Skocz do zawartości
Nerwica.com

moja historia, dla szukających ukojenia w śmierci.


Łazarz

Rekomendowane odpowiedzi

Śmierć to moje wybawienie, całkowity spokój i cisza, choć to też za dużo powiedziane. Wbrew pozorom w pewnym sensie myśl o śmierci daje mi radość. Oczywiście mam silny instynkt samozachowawczy i chcę żyć, myśl o wiecznej pustce, że już nigdy więcej mnie nie będzie jest druzgocąco smutny, kiedy się pomyśli ile jeszcze rzeczy może się wydarzyć, i te wszystkie pytania z którymi pozostanę na zawsze... Śmierć ma gorzko-słodki smak a raczej rozmyślania o niej, nie o samym akcie ale o tym co będzie po.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie mam siły tego zrobić, nawet jeżeli wiem, że i tak będzie cierpienie i beznadzieja, czasem nie do wytrzymania, ewentualnie gdybym się dowiedział, że to będzie jakiś tymczasowy niebyt, że kiedyś znów powrócę do życia. Jednak wiem, że tak się nie stanie, niebyt będzie wieczny i człowiek jeszcze trochę szczęścia chciałby zaczerpnąć puki to jest możliwe...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mariusz 75, wiesz co? Miałem podobne rozmyślania o śmierci. Też często jej pragnę, ale nigdy nie byłem w stanie się odważyć coś zdziałać. Nie jestem w stanie. Pomyśl sobie tak. I tak kiedyś umrzesz, ze starości, na jakąś chorobę. Skoro to i tak przesądzone to po co to przyspieszać skoro życie to i tak jednorazowa przygoda. Trzeba mieć jedynie siłę by wytrwać do jego końca, a wiem, że z tym może być ciężko. Jam mam tak, że nie chcę umierać, ale czasami nie mam siły żyć. Taki paradoks. Od 2010 r., od rozpoczęcia choroby nie jestem tym samym człowiekiem, jakby na moją psychikę, osobowość, duszę została zrzucona bomba atomowa. Czuję się pozbawiony tożsamości, bo leki i choroba ją wypaliły, zapomniałem już kim tak na prawdę byłem, jestem. Brnę tak tylko w egzystencji. Jestem co prawda w remisji, już nawet nie biorę stabilizatorów, tylko 100 mg amisanu, można by powiedzieć, że mam stan nawet sprzed choroby, ale jarzmo doświadczeń związany z chorobą jest tak olbrzymie, że rzutuje na moją rzeczywistość. Wydaje mi się, że nigdy nie uda mi się wrócić do normalnego życia. Cieszę się tylko, że mam już dobrą pamięć, bo nie muszę już brać stabilizatorów, i teraz jak staram się coś przypomnieć z przeszłości to mam 7 letnią dziurę w głowie. Jakby ktoś mi zabrał 7 lat życia. Tu nie chodzi tylko o stan w pełnej chorobie. Życie na lekach, które Cię otumaniają, pogarszają pamięć, to też forma dysfunkcji, która zabiera Ci coś z normalności życia. I wtedy koło się zamyka, znowu coraz bardziej wtedy człowiek myśli o śmierci. Wiem z doświadczenia, że myślenie o śmierci daje mi ulgę. Ale to jest takie oszukiwanie siebie, bo to nie jest rozwiązanie problemu. Chciałby człowiek czerpać taką dziecięcą radość z życia, ale z wiekiem i po chorobie nie jest to łatwe. Jako Tobie Mariusz mogę Ci życzyć tylko siły ducha, niezależnie od efektów. Wiem, że to takie czcze gadanie, ale co pozostało oprócz tego, trzeba walczyć do końca, choć nawet siły brak, dla zasady. A jeśli jest już zupełnie beznadziejnie, a byłem w takim stanie i wiem co mówię, to wtedy trzeba wbrew logice starać się to przetrwać tak długo jak się da. Chociaż nie wiem co by ze mną teraz było gdyby mi się nie poprawiło. Ja byłem w takim stanie, że nie pisałem na forum, uważam, że jeśli ktoś jest w stanie korzystać z forum to jeszcze nie jest z nim tak źle. Choć wiem, że to trudne, to uważam,że należy trwać przy życiu tak długo jak się da, bo i tak kiedyś się kiedyś skończy.

Pozdrawiam

Łazarz

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Łazarz, cieszę się, że Ci się udało dojść do zdrowia, oby było tylko lepiej.

 

Odnośnie śmierci samobójczej, nikt nie chce jej popełniać. Mówi się potocznie, że "nie chce mi się żyć", to jest nie prawda, każdy chce żyć. Konkretnie chodzi o "nie chcę cierpieć" ale, że cierpienie staje się nie znośne wtedy przychodzą myśli samobójcze.

 

Tak jak piszesz, to jednorazowa przygoda i niema sensu jej przedwcześnie kończyć, chyba, że cierpienie już naprawdę staje się nie do zniesienia, jednak jeżeli w tym cierpieniu jest odrobina radości z życia to warto ją docenić i cieszyć się z niej. Po za tym cierpienie jest iluzją umysłu i naszą interpretacją rzeczywistości, także taka sama sytuacja życiowa może być powodem do dramatu jak i zarówno radości. Myślałem o tym sporo, człowiek jest w stanie wykreować sobie szczęście lub jego odwrotność, wszystko jest w głowie. Niestety nie umiem jeszcze nad tym panować, dlatego mam tylko przebłyski szczęścia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Zastanawia mnie tylko jedno, czemu za to wszystko żywisz taka wielka nienawisc do Boga? Ja nie jestem jakas super katoliczką. Nie chodze do kosciola, wierze po swojemu. Ale czemu zawsze jak cos nam sie zlego przydarza zwalamy to na Boga? Mozna to zwalic na zycie, na zlo, ale czemu na Boga? Czemu nie popatrzysz na to w ten sposob ze byc moze to co Cie spotkalo mialo na celu sprowadzic Cie ku lepszemu zyciu? Ze na szczescie u Ciebie wszystko skonczylo sie dobrze, dales rade, stales sie silniejszy i mozesz pomagac innym? Nie namawiam Cie zebys wierzyl w Boga, ale wiem ze myslenie w ten sposob moze nas rowniez zatruwac. Ja sama z Bogiem nie mam dobrego kontaktu. Tez moge stwierdzic ze cale moje cierpienie to jest jego wina, ale wiem ze to bez sensu..Dla mnie Bog to dobro, sila i wiara i milosc. Wystarczy to miec byc zyc z Bogiem i wydaje mi sie ze Ty to masz.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mozna to zwalic na zycie, na zlo, ale czemu na Boga?

Bo bóg jeśli istenieje to stworzył świat i to on odpowiada za bezmiar zła jakim w nim jest.

 

Sam miałem próbe samobójczą i teraz te myśli wracają regularnie,także dziś,dlatego aż zajrzałem do tego wątku,zobaczyć co ludzie piszą na ten temat

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja pomimo licznych myśli o samobójstwie powracających do mnie przez lata nigdy nie odważyłabym sie tego zrobić. Dzis juz to wiem, jestem za silna na to. Jednak te mysli sa zabojcze same w sobie. Nawet jak sie cielam w mlodosci to delikatnie tak zeby nie bolalo i nie bylo widac..przeciez i tak bolalo juz wystarczajaco.. Ostatni raz ze 2 lata temu probowalam sie pociac ale zrobila sie tylko blizna, to na nic. To bez sensu. Kiedys myslalam ze moze byloby latwiej to zrobic gdy spelnia sie wszystkie najgorsze moje lęki i bedzie juz tak zle ze nic innego nie pozostanie mi do wyboru. Ale mylilam sie ostatnio mialam tyle sytuacji bez wyjscia jak i ciagle jest tak bardzo zle z wieloma sprawami a ja wciaz nie potrafie tego zrobic! Prawda jest taka ze chcemy umrzecpo to aby wreszcie zacząć życ! Bo na tym swiecie sie nie da ! Ale zbyt wielka niewiadoma nas czeka po smierci a tu przynajmniej zawsze pozostaje ta utrzymujaca przy zyciu nadzieja..

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Cześć wszystkim,

 

Polanka,nie mam już na pieńku z Bogiem, kiedyś miałem epizod antyklerykalizmu, ale mi to minęło.

 

Trochę tu nie pisałem, wyobraźcie sobie, że po 9 latach od rozpoczęcia studiów w końcu udało mi się obronić w lipcu licencjat. Pisałem go na 100 mg amisanu, kiedy to ciężko mi było wysiedzieć w miejscu, a ok. g. 16 zazwyczaj przychodziły lęki i niepokój od jego aktywizującej właściwości. Pisałem po stronie dziennie, wraz z poprawkami zajęło mi to pół roku, kosztowało sporo stresu, co przy chwiejnej psychice nie było łatwe. Ale dałem radę.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Cześć wszystkim,

 

Polanka,nie mam już na pieńku z Bogiem, kiedyś miałem epizod antyklerykalizmu, ale mi to minęło.

 

Trochę tu nie pisałem, wyobraźcie sobie, że po 9 latach od rozpoczęcia studiów w końcu udało mi się obronić w lipcu licencjat. Zacząłem studia w 2008 roku w październiku. Gdy byłem na III roku w 2010 r. w październiku, to pierwszy raz zachorowałem, wziąłem urlop zdrowotny. Rok w depresji i niewychodzenia z łóżka. Remisja w grudniu 2011. Wróciłem na studia w 2012 r. w październiku, byłem wtedy na 200 mg ketrelu, 100 mg lamitrinu. Zrobiłem semestr, zachorowałem po raz drugi w maju 2013, bo odstawiłem leki. Znowu rok depresji i leżenia w łóżku. Przytyłem 20 kg przez ten czas. Remisja w lipcu 2014. Wróciłem na studia tym razem w październiku 2014. Byłem na abilify, lamitrinie i wenlafaksynie wtedy. Przez leki zdawanie sesji przeciągało się w czasie. Po drugim rzucie choroby ciężko było u mnie z motywacją. Na koniec powtarzałem samo seminarium i robiłem różnicę programową, zacząłem w listopadzie 2016, zdałem ostatni przedmiot w styczniu 2017, obroniłem się na początku lipca 2017. Kawał czasu. Jeśli chodzi o licencjat, to pisałem go na 100 mg amisanu, kiedy to ciężko mi było wysiedzieć w miejscu, a ok. g. 16 zazwyczaj przychodziły lęki i niepokój od jego aktywizującej właściwości. Pisałem po stronie dziennie, wymagało to ode mnie uporu maniaka, bo z jednej strony amisan mnie zbyt nakręcał, a z drugiej miałem chwiejne nastroje. Pisanie całej pracy wraz z poprawkami zajęło mi pół roku. Dałem radę. Miałem podwójny wysiłek praca pod względem merytorycznym była tak samo oceniana jak u osoby zdrowej. Nie wiem komu by się chciało przez 9 lat nie odpuszczać i wracać na studia jak bumerang przez tyle lat, niejeden by to już olał, ale ja ni chole.ry nie mogłem tego odpuścić, bo gdy byłem w depresji, to właśnie myśl o skończeniu studiów motywowała mnie do walki z chorobą. Tyle zachodu, by zostać absolwentem UW :P

Obecnie nie wiem jak będzie wyglądała moja przyszłość, teraz szukam jakiejś porządniejszej pracy, chciałbym się usamodzielnić. Nie wiem czy mi się to uda, ale się staram. Zobaczymy jak się mój los potoczy.

 

Pozdrawiam

Łazarz

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Intel,

ketrel to dobry lek, zaj. ebiscie znieczula, czyni Cię odważnym, pewnym siebie i opanowanym. Jednak po nim, jak i po lamitrinie mialem codzienne resetowanie pamięci, ja nie mogłem się na to zgodzić. Ale słyszałem, że u niektorych sam ketrel (bez lamo) nie wplywa na pamięć. Dobry jest w chad, stabilizuje ten ketrel. Samopoczucie mialem po nim świetne, ale zupełnie nie byłem wtedy sobą. Więc ze 100 mg na Twoim miejscu można by spróbować, zobaczyć jak się. sprawdzi. Ja się będę trzymał tej 100 amisanu choć na niej cierpię, ale przynajmniej pamięć mam sprawną. Probowalem brać 50, napięcie i niepokój puszczaly, ale to jednak za duże ryzyko nawrotu więc wrocilem do 100. Po 2 dniach na 50 już mialem nienaturalnie poszerzone źrenice.

Monster

satysfakcja rzeczywiscie jest, ale wiesz, prawie 30stka na karku, a ja jestem jeszcze w lesie z wieloma życiowymi sprawami. Tak czy owak, dzięki.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

. Po 2 dniach na 50 już mialem nienaturalnie poszerzone źrenice.
Właśnie jak to jest z tymi źrenicami, bo brałam wenlafaksynę w wakacje i jakoś nie zauważałam rozszerzenia źrenic potem na miesiąc odstawiłam lek i po powrocie do niego już 3 miesiące dzień w dzień źrenice jak 5 złotych

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Miło słyszeć, że kogoś w szpitalu psychiatrycznym dobrze potraktowano, ale nie jest to regułą, więc lęk przed nim jest uzasadniony. Mnie wsadzono na oddział z najgorszymi przypadkami, taki miks, od ludzi agresywnych, przez ludzi kompletnie odlecianych, po ludzi płaczących. Nie dało się spać, bo jeden pacjent obok mnie prawie codziennie krzyczał przez całą noc przypięty pasami. Ordynatorka stwierdziła, że nic mi nie jest, że tylko sobie wymyślam, jestem za młody, aby mieć poważne problemy i trzeba mi pokazać, jakie naprawdę ludzie mają problemy. Ta taktyka podziałała o tyle, że zacząłem kłamać, byle stamtąd wyjść. Wtedy też zrozumiałem, że ludzie mnie nienawidzą i nikt mi nie pomoże.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W dniu 14.01.2012 o 18:02, Łazarz napisał:

Witam, nazywam się Tomek.

 

W listopadzie 2010 roku zniszczyła mnie choroba psychiczna; gdy sięgam pamięcią wstecz to wiem, że miałem ją już od ok.5 lat z tym, że jeszcze wtedy nie była na tyle rozwinięta by uniemożliwić normalne funkcjonowanie.

Musiałem przerwać studia na UW, byłem na III roku studiów dziennych, poświęciłem dużo by się tam dostać.

Wróciłem do domu, nie wiedziałem co się ze mną dzieje. W wyniku choroby z inteligentnego chłopaka zmieniłem się w osobę o bardzo małym IQ i pozbawionej emocji oraz maską na twarzy. Bylem w szoku, nie mogłem się z tym pogodzić, leżałem w łóżku leżąc 7 miesięcy, przez ten okres nie wychodziłem z domu, myślałem i planowałem samobójstwo, wchodziłem również na waszą stronę, oglądałem prawie wszystkie filmiki na których ludzie popełniali samobójstwo. Nie było godziny nie licząc snu żebym nie miał myśli s. W listopadzie 2010r. na początku mej wegetacji w raz z matką udałem się do psychiatry,nie potrafiłem się w sposób spójny i logiczny wypowiadać; lekarka stwierdziła, że pacjent(ja) w ich żragonie psychiatrycznym się sypie. Zdiagnozowała u mnie F20 czyli schizofrenie, przepisała mi pernazynę czyli neuroleptyki,(przeciwpsychotyczne) ja wtedy kierując się stereotypami śmiertelnie bałem się ich zażywać. Byłem w ogromnym szoku gdy to u mnie zdiagnozowano, czułem ogromny wstyd i napiętnowanie oraz pretensję do losu, dlaczego mnie to właśnie spotkało w momencie kiedy wreszcie zaczęło mi się układać w życiu i byłem na prawdę szczęśliwy. Z samej góry społecznej drabiny roztrzaskałem się na jej dole. Oczywiście nie przyjmowałem leków przez te 7 miesięcy, gniłem w łóżku wstając z niego do toalety, leżałem dzień i noc, tylko sen chwilowo przynosił mi ukojenie, tylko brak świadomości był stanem bez bólu psychicznego, dlatego też chciałem się wprowadzić w stan wiecznego niebytu czyli śmierci.

Pragnąłem śmierci jak niektórzy wygranej w totka, jednocześnie modliłem się do Boga o cud, oczywiście bez żadnych efektów, Bóg mnie zupełnie olał oraz oczywiście sam wprowadził mnie taki stan, miało to konsekwencje o których wspomnę później.

We wrześniu zdecydowałem się na zmianę psychiatry na tą do której poszedłem na samym początku. Ona także wypisała mi leki przeciwpsychotyczne, najdziwniejsze jednak było to, że ja na 100% nie słyszałem żadnych głosów i nie miałem żadnych psychoz bądź urojeń. Taką schizofrenię w której są psychozy paradoksalnie najłatwiej się leczy, im ostrzejszy przebieg tym łatwiejsze jest leczenie. Natomiast mój przypadek był niemalże niepoddającym się jakiemukolwiek leczeniu, były to tkzw. objawy ubytkowe, które o wiele bardziej są wyniszczające niż objawy wytwórcze czyli psychozy, głosy itp.

Moja nowa lekarka o której dowiedziałem się, że jest jedną z najlepszych w moim mieście(stolica wojewódzka) i pracuje w szpitalu psychiatrycznym, o jej umiejętnościach świadczyły ogromne kolejki pacjentów oraz pełnione przez nią stanowisko. Ambulatoryjnie przyjmowała tylko raz w tygodniu, przez resztę czasu pracowała w szpitalu.

Po dwóch bądź trzech wizytach postawiła mi ultimatum, mówiła, że leczenie w którym widzi mnie raz na 2 tygodnie to dupa nie leczenie, ona ma tego dnia po 20 pacjentów, ona musi mnie widzieć codziennie oraz tylko w szpitalu można bardziej eksperymentować z lekami, powiedziała, że albo pójdę do szpitala albo ona mnie nie będzie leczyć. Było to kiedy właśnie miałem ze sobą skończyć, bałem się szpitala jak ognia, gdyby mi nie zaproponowała mi tego szpitala i nie postanowiła tak zdecydowanego żądania, w wyniku braku poprawy ambulatoryjnego leczenia byłbym już na 100% martwy.

Kiedy było mi już wszystko jedno, kiedy byłem bardzo zdesperowany w wyniku jej perswazji zgodziłem się na pobyt w szpitalu psychiatrycznym na oddziale stałym czyli cały czas byłem w szpitalu. Gdyby tylko delikatnie zaproponowała mi pójście do szpitala na pewno bym się nie zgodził, moja wcześniejsza lekarka tak właśnie zrobiła i oczywiście do niczego doszło, wspomnę też, że do niej prawie nigdy nie było kolejek, ona była jeszcze trochę po 30-tce, była co prawda bardzo ładna ale nie miała doświadczenia oraz pracowała tylko ambulatoryjnie, nie leczyła tych najcięższych przypadków bo takie lądują w szpitalach.

Codziennie miałem myśli samobójcze, ciągle myślałem kiedy ze sobą skończę.

Następnego dnia, spakowany, pojawiłem się w szpitalu, moja lekarka którą wtedy zobaczyłem wyraźnie się ucieszyła, widać było, że jest ona lekarką z powołania i nie przypadkowo pełni tak prestiżową funkcję.

Powiem tak- w szpitalu poznałem mnóstwo ludzi, byłem na I piętrze na którym nie było ciężkich przypadków, ciężkie przypadki były na parterze, oczywiście po podpisaniu regulaminu nie dało się wyjść ze swojego piętra, ci z parteru nie mieli z nami styczności.

My też nie mogliśmy opuszczać swojego pietra bo podpisaliśmy taki właśnie regulamin.

Co do zawartych tam znajomości, pomimo widocznej choroby czułem się w tym miejscu bardzo dobrze, nie czułem się tam odszczepieńcem jakim byłem w normalnym świecie, tylko człowiek, który też jest chory jest w stanie zrozumieć innego chorego, w moim przypadku wytwarzało to relacje jakich nie dało się nawiązać ze zdrowymi ludźmi, nawet z psychiatrami. Lepiej mi było w szpitalu niż w domu.

Leczyli mnie tam pod kątem schizofrenii, dali mi maksymalne dawki leków(kwetiapina) ok. 800mg dziennie; bez poprawy, po ok. 5 tygodniach gdy doszli do wniosku, że może to być co innego naradzili się i postanowili leczyć mnie na schizofrenię oraz(uwaga) na DEPRESJĘ.

Codziennie był obchód, leczeniem pacjentów nie zajmował się jeden lekarz tylko cały zespół ok. 4-5. Najwięcej do gadania miała ordynatorka i z-ca, następna w hierarchii była moja lekarka, następni, młodsi z mniejszym doświadczeniem nie mieli prawie nic do gadania. Oczywiście istniało takie coś jak lekarz prowadzący, moim właśnie był taki leszcz młody ale on był w zasadzie jako zwykły pionek.

W dniu obchodu gdy mieli mi właśnie podać anafranil, na korytarzu zaczepił mnie z-ca ordynatora, powiedział mi, że z tym nowym leczenie ,,poszliśmy po bandzie''. Nie zdawałem sobie oczywiście sprawy co to właściwie miało znaczyć. Oczywiście nie powiedział mi wtedy dlaczego użył tego zwrotu i co to dla mnie oznacza.

Podano mi anafranil, najsilniejszy lek na depresję, zaczęto od jakiś 160 mg na dobę, potem gdy nadal miałem maskę na twarzy i jak powiedziała kiedyś moja lekarka ,,pustkę w oczach" oraz oczywiście ogromne deficyty intelektualne i emocjonalne i myśli s. zadecydowano zwiększyć dawkę do 200 mg.- bez zmian, w sumie zatrzymało się również na maksymalnej dozwolonej dawki czy ok. 260 mg.

Powiem tak, na oddziale graliśmy dużo w ping ponga, ja i taki facet byliśmy najlepsi, często z nim wygrywałem, kiedy jednak dopierdolili mi te 260 mg to /cenzura/ ledwo co mogłem trafić w piłeczkę, jeszcze trochę a bym nie mógł trafić w drzwi.

Leżałem już tam 7 tydzień, nie było żadnej poprawy, wszystko było tak samo jak prze pójściem do szpitala. Co wtedy myślałem? Myślałem wtedy, że skoro przez te 7 tygodni mi nie pomogli to już nic mi nie pomoże, byłem przekonany, że zrobiłem wszystko co się dało i mogę teraz wykorzystawszy wszystkie możliwości wypisać się ze szpitala, wrócić do domu gdzie czekał już na mnie przygotowany wcześniej stryczek i z czystym sumieniem się powiesić. Nie mogłem się wprost tej chwili doczekać, mówię to z ręką na sercu, przysięgam wam, że tak myślałem. Powiedziałem ordynatorce, że mam zamiar się wypisać bo nie widzę żadnego sensu w moim dalszym pobyciem gdybyście byli w stanie mi pomóc to dawno byście to zrobili. Ordynatorka poprosiła mnie żebym wytrzymał tylko jeszcze jeden tydzień. Powiedziała, że chce bym poczekał aż zacznie działać nowy lek(odstawiono mi anafranil) ciągle jednak karmili mnie kwetiapiną ale w mniejszej dawce, tym nowym lekiem był słabszy od anafranilu antydepresant o polskiej nazwie seronil, jest on odpowiednikiem słynnej pigułki szczęścia zwanej w Ameryce pod nazwą ,,PROZAC''.

Po kilku dniach zauważyłem w sobie jakieś dziwne zmiany, zaczęło się od tego, że zaczynałem prowadzić coraz bardziej skomplikowane dyskusje; potem doszło o tego. co poniektóre żarty wywoływały we mnie śmiech; następnie przestałem w końcu gapić się bezmyślnie w jeden punkt aż w końcu z mojej twarzy można było wyczytać emocje, wracała mi mimika twarzy, umysł stał się jasny jak przed chorobą, wróciło mi moje poczucie humory, zacząłem swoimi żartami rozśmieszać innych, w 8-9 tygodniu aż trudno było mi w to uwierzyć byłem w 100% ZDROWY. Pewnego dnia ordynatorka była wręcz cała w skowronkach gdy mnie zobaczyła i porozmawiała, była zcahwycona moim wyrazem twarzy, zniknęła maska, byłem wreszcie sobą, ona powiedział, że z tym lekiem był to strzał w dziesiątkę. Dowiedziałem się od ordynatorki co znaczyło to pójście po bandzie. Jak niektórzy wiedzą, u osób ze schizofrenią pod żadnym pozorem nie należy podawać antydepresantów bo podnoszą one stężenie serotoniny i dopaminy, których właśnie podwyższona ilość u chorych wywołuje psychozy i to bardzo ciężkie psychozy. Po ludzku mówiąc, gdybym miał schizofrenię to po tym anafranilu powinno mnie kurewsko popierdolić odjebując mi na maksa, powinienem zacząć widzieć Szatana, słyszeć głosy i być niebezpieczny dla otoczenia, natomiast u mnie nie było najmniejszych zmian. Na dodatek gdy mnie uzdrowili tym prozackiem tymi bardziej upewniło ich to, że postawiono mi błędną diagnozę. Moje nielogiczne wypowiedzi, brak emocji wzięto niesłusznie jako objawy schizofrenii jednakże niesłusznie, były to właśnie objawy ciężkiej depresji w której także takie występują. 9 tygdodnia czułem się świetnie, jak gdybym dostał drugie życie, jednakże po tym prozacu według lekarzy zaczynałem się czuć wręcz aż za dobrze. Najwyraźniej w wyniku działania tej tabletki wpadłem w stan epizodu maniakalnego charakteryzującym się bezpodstawną euforią , szczęściem oraz wyolbrzymionymi nierealnymi marzeniami. Zdecydowano wiec by mi ten prozac odstawić, dano mi w zamian lamitrin, stabilizator nastroju, który pilnuje był nie znów nie złapał mega doła czyli depresję ale też bym nie miał górki czyli manii. Początkowo byłem tym faktem mocno zaniepokojony, kłóciłem się z lekarzami by mi znów dali prozac, śmiertelnie bałem się, że bez niego moja kurewska śmiertelna depresja może wrócić.

Mania ustąpiła, spędziłem w psychiatryku ok. 11 tygodni, całowałem się, macałem po cyckach 3 dziewczyny(wszystkie były nimfomankami), z dwiema byłem w łóżku.

Może wam się wydać dziwne dla mnie były piękne wakacje, w czasie pobytu czułem się jak w jakimś sanatorium, poznałem wiele osób, z jedną z nich mam stałe relacje, uciekłem w ostatniej chwili kosie Kostuchy, poprawa nastąpiła w ostatniej chwili, gdybym zrezygnował np. w 5 tygodniu to by lekarze nic nie wskórali, byłbym teraz martwy.

Druga sprawa, gdyby nie ultimatum mojej ukochanej lekarki, które także pojawiło się dosłownie w ostatniej chwili, byłbym teraz martwy.

Trzecia sprawa, gdyby nie ciąża i wesele mojej siostry nie poszedłbym na pewno do lekarki- byłbym teraz martwy.

Kończąc już wspominałem o moich relacjach z bogiem, nienawidzę go, uważam go za sadystę, który z lubością się nade mną znęcał, przeżyłem największe piekło mego życia, raz gdy wziąłem ibuprom i obwiązałem sznurkiem szyję po kilku minutach kiedy wstałem to nogi miałem jak z waty, omal nie zemdlałem, przejrzałem się w lustrze, moja twarz była cała ciemnogranatowa, zrejterowałem w ostatnim momencie, gdy poluzowałem węzeł usłyszałem ogromny szum odpływającej z mózgu krwi.

Będę nienawidził boga do końca życia, będę na niego bluźnił, śmiał się z niepokalanego poczęcia oraz wyszydzał kler oraz katolików i wszystkich jakichkolwiek wyznaniowców. Nie mam także najmniejszego zamiaru przestrzegać dekalogu itp. W poniedziałek wypisuję się ze wspólnoty katolickiej czyli dokonuję apostazji, nie wezmę ślubu kościelnego, a pogrzeb chcę mieć świecki.

Stałem się ateistą i antyklerykałem. Jeśli jednak zacznie mi się powodzić w życiu, jeśli spełnię moje marzenia to zastanowię się nad powrotem do kościoła.

 

Gratuluję wszystkim tym, którzy byli na tyle wytrwali i doczytali tego końca.

Dla wszystkich tych, którzy cierpią, mają obniżony nastrój, myślą o śmierci, samobójstwie, da tych co już mają wszystko zaplanowane i odliczają godziny do swojego wyzwolenia i ukojenia nieznośnego bólu- wiem co to znaczy, 10 miesięcy gniłem w łóżku, usiłowałem się zabić, byłem zdeterminowany próbować aż do skutku; błagam WAS! pójdźcie do psychiatry; jesteście w ciężkiej depresji, to choroba taka jak np. rak., chorobę czy to somatyczną czy psychiczną należy leczyć, mi współczesna psychiatria uratowała życie, pod pozorem wyjazdu do innego miasta spowodowałem, że tylko moja matka i 2 siostry o tym wiedzą, ten ból to cierpienie jest spowodowane za niskim stężeniem serotoniny i dopaminy, które odpowiadają za uczucie szczęścia, bez nich mamy zaburzone postrzeganie rzeczywistości, sprawy dla zdrowego człowieka u którego wywołują szczęście u chorego są kolejnym powodem do niewyobrażalnego bólu. Dajcie sobie ostatnią szansę, najszybciej do siebie i najlepiej wyzdrowiejecie w psychiatryku, ja trafiłem na bardzo dobry szpital, mogę dać zainteresowanym namiary, wiem, że są takie szpitale gdzie jest okropne wiariatkowo, słyszałem to od będących w nich współpacjentów. Jeszcze z 8 miesięcy temu tuż przed 2011 rokiem pisałem to samo co wy, że nie mogę już dłużej żyć, że chcę się zabić, ukrócić cierpienie. To co piszę jest prawdą, to moje życie, to wycinek z historii mego życia. Jestem zdrowy, wykluczono u mnie schizofrenię, na wypisie ze szpitala mam napisane F31 czyli choroba afektywna dwubiegunowa, osobiście uważam, że miałem depresję, a manię u mnie wywołał prozac. Mogę się mylić. Biorę lamitrin- stabilizator nastroju oraz kwetiapinę która także działa na depresję. Dodatkowo biorę propanolo, który skutecznie zwalcza drżenie rąk. Zapewniono mnie, że jeśli będę regularnie przyjmował leki to będę zdrowy, muszę uważać na alkohol bo ma działanie depresyjne. nie pijcie alkoholu bo pogłębicie depresję. Pamiętajcie- leczcie się, a wyzdrowiejecie, nie biadolcie w nieskończoność o tym jak bardzo jest wam źle tylko jak już wspomniałem- IDŹCIE DO PSYCHIATRY I SZPITALA PSYCHIATRYCZNEGO, WYZDROWIEJCIE I ŻYJCIE, SPEŁNIAJCIE MARZENIA.

 

Z poważaniem

 

Łazarz

Świetny post! Naprawdę czytałam z zaciekawieniem 🙂
To tylko dowód na to, że nawet z najbardziej beznadziejnych stanów da się wyjść. Skojarzyło mi się z książką Weronika postanawia umrzeć 🙂

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem prawie cały wątek. I naprawdę nie chcę oceniać, ale większość z Was ma dużo łatwiej wiedząc, że jesteście chorzy. Przepraszam, że tak mówię, ale w waszych przypadkach bierzecie leki i pomaga. Naprawdę nie czujcie się urażeni.

U mnie problem jest inny, nie zdiagnozowano u mnie żadnej choroby. Mimo wszystko jednak życie przestało mieć jakikolwiek sens. Dwa lata temu byłem w trzech szpitalach przez pół roku i nie pomogli, po każdym wyjściu próba samobójcza.. Ale za każdym razem coś poszło nie tak... Najpierw wujek coś przeczuwac jak nie było rodziców wywazyl drzwi a mnie wiszącego podniósł. A później przedawkowalem dość mocno paracetamol z alkoholem, siostra cos przeczuwala i wezwała karetkę. Gdyby pomoc nie przyszła w ciągu trzech kolejnych godzin stężenie paracetamolu byłoby tak wysokie we krwi, że już by mnie nie odratowano. Po kolejnym pobycie w szpitalu odstawiono mi zupełnie leki, na moją prośbę za zgodą lekarza i poprawiło się. Jednak nie na długo. Odnalazłem sens życia. Po dwóch latach znowu wpadłem jednak z deszczu pod rynne.. Znowu problem się pojawił i znowu dwa razy targnalem się na swoje życie... Niestety przedawkowanie leków nie pomogło moment wszystko zwróciłem, powieszenie też nie wyszło, znaleźli mnie jak zeskakiwalem i przytrzymali... Lekarze nic nie są w stanie zrobić, bo twierdzą cały czas, że leczenie niepotrzebne i lepiej radzę sobie bez. Zdiagnowano u mnie tylko nadwydajnosc mentalna i nadwrażliwość, a to nie jest ani choroba ano zaburzenie. Podobnie jak Łazarz wątpię w istnienie Boga, bo czuję się ciągle karany przez życie... Ale jednak ktoś mimo wszystko czuwa.. 

Problem jest złożony, mam naprawdę wszystko-pracę, pieniądze, rodziców, siostrę , ale i tak problem polega na tym, że dwa lata temu straciłem najbliższą mi osobę i teraz też.. Po prostu nie potrafię już żyć, funkcjować i chcę po prostu umrzeć to jest jedyne wyjście. Uprzedzam pytania próbowałem z terapiami i też nie przynoszą rezultatu. 

 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ooo, kurcze mi też lamitrin uratował życie. Dał w gratisie zaburzenia pamięci krótkotrwałej, nie mogę go brać na razie. Mimo to lamitrin to mój my bóg, brałam tyle leków już, i ten nudny seronil też ale wszystko bardzo źle działało na mnie. Kventiax neuroleptyk w małych dawkach był Oki. No.. Ale lamitrin to coś. Mimo to cbd pomogło jeszcze lepiej niż każdy lek. Nadal nie chce mi się żyć ale to już taki mój tryb chyba, ew. Depresja mi sięga za głęboko. 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×