim potrzebom często prowadzi do ich zaniechania i wypierania ze swojej uwagi i zainteresowań, a nawet do wyparcia ze swojej świadomości. Jednakże wyparcie to nie powoduje usunięcia tych problemów ze swojej rzeczywistości i z dalszego istnienia ich w swojej podświadomości, a tam samym nie zapobiega dalszemu wywoływaniu przez nie napięć psychicznych, lęku i innych przykrych uczuć.

 

Nie rozwiązane problemy, uświadamiane, jak i będące już tylko w podświadomości, prowadzą do nagromadzenia się lęku oraz innych negatywnych uczuć i emocji.

 

W czasie takiego wezbranego lęku zwykłe i normalne przejawy wegetatywne i fizjologiczne, które wtedy bardziej się uzewnętrzniają, zaczynają wydawać się - zwłaszcza przy wrażliwej oraz rygorystycznej i dążącej do doskonałości osobowości - groźne i nienormalne, co prowadzi do ich odrzucenia i usilnego zwalczania, a przez to do ich znerwicowania. Do tego dochodzi jeszcze obawa o swoje zdrowie, silna obawa ośmieszenia i odrzucenia oraz zautomatyzowanie tego procesu. Przynajmniej ja dostrzegałem taki mechanizm powstawania i działania nerwicy.

 

Choć od dawna zauważałem, jak wielkie znaczenie ma właściwe współżycie z ludźmi, to jednak mocno zdziwiłem się, kiedy wyczytałem, że złe relacje interpersonalne mogą być tak ważną przyczyną występowania stanów lękowych, nerwicy i jej objawów. Nie sądziłem, iż w chwili pojawienia się u mnie tej choroby moje kontakty z ludźmi były aż tak bardzo złe. Ale nie były też one najlepsze. Wszelako, jakby to dostrzegając, a pragnąc w celu pozbycia się nerwicy wyprostować i uregulować w moim życiu wszystko, co było możliwe, przeto i moje relacje interpersonalne bardzo wówczas poprawiłem. Przede wszystkim poznałem dużo nowych i ciekawych kolegów na studiach, w różnych klubach i na opisywanych spotkaniach; poznałem także dziewczynę i ze wszystkimi utrzymywałem dobre i interesujące znajomości.

 

Z przeczytanej lektury dowiedziałem się, że istotne znaczenie dla dobrego współżycia z ludźmi ma właściwe pełnienie ról społecznych, przykładowo: małżonka, ojca, dziecka, ucznia, przyjaciela, szefa, pracownika itd. i że korzystanie z ich przywilejów winno równać się wkładanym w nie obowiązkom.

 

Cierpiący na nerwicę często wchodzą w rolę chorego lub w rolę dziecka i w ten sposób usiłują uniknąć trudniejszych, bardziej pracochłonnych i odpowiedzialnych obowiązków. Koniecznie więc trzeba z tego zrezygnować, aby móc wyleczyć się z nerwicy. Trzeba wziąć odpowiedzialność za swoją egzystencję, być rzetelnym i współpracować z ludźmi. Należy podjąć normalne życie, by nie utrudniać go innym i nie doprowadzać do wzajemnych konfliktów i pojawienia się lęku oraz innych przykrych uczuć, mogących wywołać zaburzenia nerwicowe.

 

*

 

Jesienią 1962 roku nastąpiło znaczne osłabienie i zanik symptomów nerwicowych. Z kilkudziesięciu objawów, jakich latem naliczyłem, ich liczba spadła do kilku, lecz i one nie wydawały się już groźne ani zbyt dokuczliwe. Utrzymujące się jeszcze natręctwa mocno już spowszedniały, a ponadto wiedziałem teraz, jak z nimi postępować, aby nie były bardzo uciążliwe.

 

Warto tu przy okazji wspomnieć o szczególnej sytuacji politycznej na świecie, jaka w tym czasie zaistniała i która może też miała wpływ na pozbycie się, a właściwie na zapomnienie o moich natręctwach. Przy końcu października 1962 roku miał bowiem miejsce groźny kryzys polityczny, tzw. "kryzys kubański", kiedy to świat znalazł się na krawędzi wojny. Słuchałem wówczas całymi dniami radia we wszystkich znanych mi czterech językach, tj. polskim, francuskim, angielskim i rosyjskim. Tak się tą sytuacją wtedy zaabsorbowałem, że prawie całkowicie zapomniałem o moich natręctwach na kilka czy kilkanaście dni, iż nawet grymasy przestały się pojawiać (niektórzy później mówili, że ja pewnie w ogóle je tylko sobie wymyśliłem). Za to od tego czasu zacząłem bardzo zwracać uwagę nie tylko na to, co się we mnie dzieje, ale również i na świat zewnętrzny, gdyż następny podobny kryzys mógłby przynieść tyle nieszczęść, wobec których moje chwile z objawami byłyby najszczęśliwszym rajem.

 

Żebym ów stan, który wypracowałem, mógł utrzymać i możliwie go jeszcze poprawić, wybrałem się w styczniu następnego roku z prywatną wizytą do profesora Tadeusza Bilikiewicza, zamieszkałego w pobliżu Akademii Medycznej w Gdańsku. Profesor dokładnie mnie wysłuchał, a następnie pochwalił i pocieszył, bym nie obawiał się tu jakiejś choroby psychicznej, bo chorzy psychicznie sami do psychiatry nie przychodzą lub zdarza się to bardzo rzadko. Dzieje się tak dlatego, że sami nie dostrzegają u siebie choroby i raczej posądzają o nią wszystkich innych ludzi dookoła. Nie podejmują też leczenia, a przywołani do niego - nie chcą się leczyć. Rozmawiając ze mną, zadał mi wiele różnych pytań, a między innymi to, czy jestem żonaty albo czy znam jakąś dziewczynę. Z wielką przyjemnością usłyszałem, iż bardzo potwierdzające moje zdrowie jest to, że się przyjaźnię z Moniką. Następnie profesor zbadał mnie, osłuchał, młoteczkiem opukał, a gdy żadnych zmian somatycznych się nie dopatrzył, nazwał moje dolegliwości nerwicą natręctw. Dla lepszego rozpoznania tej choroby i zastosowania bardziej skutecznych metod kuracji zaproponował leczenie w Klinice Psychiatrycznej w Akademii Medycznej w Gdańsku.

 

Ta perspektywa jeszcze lepszego wyleczenia z nerwicy bardzo mnie zainteresowała, więc zgodziłem się na tę kurację w klinice. Było wiele motywów, abym na to przystał. Mimo że prawie pokonałem już tę chorobę, wcale nie byłem pewny, czy wszystko definitywnie minęło i czy więcej ona nie wróci. Chciałem przeto bardziej utwierdzić ten stan, który przecież w szpitalu mogłem jeszcze poprawić. Chętnie zdecydowałem się pójść do kliniki, żeby czegoś więcej się dowiedzieć na temat takich dolegliwości; coś nowego zobaczyć, zauważyć, zrozumieć. Chciałem osobiście przekonać się, jak to jest w tych psychiatrycznych szpitalach, o których słyszałem tyle ciekawych i niezwykłych opowieści.

 

Do kliniki zgłosiłem się w połowie lutego, a gdy wszedłem do środka, znalazłem się w długim korytarzu. Po jego prawej stronie, za pokojami lekarskimi, znajdowały się dwie sale chorych. Jedna na osiem łóżek, druga na piętnaście. Mnie ulokowano w tym mniejszym pomieszczeniu. Po lewej stronie holu były okna. Na początku korytarza, przed drzwiami wejściowymi, było usytuowanych kilka mniejszych sal i izolatek do terapii pacjentów z cięższymi dolegliwościami psychicznymi, jak również i chorych na raka, bowiem profesor Bilikiewicz niektórymi medykamentami stosowanymi w psychiatrii próbował także leczyć nowotwory.

 

Po ogólnych badaniach zaczęto aplikować mi słynne w tej klinice śpiączki atropinowe, jako dobry sposób na leczenie nerwicy natręctw (czyli nerwicy przymusu), których w sumie przeszedłem dziesięć. Jeśli dobrze pamiętam, usypiano mnie na trzy godziny dwa razy w tygodniu.

 

Poza tym czas przeważnie spędzałem na rozmowach z pacjentami, uczeniu się z notatek i podręczników uczelnianych, czytaniu prasy oraz graniu w brydża. Niekiedy w pokoju lekarskim pomagałem bardzo sympatycznej, niewiele starszej ode mnie pani doktor S. w nauce języka francuskiego. Czasami miał w klinice dyżur doktor L., któremu asystowałem w tłumaczeniu różnych publikacji psychiatrycznych, wydawanych w języku angielskim. Z lekarzem tym nawet bardzo się zaprzyjaźniłem i czytaliśmy te wydawnictwa jeszcze przez pewien czas po moim wypisaniu się z kliniki, w jego mieszkaniu we Wrzeszczu.

 

W szpitalu niezawodnie, co tydzień, odwiedzała mnie Monika, z którą po opuszczeniu kliniki spotykałem się jeszcze bardzo długo. Była to niezwykle miła, wspaniała i mądra dziewczyna. Poznałem ją już po częściowym zelżeniu moich objawów. Mówiła, że nie zauważa u mnie żadnej nerwicy. Bardzo przyczyniła się do mojego zdrowia i szczęścia w życiu, a jako że nie będzie potem sposobności, aby o niej napisać, więc nieco powspominam o Monice teraz. Może to nie jest akurat najwłaściwszy moment, aby o niej pisać, ale przecież, jak powiedział lekarz, relacje z płcią odmienną mają duże znaczenie dla psychicznego zdrowia i leczenia zaburzeń nerwicowych. Ponadto, z chwili wytchnienia od tej psychologicznej lektury Czytelnicy będą pewnie też zadowoleni.

 

Otóż była to bardzo piękna i miła dziewczyna. Mieszkała u swojej ciotki w Gdyni Orłowie, a pochodziła z Tarnowa. Dużo rozmawialiśmy na wszelkie tematy, cieszyliśmy się życiem i zachwycaliśmy się pięknymi widokami, spacerując po orłowskich polach i lasach, wzgórzach i dolinach, nad morzem i po orłowskim molo. Nie mieliśmy warunków, aby się pobrać, bo oboje zarabialiśmy niewiele, a poza tym ja nie bardzo wyobrażałem sobie zamieszkania w jakimś wynajętym u kogoś pokoju. U jej ciotki nie było ku temu możliwości. Akurat podjąłem starania, żeby przystąpić do spółdzielni mieszkaniowej w Gdyni, licząc na pomoc finansową mojego zakładu pracy, i dopiero po otrzymaniu mieszkania, za kilka lat, widziałem warunki, aby się ożenić. Na razie - tak jak było i sądząc, że zawsze tak będzie - miło upływał nam czas na wspomnianych spacerach, u niej w mieszkaniu, niekiedy w kawiarni, teatrze lub w kinie. Przebywając raz w kawiarni "Liliput" w Gdyni, zauważyliśmy cudzoziemca, który po napisaniu kilku widokówek przy swoim stoliku pytał kogoś siedzącego obok o urząd pocztowy. Ponieważ rozmowa nie bardzo im szła, więc podszedłem do niego i mu wytłumaczyłem. Przeprowadziłem z nim jeszcze krótki dialog, w wyniku którego przesiadł się on do naszego stolika. Byliśmy z Moniką zachwyceni rozmową z naszym gościem. Pochodził z Trynidadu, a mieszkał w Nowym Jorku. Znał język angielski i hiszpański. Był przystojnym, kruczowłosym, o śniadej cerze wysokim mężczyzną. W czasie rozmowy wyznał, iż wypłynął statkiem w morze, żeby zwiedzić świat i poznać sobie piękną dziewczynę. Powstała trochę niezręczna, choć bardzo ekscytująca i intrygująca sytuacja. Monika nagle zaczęła interesować się Nowym Jorkiem i marzyć o Ameryce. Może po godzinnej takiej rozmowie poznany cudzoziemiec wypisał nam na kartce z notesu swoje nazwisko, imię i gdzie mieszka i wziął nasze adresy. Po kilku miesiącach przysłał do Moniki list, którego ja zostałem tłumaczem. Po następnych miesiącach korespondencji i przyjazdów do Gdyni (już bez mojego udziału, bo ciotka Moniki znalazła kogoś w rodzinie, kto znał język angielski) - pobrali się. Monika wyrobiła sobie paszport i wyjechała do Nowego Jorku. Może po pół roku przysłała do mnie list z Ameryki, ale ja już nie mieszkałem w poprzednio wynajmowanym pokoju, więc gospodyni korespondencji nie przyjęła i list poszedł z powrotem. Dowiedziałem się o nim później, gdy raz moją byłą gospodynię odwiedziłem.

 

Chociaż nigdy więcej już jej nie widziałem, to przecież jak wielkie szczęście miałem, że prawie przez dwa lata znałem tak wspaniałą dziewczynę. Czasami koiłem później mój żal tym, że była dla mnie trochę za wysoka. Od tej pory już więcej przebywałem z dziewczynami, a czas upływał bardziej ciekawie. Bywały interesujące i miłe chwile, niekiedy jakieś rozterki, ale zawsze było ciekawie i wobec takiego zwiększonego jeszcze zainteresowania się wszelkimi życiowymi sprawami zapominałem o objawach i one zanikały.

 

Na sali obok mnie leżał znany profesor z Politechniki Gdańskiej, z którym często, siedząc w swoich łóżkach, grywaliśmy w brydża w dwójkę, w bardzo pomysłowy sposób, w jaki on mnie wprowadził. Przeważnie jednak graliśmy w tę grę w czwórkę na korytarzu, gdzie zwykle jeszcze wielu pacjentów nam kibicowało. Nie wiem, na jaką dolegliwość cierpiał zajmujący sąsiednie łóżko profesor, ale ze sposobu bycia, zachowania i stosunku do ludzi był to chyba najsympatyczniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałem.

 

Poznawałem wielu bardzo ciekawych pacjentów w obu salach, a najbardziej interesowali mnie uskarżający się na różne nerwice. Był wśród nich nauczyciel, kierownik szkoły, który narzekał na swoje zbyt szybkie rozczulanie się, co szczególnie żenowało go w czasie jego przemówień, zwłaszcza na zakończenie roku szkolnego. Po kilku wypowiedzianych wtedy słowach zaczynał płakać z rozrzewnienia, co udzielało się uczniom oraz przybyłym na tę uroczystość rodzicom. Było to dziwne i niezwykłe, bo miast cieszyć się z zakończenia roku szkolnego, otrzymanych promocji do następnej klasy i nadchodzących wakacji - wszyscy płakali.

 

Starszy pan z naszej sali skarżył się i niepokoił swoim wysokim ciśnieniem, a im częściej je mierzył i więcej nim się przejmował, tym bardziej ono rosło. Szczególnie obawiał się wylewu krwi do mózgu z powodu tego ciśnienia, a że myślał o tych sprawach w sposób chyba uproszczony, toteż nic dziwnego, iż sam nawet się zdumiewał, że ten wylew przez tak wiele lat jego nadciśnienia jakoś nie nastąpił. Przyznałem mu rację, gdy powiedział, że się leczy na to i że już od dawna zarzucił palenie tytoniu i picie alkoholu, bo one nie tylko podwyższają ciśnienie, ale i osłabiają naczynia krwionośne, co pewnie o wiele częściej decyduje o wylewie krwi niż wysokie ciśnienie.

 

Rozmawiałem czasami z młodym mężczyzną chorym na schizofrenię, który prawie uważał się za admirała floty wojennej USA. Mimo żelaznej kurtyny chyba wszystko o niej wiedział i wypowiadał na jej temat takie różne zadziwiające fakty, spostrzeżenia i pomysły, że jak po trzydziestu latach dla humoru opowiedziałem o tym jednemu Amerykaninowi, ten, miast się śmiać, potraktował sprawę bardzo poważnie. Powiedział, że gdyby udało się ustalić, kto to był i gdzie teraz mieszka, to może poproszono by go, aby napisał na ten temat krótką rozprawę, która mogłaby być o wiele bardziej ciekawa, odkrywcza i pomysłowa niż niejedna taka praca doktorska, choć może większość tego, co by napisał, byłoby nazbyt oryginalne i mniej interesujące.

 

Chorzy, przejawiający depresję, kiedy zauważyli, iż próbuję ich pocieszyć, często do mnie przychodzili i prosili o krótką, poufną rozmowę na korytarzu, gdzie zwierzali się ze swoich urojonych problemów. Domagali się wyjaśnienia spraw i kłopotów, w jakie w swych rozmyślaniach znowu się uwikłali, oczekując rady i pocieszenia. Zauważyłem tu, iż pacjentom cierpiącym na depresję, lub też na urojenia czy omamy, jest szczególnie trudno dać sobie samemu rady ze swoją chorobą i winni być leczeni przez odpowiednich lekarzy. Może nie zawsze ci chorzy są chętni do podjęcia takiego leczenia, ale jest to konieczne, bo nie tylko oni sami się zadręczają, lecz ich bliscy i otoczenie często mają kłopoty i nie wiedzą, jak można im pomóc. Trzeba więc robić wszystko, aby ich leczyć i jak najwięcej wyleczyć z ich dolegliwości.

 

Powracając do chorych, cierpiących na różne nerwice, to poznałem pacjenta leczącego się na neurastenię, który cenił tylko piękno i intelekt. Z jego wypowiedzi można było sądzić, iż wcale do życia nie potrzebuje warzyw, owoców - białka, witamin; wystarczą mu tylko idee i abstrakcje. Wszystkich krytykował za przyziemność, pospolitość, pazerność. Często był jakiś zmęczony, wyczerpany i rozdrażniony. Kiedyś miał wielkie pretensje do dziewczyny, która po wysłuchaniu relacji z ostatnio obejrzanego przez niego widowiska estradowego, miast należycie zachwycić się pięknem tego przedstawienia, zarzuciła mu, iż przyszedł do niej z wizytą w nie wyczyszczonych butach i wymiętoszonym krawacie.

 

Niektórzy pacjenci byli z kolei wielkimi pedantami. Jednym z nich był młodzieniec ulokowany w naszej sali. Rano długo i niezwykle starannie słał swoje łóżko i wszystko skrupulatnie układał. Bardzo dbał o swoją toaletę, a ponadto dużo czasu spędzał w łazience na praniu chusteczek, skarpetek i innych rzeczy osobistych. Chociaż chełpliwy, był jednak przez wszystkich lubiany. Bardzo często rozmawiałem z nim na sali lub w holu, skąd przy okazji podziwialiśmy przez okna piękną owego roku zimę, a potem nadchodzącą wiosnę. W dyskusji często wypowiadał całkiem niebanalne poglądy na temat życia i pamiętam, jak raz powiedział: - Jakie dziwne jest to nasze życie! Wstajesz przysłowiową lewą nogą z łóżka, czy prawą, to wcale nie jest to samo i ma dla twojego dalszego życia zupełnie istotne znaczenie. Tak samo: czy wyjdziesz z domu w kapeluszu, czy bez, minutę wcześniej, czy później, ma także niebagatelne dla ciebie znaczenie. Bo np. spotykasz wtedy innych lub w innym już miejscu i czasie ludzi, masz inne myśli, inne są rozmowy, inne dalsze wydarzenia, układy i fakty i inna wypadkowa tych zdarzeń. W końcu inne życie, inna śmierć. Chociaż zakończenie wyszło mu jakieś smutne, to może rzeczywiście prawdziwe.

 

Będąc pewnie pod wrażeniem telewizji - która w Polsce dopiero się zadomawiała - powiedział, że w przyszłości ludzie zbudują taki aparat, podobny do telewizora, w którym będzie można zobaczyć to, co się działo (lub jak kto żył) w przeszłości. Może więc teraz ze względu na swoich przyszłych prawnuków był on tak bardzo akuratny, nieszkodliwy nikomu i kategorycznie nie znosił łgarstw.

 

Kiedyś mówił też, iż rodzice, nauczyciele, książki, prasa, radio, telewizja, a szczególnie masowo oglądane filmy winny wychowywać nas na inteligentnych, odpowiedzialnych za siebie i za swoje czyny ludzi, umiejących żyć perspektywicznie, w harmonii i w zgodzie ze swoimi bliźnimi, z naturą i całym światem - a nie na chytre, bezwzględne, wyzute z moralności i uczuć indywidualności, mało odpowiedzialne za swoje postępowanie, goniące tylko za różnymi, często zgoła wypaczonymi przyjemnościami oraz wygodami i dobrami materialnymi. Powiedział następnie, że jeśli jednak taka jest kolej rzeczy i natura tego wszechświata, to nic dziwnego, iż po kilku już latach nasłuchiwania kosmosu, aby dowiedzieć się, czy są gdzieś jeszcze w naszej galaktyce bardzo zaawansowane technicznie istoty, nie otrzymujemy żadnych sygnałów, żadnego potwierdzenia istnienia takich istot. Pewnie ich tam nie ma, a jeżeli są, to może tylko w stadium początkowego rozwoju. Zapewne dzieje się tak dlatego, że w miarę rozwoju techniki i upadku moralności one się wyniszczają. Nie sądził jednak, iż jest to taka już zaprogramowana samoobrona wszechświata, aby i on nie został zgładzony, tylko niewłaściwe, agresywne zachowanie się tych istot i brak skutecznego zabezpieczenia przed podobnym końcem wysokich cywilizacji. Mówił: wysokich cywilizacji, bo nie dotyczyłoby to wysokich inteligencji. Gdyby takie istniały, na pewno nie zniszczyłyby siebie - mocno podkreślił tę kwintesencję swoich rozważań. Zatem - mówił dalej kolega - musimy być nie tylko wielce zaawansowani technicznie, ale i bardzo inteligentni. Być może wtedy nasi przyszli prawnukowie będą tak mądrzy, iż potrafią nas w jakiś sposób wskrzesić, wyleczyć z wszystkich naszych chorób, odmłodzić i sprawić, że będziemy razem z nimi żyć wiecznie. Tak więc agresywne, bezwzględne indywidualności, które mogłyby doprowadzić do zniszczenia ludzkości, byłyby niebezpieczne nie tylko dla niej w przyszłości, lecz i dla nas żyjących obecnie. Tu na chwilę przerwał swój wywód mój zemocjonowany rozmówca, a ja, korzystając z tej przerwy, spytałem: - A co będzie z odkupieniem grzechów przez tak wskrzeszonych? - O, pewnie ono też będzie - rychło odpowiedział kolega i dodał: - A może sam wieczny wstyd za nie, wobec innych ludzi, już im wystarczy za karę albo takich bardzo grzesznych nie będą wskrzeszali. Po tej krótkiej dygresji mówił dalej: - Jeśli będziemy bardzo inteligentni i pod każdym względem doskonali, to może zostaniemy w jakimś sensie współwładcami wszechświata, będziemy decydowali o wielu sprawach w kosmosie i wówczas nasze życie będzie miało zupełnie inny sens i znaczenie. Nie będziemy już tylko przedmiotem wszechświata, ale i jego podmiotem. Nie tylko on będzie decydował o nas, ale i my o nim. Może dożyjemy tych czasów. Ci przyszli ludzie nawet nie zaznając śmierci, a my to już chyba po naszym zmartwychwstaniu - optymistycznie zakończył swoje rozmyślania kolega. Zainteresowany tym wszystkim, zapytałem jeszcze:

 

- A jak ci ludzie w przyszłych czasach mogliby nas wskrzesić?

 

Mój rozmówca po chwili zadumania powiedział:

 

- Może mogliby oni na przykład stworzyć tunel w czasoprzestrzeni i z prędkością przekraczającą szybkość światła wrócić nim do obecnych naszych czasów i, jeśli byłoby to możliwe, nas tym tunelem w drodze powrotnej zabrać do tych przyszłych czasów, albo w jakiś inny sposób to uczynić - ciekawie wymyślił kolega.

 

Zastanawiałem się jeszcze, skąd bierze się agresja i dlaczego niektórzy ludzie są tak napastliwi, przez co ludzkość przy obecnej technice może mieć również mniejsze szanse na długie przetrwanie. Byłoby źle, gdyby największe tu znaczenie miała jakaś agresja genetyczna, którą jest najtrudniej umniejszyć. Również niektóre choroby psychiczne bywają przyczyną silnych agresji. Ciężkie warunki życia, a szczególnie bezrobocie, mogą także prowadzić do takiego stanu, bo wielu ludzi wtedy zdobywa środki do życia rozbojem. Do takiej nabytej agresji może też dochodzić przez niewłaściwe, mało świadome wychowanie, np. przez produkcję i rozpowszechnianie takich filmów, książek itp. Szczególnie niepokojące jest agresywne zachowanie się do ludzi i otaczającego świata, gdy objawia się już w bardzo młodym wieku. Należałoby w jakiś sposób pomniejszać i eliminować wszystkie rodzaje agresji u ludzi i sprawa ta na pewno będzie miała coraz istotniejsze znaczenie w miarę dysponowania coraz większą techniką. Ale nie tylko bezwzględność i agresja mogą decydować o szybszym końcu naszej cywilizacji, bo także międzynarodowa, międzyludzka oraz biologiczna itp. polityka musi być zawsze racjonalnie prowadzona przez ludzi za to odpowiedzialnych.

 

*

 

Ze szpitala wyszedłem po dwóch miesiącach, to jest w połowie kwietnia 1963 roku. Nie jestem w stanie określić, czy śpiączki, które tam przeszedłem, jeszcze coś pomogły, gdyż zupełnie nieźle czułem się już, przychodząc do kliniki, i samopoczucie to było dobre, jak się z niej wypisywałem. Profesor Bilikiewicz potwierdził wcześniej rozpoznaną u mnie nerwicę natręctw, dorzucając jeszcze słowo: - niewielka. W wystawionym mi zaświadczeniu po łacinie zapisano to jako: syndroma anancasticum - w dosłownym tłumaczeniu: zespół przymusu. Tych różnych przymusów było wiele, a między innymi przymus mówienia prawdy, o czym przedtem, jako o natręctwie mniej istotnym, nie wspomniałem, a co może jednak warto dla ciekawości wyjaśnić. Profesor to od razu na pierwszym spotkaniu w jego gabinecie zauważył, a ja to też od dawna u siebie dostrzegałem. Taką cechę wyznała mi później pewna nieznajoma osoba, jako że jej to również dokuczało. Tak, jak ja bym to określił, jest to psychiczny przymus i domaganie się od siebie mówienia prawdy, a jeśli nie wyznanej, to potem gnębiącej prawdy. Wyrażało się to między innymi tym, że gdy mi coś po wizycie u profesora jeszcze się przypomniało, to nie dawało mi to spokoju i musiałem przedzwonić z domu, żeby mu to dopowiedzieć, choć może wcale nie było to takie ważne.

 

Wszystkie podręczniki uczelniane zabrałem ze sobą do kliniki, toteż po opuszczeniu jej nie miałem większych zaległości w nauce. Notatki z wykładów na uczelni, jakie w tym czasie się odbyły, odpisałem od kolegów i bardzo dobrze zdałem przypadające w maju zaliczenia drugiego semestru.

 

Jeśli pozostawały jeszcze ślady natręctw, to przecież wiedziałem już, iż każdy człowiek przeżywa czasami coś z takich objawów i że nie należy się nimi przejmować. Spostrzegłem bowiem od samego początku prób pozbywania się ich, że im więcej się nimi przejmuję i zwalczam je, tym bardziej one atakują. Ponadto zrozumiałem, że jeśli natręctwa jakieś dłużej się utrzymują, trzeba nauczyć się łatwiejszego ich przeżywania i nie komplikującego współżycia z nimi, co można osiągnąć w zadowalającym stopniu. Obserwując ludzi cierpiących na różne nerwice, zauważyłem, iż większość z nich dobrze radzi sobie w życiu, wykonuje wszystko, co chce i chyba niewiele przejmuje się swoimi objawami.

 

Należy tu szczególnie zauważyć, że nerwica nie tylko przeszkadza, dręczy, dokucza, lecz również doprowadza do wielu korzystnych zmian w życiu. Jestem świadomy tego, że to ona wyrwała mnie z letargu i zastoju, w jakim znalazłem się na początku 1962 roku, i zmusiła do pozytywnego działania.

 

Dostrzegłem, że choroba nie poczyniła mi jakichś większych szkód w życiu i raczej przyniosła mi dużo pożytku, a późniejsze badania narządów, które uległy znerwicowaniu, nie wykazały żadnych zmian. Cały czas jej trwania przeżyłem prawie tak samo jak każdy inny okres mojego życia. Nawet w najcięższym jej okresie zdałem egzaminy na studia, uczyłem się, pracowałem i nikt do mojej pracy ani nauki nie miał chyba żadnych zastrzeżeń. Zapewne wiele osób, a może nawet i wszyscy, którzy mnie wtedy znali, bardzo zdziwią się tym, co tutaj opisuję, bo przecież to wszystko działo się tylko jakby we mnie, na zewnątrz było dużo mniej widoczne.

 

Trzeba przyzwyczaić się do chwilowego niekiedy obniżenia nastroju i wiedzieć, że uskarżający się na nerwicę często miewa również dobre samopoczucie. Bywa szczęśliwy, ufny, bardzo zadowolony, nieraz aż nadto, bowiem spostrzegłem, iż najwięcej błędów robiłem wtedy, kiedy byłem nazbyt wesoły. Gdy byłem mniej uradowany i pewny siebie, wówczas więcej uważałem, byłem bardziej twórczy i pracowity i w takich chwilach najwięcej zrobiłem dla siebie dobrego. Poza tym - mówiłem sobie - to żaden wyczyn wieść spokojnie swój żywot, gdy niczego nie brakuje, nic nie dolega, ale sztuką jest żyć ciekawie i z pożytkiem, odnosić sukcesy i czynić postępy, kiedy ma się kłopoty, napotyka przeszkody i przeciwności.

 

*

 

W jakiś czas po opuszczeniu szpitala spotkałem mojego znajomego, który, dowiedziawszy się, że przebywałem w klinice, lecząc się na nerwicę, zwierzył mi się, iż od długiego już czasu cierpi na silną nerwicową biegunkę. Leczył się w wielu przychodniach i u różnych lekarzy, niekiedy z pozytywnym skutkiem, ale po pewnym czasie następowały nawroty. Zrozpaczony, nawet mnie począł prosić o radę. Próbowałem mu więc początkowo wytłumaczyć, że należy również leczyć nerwicę, a nie tylko ten objaw, usuwając przyczyny, które do niej doprowadzają. Należy mniej przejmować się tą chorobą, nie dopuszczać do wystąpienia w swoim życiu dużych problemów i konfliktów generujących lęk, a przede wszystkim więcej zajmować się wszelkimi pozytywnymi i interesującymi w życiu sprawami i w ogóle uczynić swoje życie jak najbardziej ciekawym, mającym wiele porywających zainteresowań, odrywających od natręctw i objawów. Był jednak uparty, nic w tym względzie nie przyjmował do wiadomości. Gdy nie udało mi się osiągnąć tu żadnego postępu, spróbowałem psychologicznie wydostać go chociażby tylko z owego objawu. Postanowiłem przede wszystkim uspokoić mojego rozmówcę i pocieszyć. Powiedziałem przeto, że nerwicowa biegunka nie jest jeszcze jakimś śmiertelnym niebezpieczeństwem, jak on to widział i czego się obawiał.

 

Zastanawiałem się, jak go bardziej pocieszyć i wychodząc z filozoficznego założenia, iż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, zaczęło mi się to po trosze udawać. Mówiłem więc, że biegunka nie jest jakimś największym nieszczęściem i że być może on jeszcze jej cokolwiek zawdzięcza. Rzekłem mu przeto, że gdyby nie ta dolegliwość, to może pojechałby tym pechowym autobusem, o którym mi na początku rozmowy podenerwowany opowiadał. Poprzedniego dnia zamierzał on pojechać nim na wieś do brata i właściwie sam nie wie, dlaczego nie pojechał, a potem dowiedział się, że autobus ten na zakręcie poślizgnął się i wpadł do rowu przy szosie. Choć był to wywód wyraźnie naciągany, to jednak niespodzianie mocno trafił do jego przekonania.

 

Poszukując bardziej ewidentnych plusów jego dolegliwości, wymieniłem mu wiele tego przykładów, a między innymi to, że na pewno nie doświadczałby tego cierpienia, gdyby chorował na jakąś rzeczywiście poważną chorobę. Wytłumaczyłem mu, iż wówczas bowiem całą swoją uwagę skupiłby na tej prawdziwej chorobie, a żołądek, pozostawiony w spokoju, szybko sam by się uregulował. Z tego można wyciągnąć wniosek taki, iż powinien cieszyć się, że ma tylko tę nerwicową biegunkę, co oznacza, iż nie ma żadnej innej, poważnej choroby, którą by się bardziej przejmował.

 

Może po półgodzinnej takiej rozmowie uskarżający się na swoje dolegliwości znajomy pożegnał się ze mną prawie wniebowzięty, dowiedziawszy się, jakim to niemal dobrodziejstwem jest jego choroba. Jednakże po kilku tygodniach przyszedł do mnie do domu i już u progu zawołał:

 

- Panie, jest jeszcze gorzej, niż było.

 

Nie mogłem wprost w to uwierzyć, ale nim zdążyłem coś powiedzieć, gość mówił dalej:

 

- Mam teraz ciągłe zaparcia.

 

Musiałem trochę zastanowić się, co mu powiedzieć, żeby jeszcze czegoś nie pokpić, i w końcu jąłem go przekonywać, że nerwicowa biegunka czy zaparcia to właściwie to samo i wszystko, co poprzednio powiedziałem, dotyczy również i tego objawu. Dodałem, że powinien jeszcze raz dobrze przemyśleć to, co mu uprzednio powiedziałem.

 

Więcej do mnie nie przyszedł, ale czasami spotykałem go na ulicy lub na przystanku autobusowym, wszczynając z nim krótką pogawędkę. Nigdy już nie powiedział mi nic na temat swojej nerwicy, chociaż byłem tego trochę ciekawy.

 

*

 

Z przeczytanej później lektury na temat zaburzeń nerwicowych dowiedziałem się między innymi, że zapobieganiu nerwicy i leczeniu się z niej dobrze służy rozmawianie z ludźmi o swoich przeżyciach, zmartwieniach i troskach. Zwierzenie się przed zaufanym przyjacielem (lub nawet przed kimś nieznajomym) ze swoich kłopotów, wygadanie się - przynosi znaczną ulgę i rozładowuje napięcia. Szczera, otwarta rozmowa o swoich kłopotach, konfliktach, zagrożeniach, potrzebach i pragnieniach bardzo pomaga nie tylko w zapobieganiu nerwicy, ale i w leczeniu doznawanych już zaburzeń.

 

Dowiedziałem się, że zaburzenia nerwicowe powstają w wyniku oddziaływania urazów psychicznych na wrażliwą osobowość. Jako że mamy większe możliwości zapobiegania różnym - wywołującym psychiczne urazy - konfliktom i problemom oraz ich rozwiązywania niż "uregulowania" nadwrażliwej osobowości, zatem starajmy się zapobiegać potencjalnym konfliktom, problemom i kłopotom i umiejmy im sprostać, jak się już nam przydarzą. Należycie rozwiązujmy wszelkie stresujące nas problemy i zagrożenia. Nie można od nich uciekać (czasami o nerwicy mówi się nawet jako o ucieczce w chorobę od swoich obowiązków i problemów), nie można tłumić ich i wypierać ze swojej uwagi, zainteresowań i świadomości, ponieważ problemy te, nie rozwiązane, wyparte do podświadomości, prawie bez możliwości już wpływu na nie, są dalej źródłem napięć psychicznych, lęku i zaburzeń nerwicowych. Należy więc rozwiązywać swoje konflikty i problemy, a nie wypierać je, lub szukać w zamian jakiegoś pocieszenia i odprężenia w działaniach zastępczych, jak np. w kompensacji, bezpłodnym fantazjowaniu albo w agresji - której należy szczególnie unikać, gdyż mimo nawet największych życzliwości dla kogoś, kto ma nerwicowe kłopoty, nikt nie będzie z wielką pobłażliwością tolerował aktów agresji czy złośliwego zachowania. Gdy nie bardzo umiemy sobie z czymś poradzić, trzeba się tego uczyć. Jeśli nie możemy czegoś zrozumieć od razu, dochodźmy do tego powoli - wszystkiego jednak można się nauczyć. Dobre współżycie z ludźmi bardzo pomoże w uczeniu się właściwego, skutecznego rozwiązywania swoich konfliktów i problemów oraz w sprostaniu swoim potrzebom społecznym, psychologicznym i biologicznym. Jeżeli zaburzenia nerwicowe nie ustępują, trzeba się tych umiejętności uczyć dodatkowo poprzez różne porady i psychoterapię w służbie zdrowia. Zostaniemy tam również uważnie przebadani, uzyskamy niezbędną pomoc farmakologiczną i wszelką inną nowoczesną pomoc medyczną.

 

Zasadniczą i nader efektywną metodą leczenia zaburzeń nerwicowych jest indywidualna lub grupowa, krótko- albo długoterminowa, wzmacniająca, podtrzymująca, rekonstruująca, integrująca, kryzysowa, wglądowa itd. psychoterapia. Uczy ona umiejętności postępowania takiego, aby nie narażać się na zaburzenia nerwicowe i stara się dopomóc w leczeniu już istniejących takich dolegliwości. Obniża napięcie, poprawia nastrój, wzbudza nadzieję, pomaga w opanowaniu niezbędnych umiejętności, mobilizuje do podjęcia koniecznych wysiłków i działań, doprowadza do usunięcia przyczyn wywołujących nerwicę. Wskazuje, jak należy zapobiegać różnym konfliktom i problemom mogącym doprowadzić do napięć psychicznych, lęków i wystąpienia zaburzeń nerwicowych i jak trzeba te konflikty i problemy rozwiązywać, gdy się już na nie natkniemy. Psychoterapia usiłuje też zwiększyć tolerancję wrażliwej osobowości na oddziaływujące na nią konfliktowe bodźce i urazy psychiczne. Uczy ona także bardziej optymalnego przystosowania się do różnych życiowych sytuacji i radzenia sobie w nich. Sugeruje, co trzeba zmienić w życiu i postępowaniu chorego na nerwicę, kształtuje nowy sposób postrzegania, rozumienia i przeżywania swojej sytuacji i problemów.

 

Cierpiący na nerwicę winien wyzbyć się lęku i przystąpić do aktywnego, pozytywnego działania. Aktywne i efektywne działania oraz uzyskane stąd realne sukcesy bardzo poprawią sytuację i samopoczucie, przywrócą nadzieję i zdrowie.

 

Chociaż z nerwicą można żyć, i to całkiem dobrze, i choć może wielu uważa, że nie warto zajmować się jej leczeniem, bo po pewnym czasie ona sama ustąpi, to i tak mniemając, warto tymi problemami i cierpieniami się zająć, żeby one szybciej przeminęły. Uskarżający się na nerwicę są zwykle ludźmi bardzo inteligentnymi i kiedy czymś się zajmą, potrafią dużo zrobić dobrego, dobrego nie tylko dla siebie, bo i świat im wiele zawdzięcza.

 

Sądzę, że trzeba cierpiącym na zaburzenia nerwicowe wypowiadać i przekazywać swoje spostrzeżenia i wiadomości dotyczące przeżytej przez siebie choroby, choć wypowiedzi te mogą nie uzyskać ich akceptacji. Mają oni przecież swoje własne obserwacje i poglądy na temat nerwicy. Wszelako, dla pozbycia się jej, może zainteresują ich również inne spostrzeżenia i opinie, gdyż jest to uciążliwa choroba i każda myśl i sposób leczenia mogą być użyteczne w jej opanowaniu.

 

Tak więc po roku zmagań pokonałem tę chorobę (w sposób całkowicie dla mnie zadowalający) przynajmniej na ponad czterdzieści lat, choć od podobnych przechwałek należy się zawsze powstrzymywać. Ale skoro nabrałem już takiej odwagi, żeby to powiedzieć, to niech tak będzie. Zresztą w starszym wieku podobne objawy i tak mocno słabną i przygasają i jeśliby jeszcze się pojawiły jak dawniej, to przecież oznaczałoby to także, że wciąż jestem młody, co jest o wiele istotniejsze od opisywanych symptomów. Ponadto jeśli jakiś objaw jeszcze czasami się ukaże, to przechodzi szybciej, niż kiedy on zaniknie na lata albo nawet na kilkadziesiąt lat, bo jak jeszcze niekiedy się ukazuje, wówczas niejako się do niego przyzwyczajamy i psychicznie na niego uodparniamy. Jednakże olbrzymia większość ówczesnych moich objawów do tej pory już się nigdy więcej nie pojawiła.

 

*

 

Gdyby ktoś uskarżający się na taką nerwicę nagle się dowiedział, że można już teraz w jakiś nowy, pewny i łatwy sposób całkowicie wyleczyć się z niej, to choroba ta wówczas zapewne sama by ustąpiła, z samej tylko reakcji na tę pocieszającą i uspokajającą wiadomość. Bo między innymi zanikłby wtedy lęk generowany z powodu wystąpienia nerwicy, który ją następnie w bardzo znacznym stopniu stymuluje i podtrzymuje.

 

Trzeba jednak zauważyć, że pozbycie się tej dolegliwości pewnie nie dla wszystkich wyszłoby tylko na dobre w ich życiu, a szczególnie w ich rozwoju i awansie osobistym, bo może zbrakłoby wówczas motoru do działań i postępu i przez to by się niektórzy trochę "opuścili", straciliby tę energię, tę lokomotywę, która przy okazji walki z chorobą ciągnęła ich bardziej do przodu i promowała ich w życiu.

 

Ale trzeba też wspomnieć, że nie wszystkich cierpiących na nerwicę choroba ta w równej mierze mobilizuje do walki z nią, a przez to i do swojego ogólnego postępu, do sięgania po wiedzę i uczenia się rozwiązywania trudnych problemów. Niektórzy bowiem jakby poddają się chorobie, co jednak trochę zmniejsza natężenie tych natręctw i tików, których wszak trudno się pozbyć całkowicie. Niekiedy jeszcze uciekają oni w jakieś nałogi lub w "strzelające" gry komputerowe, przy których zapominają o swoich objawach, bardzo się ożywiają i wyładowują, czasami przeklinając przy okazji pomyłki albo innych niepowodzeń w grze, z którego to słownictwa nerwica ta jest poniekąd znana, ale co chyba można jednak opanować.

 

Nie należy pokrzykiwać, karcić ani niepotrzebnie zwracać komuś uwagi na nerwicowe tiki i objawy, gdyż może to odnieść skutek odwrotny. Trzeba wiedzieć, że wzmożenie jakiegoś objawu po jakimś czasie doprowadza do remisji albo na krótszy lub dłuższy czas do zapomnienia o nim.

 

Celowe jest, by uskarżający się na tę nerwicę pogrywali sobie w jakieś gry, zwłaszcza rozwijające ich wiedzę, refleks i percepcję. W ten sposób łatwiej przywykną do tych nerwicowych dolegliwości i nowej sytuacji, doznając zapomnienia i ulgi w ich psychicznym napięciu i, zwłaszcza na początku, mogą dłużej w coś się zabawić, nim nauczą się z tą chorobą żyć. Ale również i potem winny mieć oni jakieś silne zamiłowania, które ich bardzo pochłoną i pozwolą im powracać przy tym do życia bez tików i natręctw i te chwile wzmacniać i przedłużać, aby to bycie bez natręctw trwało dłużej.

 

Potem powinni polubić również jakieś użyteczne, produktywne zajęcia i pracę, którą by się bardzo zajęli i w konsekwencji mniej czasu poświęcali swoim natręctwom, objawom i całej chorobie. Jeśli ich samych nie stać na wszczęcie poszukiwań takiej pracy, to trudno do tego ich zmuszać, bo można ich wtedy tylko zniechęcić do takich twórczych celowych zajęć i mogą zacząć szukać jakiegoś innego, niewłaściwego sposobu na życie, choć mogą też zrozumieć i ulec namowom do zajęcia się tą właściwą pożyteczną pracą. Może też ktoś im zaaranżować jakieś ciekawe zajęcie czy stanowisko pracy, wówczas oni szybciej do pracy przystąpią, niźliby mieli nagle sami odejść od komputera i nie tylko zabrać się do tej codziennej roboty, ale jeszcze przedtem stworzyć sobie owe miejsca pracy. A taka praca by przecież bardzo odwiodła ich od natręctw i doprowadzała do zapominania o swojej chorobie.

 

Może bardzo odpowiadałaby im praca w jakieś rodzinnej spółce lub w swojej własnej firmie, którą by się wtedy bardzo zajęli. Pracując u siebie lub w rodzinnej spółce odczuwaliby mniejszą presję z powodu swojej choroby, swoich natręctw i objawów, które by wtedy szybciej zanikały.

 

*

 

Moje przeżycia dotyczące tej choroby i wyjścia z niej jeszcze w pierwszej mojej euforii w 1963 roku opisałem na kilkudziesięciu stronach maszynopisu. Tekst ów z dużym zainteresowaniem przeczytało wiele osób. W latach 1986-1991 rozszerzyłem wspomnienia do dziesięciu rozdziałów opisujących całe moje życie do czasów najnowszych. W tym opisie z 1963 roku nie zauważałem mojej nerwicy jako: ucieczki w rolę chorego i koncentracji na "objawach", co wyczytałem w książce psychiatrycznej w 1989 roku i co mi, amatorowi, pisząc niniejszą opowieść, trzeba było wziąć pod uwagę, mimo że mnie to mocno zaskoczyło. Jednak po kilku latach wydawania mojej książki zrezygnowałem z motywu "ucieczki w rolę chorego" jako istoty nerwicy i nawet w czerwcu 1998 roku zamknąłem moje wydawnictwo. Prawie wszystkie nie sprzedane moje książki wycofałem z hurtowni i zniszczyłem. W jednej, żeby zaoszczędzić na transporcie z południa Polski do Gdyni, pozostawiłem w kwietniu 1999 r. 76 książek wydanych w '96 roku. Poprosiłem, aby oddać je na makulaturę lub przekazać instytucjom społecznym, co chyba nie zostało dokładnie uczynione, gdyż są one sprzedawane przez internet mimo mojego zaprotestowania.

 

*

 

Jeśliby ktoś sądził, że takie zmaganie się z tą chorobą jest tylko długą udręką lub straconym czasem, to mogę na to odpowiedzieć, że gdyby nie było takich ludzi cierpiących na rozmaite schorzenia psychiczne, to na przykład nie byłoby też wielu spośród znanych nam geniuszy i geniuszek we wszystkich dziedzinach naszego życia, które wyglądałoby dzisiaj zupełnie inaczej. Pewnie bylibyśmy o wiele lat, wieków czy może tysiącleci do tyłu w naszym cywilizacyjnym rozwoju.

 

Nie należy próbować z tego rodzaju chorób, depresji, złego samopoczucia wychodzić poprzez narkotyki, alkohol, kawę czy nikotynę i jeśli chcemy już sobie w jakiejś silnej depresji tak pomóc, to tylko właściwymi medykamentami, czymś co jest wiadome, że na dłuższy czas nam dobrze posłuży i jest pewne, że nie zaszkodzi lub po chwilowym poprawieniu nastroju potem jeszcze bardziej nas nie rozstroi, nie pogorszy naszego samopoczucia, niż było przedtem, co może stać się po kawie, alkoholu, papierosie lub narkotykach. Stosujemy to, co nie deprecjonuje naszej kory mózgowej i nie zubaża naszego umysłu. Najlepiej nic nie pobierać i to jakoś przeczekać albo nastawić sobie ulubioną melodię lub samemu coś miłego pięknego zanucić; względnie coś takiego poczytać, lub też pogimnastykować się, otworzyć okno, przejść się po danym pomieszczeniu albo wyjść na dwór na spacer i zaczerpnąć świeżego powietrza. Trzeba wiedzieć, że przeżywanie różnych przykrości ma też swoją dobrą stronę, bardzo nas wyrabia, wiele uczy, czyni nas doskonalszymi.

 

Jeżeli ktoś sądzi, że samymi tylko przyjemnościami wszystko osiągnie w życiu, to jest w błędzie i może osiągnąć niewiele. Najlepsza jest przeplatanka dobrych i trudnych przeżyć, raczej z przewagą tych drugich. Bo jeśli ktoś szuka tylko samych przyjemności, to niewiele życia i wszystkiego pozna, niewiele dokona - gdyż to często osiąga się właśnie w sposób trudny, mozolny lub ciężki - i może więc zmarnować i nie wykorzystać w pełni wszelkich szans, jakie życie nam daje.

 

Trzeba sprawy pokonywania różnych uciążliwości psychicznych jakoś ucywilizować, wpuścić do nich więcej światła, żeby nie uchodziły tylko za przygnębiające, lecz mimo różnych niewygód stały się również ciekawe, interesujące, a nawet zachwycające, tak jak to czasami faktycznie bywa. Bowiem nie ma w tych schorzeniach żadnego chaosu, wszystko tu jest czemuś przyporządkowane, trzeba tylko wiedzieć i dostrzegać czemu.

 

Przedtem przeżyłem już tyle różnych zdarzeń, wojnę i te wszystkie kryminalne przygody, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby uważać to za coś nadzwyczajnego lub zachwycającego i aby na te tematy cokolwiek napisać. Dopiero jak postanowiłem opisać moje niezwykłe nerwicowe przeżycia i pasje, pomyślałem, iż może warto byłoby przy okazji opisać również i tamte zdarzenia, co też później uczyniłem.

 

W opisywanych tu kłopotach psychologicznych trudniej nieraz było znaleźć jakieś rozwiązanie, niż w innych problemach w życiu, ale znajdowanie takich nowatorskich rozwiązań dawało bardzo dużo satysfakcji i przyjemności. Żadne Las Vegas ani najbardziej niesamowite przygody w przedzieraniu się przez dziewicze gąszcze nad Amazonką nie dostarczą tylu emocji, jak takie fascynujące rozwiązywanie psychologicznych zagadek.

 

Jak bym inaczej patrzył na świat, gdyby nie te psychologiczne przeżycia, i ile bym mniej ten świat rozumiał i mniej różnych pasjonujących rzeczy i spraw na nim dostrzegał. Po takich przeżyciach życie jest jakby ciekawsze, ma szersze horyzonty, więcej barw, odczuć oraz różnych sposobów na rozwiązywanie nie tylko tych spraw, bo i na wszystko arsenał zaradczych środków wtedy się zwiększa. Ale trzeba było do tego racjonalnie podejść, nie szukać pociechy w jakichś nałogach, tylko w medycynie, psychologii, psychiatrii, biologii, fizyce, chemii i matematyce. Wówczas takie przeżycia stają się bardziej zrozumiałe, proste i przejrzyste. Dlatego mają rację Ci, którzy mówią, iż różne zawirowania psychiczne wiele też dobrego człowiekowi przynoszą, a w każdym razie przynieść mogą, jeśli się do nich podchodzi rozumnie, logicznie i naturalnie.

 

*

 

Do znanych "sposobów" unikania życiowych wymogów i problemów należą mniej czy bardziej trafnie określane "ucieczki w pijaństwo". Spośród wielu nieprawidłowych typów, charakterów, życiowych postaw i filozofii oraz różnych słabości ludzi łatwo zapadających w alkoholizm również i neurotycy nierzadko pogrążają się w tym nałogu, aby utopić w nim swoje konflikty, trudności, niepowodzenia, depresje, lęki, natręctwa i inne nerwicowe lub też psychotyczne objawy. Muszę więc wspomnieć i o tej ucieczce, chociaż ona mnie nigdy nie interesowała, ale miałem z tym problemem dużo styczności w życiu. Wszelako nie chodzi tu o jakieś okolicznościowe toasty czy poczęstunki, bez których trudno nawet wyobrazić sobie dzisiejsze życie, lecz mowa tu o alkoholizmie jako nałogu lub z nałogiem już graniczącym.

 

Alkohol jest silną i bardzo szkodliwą dla zdrowia trucizną. Kiedy tylko 20-25 gramów znajdzie się w naszym krwiobiegu, jest to już dawką śmiertelną. Uzależniony od alkoholu niszczy to, co natura tak pięknie i wspaniale stworzyła - niszczy samego siebie

 

Aby wydostać się z nałogu pijaństwa (podobnie jak i narkomanii), należy ułożyć sobie bardziej ciekawe, przystosowane do warunków i możliwości życie, żeby nie trzeba było od niego uciekać. Starać się uczynić swoje życie bardziej interesującym i atrakcyjnym, w którym nie będzie potrzebny alkohol, a przeciwnie, w którym będzie przeszkadzał, gdzie będzie on widziany jako marna uciecha, bezsensowne zatruwanie się, strata czasu, przeszkoda w uzyskaniu prawdziwej przyjemności, jaką mogą dać normalne sposoby jej zdobywania. Problem często jest jednak nie w tym, że alkoholizujący się nie wiedzą, jak ułożyć swoje życie i co mają robić, tylko w tym, że nie bardzo chce się im to czynić, tłumacząc tę niechęć różnymi "racjami" i "niemożnościami". Łatwiej jest im swoje życie "zmienić", wypijając odpowiednią miarkę trunku, niż podjąć jakiś wysiłek, aby uczynić je ciekawszym i weselszym w sposób naturalny. Wolą sztuczne podniety alkoholowe niż naturalne źródła osiągania przyjemności w życiu, porzucając tym samym wiele ważnych dla życia zadań i czynności. Ponadto ten kto nawyknie "cieszyć się" tylko pod wpływem alkoholu, to może bez niego już się radował z niczego, tak jak przedtem, nie będzie.

 

Wiadomo, że najwięcej piją ci, co popadli już w ten nałóg i nie mogą lub nie bardzo chcą się z niego wydobyć. Często piją ci, którzy znajdują się w jakiejś beznadziejnej sytuacji, kiedy tracą chęci do życia i życie nie ma dla nich wielkiego sensu. Albo gdy nie mają w życiu większych przyjemności, ciekawych zainteresowań, zajęć, pasji itp., lub kiedy mają różne zainteresowania, ale muszą tylko ciągle mozolnie pracować, w zakładzie pracy i w domu i na kultywowanie swoich zainteresowań nie mają czasu. A jest to wszak bardzo ważne. Bo kto nie znajdzie w swoim życiu żadnych naturalnych uciech, będzie ich szukał w sposób zastępczy.

 

Niekiedy wydaje się, iż jednym z głównych sposobów walki z nałogiem jest zwalczenie swojej bierności, apatii i niechęci do podejmowania celowych wysiłków. Pokonanie tych cech utorowałoby drogę do różnych zainteresowań i twórczej pracy. Uzależniony od alkoholu powinien uczyć się znajdowania przyjemności w swojej pracy, w rozrywkach kulturalnych, turystyce, majsterkowaniu i różnych innych ciekawych zajęciach i zainteresowaniach. Czasami potrzebna jest zmiana "towarzystwa", które za bardzo lubi sobie popijać.

 

Sądzę wszak, iż z tym nałogiem to nie jest wcale taka bardzo trudna sprawa, żeby go się pozbyć, i zapewne każdy człowiek, również ten często upijający się, musiał niejednokrotnie dokonać trudniejszych rzeczy, i to mu się udało. Osobiście spotykałem ludzi, którzy zerwali z alkoholizmem i jakże wielce później się z tego cieszyli.

 

Można i koniecznie trzeba wydostać się z tego nałogu, chociażby było to bardzo trudne i porzucający go na początku czuł się źle, nudząc się i nie wiedząc, co z sobą począć. Życie jednak potoczy się wtedy zupełnie innymi, bardziej ciekawymi i użytecznymi drogami. To już będzie całkowicie inny byt i inne będą perspektywy.

 

Mimo różnych napotykanych trudności nigdy nie uciekałem się do alkoholu i w końcu doczekałem się przecież trochę innego życia."

 

źródło: http://www.borodynski.neostrada.pl/9.html

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×