Skocz do zawartości
Nerwica.com

Mój sen - opowiadanie, wersja podrasowana


skakunna

Rekomendowane odpowiedzi

Poniżej przedstawiam opowiadanie na podstawie jednego z moich wenlafaksynowych snów. Aby ciąg zdarzeń był w miarę logiczny, nieco zmieniłem chronologię i wypełniłem kilka dziur w fabule, które powstałyby, gdybym opisał ten sen takim, jaki był. Tym niemniej jednak większość wydarzeń przedstawię tak, jak miały miejsce w mojej głowie, włącznie z zakończeniem.

 

Opowiadanie bez nazwy

 

Ciemno. Las. Nie wiem, jak się tu znalazłem. Standardowo, jak to we śnie. Chociaż w tak dziwnych czasach, jakie nastały to wcale nie musi być sen. Wiem kim jestem, pamiętam swoje nazwisko, nie wiem, gdzie jest mój adres, bo go w tej chwili nie mam. No i ciemno, las. Na razie muszę się stąd wydostać, choć na zewnątrz wcale nie jest wiele lepiej. Wirus całkowicie sparaliżował normalne życie, ludzie chorują i zamieniają się w warzywa, wariują na dobre albo umierają jako fizyczne i psychiczne wraki. Wszystko trwa od kilku dni do kilku miesięcy. Zdrowieją nieliczni. Eksperymentalne terapie nie przynoszą dobrych rezultatów, szczepionki nie ma i co gorsza nie ma kto już nad nią pracować, bo zespoły naukowców i lekarzy zostały zdziesiątkowane przez wirus. Ale są też nieliczni odporni. Wydaje się, że mogę do nich należeć, skoro nie złapałem tego świństwa. A może złapałem i już mi miesza w głowie, skoro znalazłem się z niczego nic w lesie?

Ten dziwny typek (o ile w tych czasach można wobec kogokolwiek użyć takiego określenia) przypałętał się do mnie parę godzin temu. Robiło się już ciemno, kiedy mnie zawołał z jakiejś bocznej ścieżki. Zawołał mnie, spanikowany twierdził, że nie pamięta, jak się nazywa. Przerażony zupełnie. Kto wie, czy już nie trafiony. Ale miał latarkę. Ja nie miałem, za to mam wodę i coś do jedzenia. Idziemy więc razem. Nawet się cieszę, bo mam jakieś towarzystwo, chociaż niewiele mówi. Imienia nie pamięta.

Szpital zakaźny. Jak mogłem się spodziewać, materace i karimaty na korytarzach, sale są przepełnione. Masek nikt nie nosi, nie ma sensu, bo wirus i tak przez nie przechodzi, a personel stanowią głównie osoby odporne czy to naturalnie czy wskutek przebycia choroby. Co gorsza, właśnie dlatego prawdziwego lekarza czy pielęgniarki tu ze świecą szukać i chorymi zajmują się ślusarze, kelnerki, politolog i kierowcy. Znalazła się nawet jedna influencerka robiąca furorę swoim nowym zajęciem w social mediach. Poszliśmy akurat tam, bo mam wrażenie, że mój towarzysz z lasu jest trafiony, sam nie protestował. Jeśli wirus go dopadł, to może istnieć jakaś szansa, żeby mu pomóc, panika, milczenie i mówienie szyfrem to bardzo wczesne objawy, dające nadzieję na wyzdrowienie w przypadku szybkiego wprowadzenia leczenia, choć leczy się to objawowo, na samą chorobę leku nie ma.

- Jesteśmy w szpitalu. Przebadają cię, sprawdzą czy jesteś trafiony, dadzą leki. Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? - pytam.

- Nie wiem. Do /cenzura/ nędzy.

 

Idę porozmawiać z pielęgniarką w recepcji. To znaczy, ona pewnie pielęgniarką tak naprawdę nie jest, choć fartuch ma. To młoda dziewczyna, może nawet za młoda, żeby mieć ukończone jakiekolwiek studia. Ma czarne, lśniące włosy spięte w kitkę, jest widocznie zmęczona, ale zadbana. Właśnie wróciła od jednego z pacjentów, usiadła na krzesełku przed swoim stolikiem, wyjęła 100 panoramicznych i zabrała się za jednoczesne rozwiązywanie krzyżówki i konsumpcję jogurtu. Znam ją. Byłem tu niejednokrotnie.

- Cześć, przyprowadziłem ci jednego typka, może być trafiony. Ale jeśli nawet, to sam początek.

- Jeeeezu, znowu? Nawet wysrać się nie mamy czasu.

- Co zrobić. Przebada go ktoś? - wskazuję go palcem.

Dopiero teraz miałem okazję się trochę mu przyjrzeć. Ma jakieś 35-40 lat, sporą łysinę na głowie, resztki brązowych włosów mu siwieją, a pyzata twarz okolona jest zaniedbanym zarostem. Nie wiadomo, jak długo się szwędał po tym lesie. Jego ubranie jest brudne i niechlujne. Pot czuć z kilku metrów.

- Ja to zrobię. Ma jakieś objawy?

- Popatrz na niego, jak mu oczy biegają w te i wewte. Może to ze stresu, ale może to już choroba. Trafiłem na niego w lesie, nie wiedział, jak się nazywa i tak dalej. Aha i nie jest zbyt miły - podkreślam.

- Dlaczego?

- Zapytałem się, co mogę dla niego jeszcze zrobić, jeśli cokolwiek, to mi odpowiedział: nie wiem, do /cenzura/ nędzy.

Pielęgniarka zamyśliła się lekko.

- Mówi szyfrem. Na tym etapie choroby nie umie inaczej - oznajmia.

- Skąd to wiesz? - pytam.

- I na dodatek wie więcej od innych. Wiesz, ja to miałam. Wyszłam z tego. Też gadałam zupełnie niezrozumiale. Ale do rzeczy. To, co powiedział jest bardzo logiczne - pielęgniarka patrzy na mnie oblizując łyżkę od jogurtu.

- Jak to logiczne? - pytam coraz bardziej zdumiony.

- Kojarzysz pannę Anastazję?

- Nie, nie mam pojęcia, kto to.

- To jest być może klucz do rozwiązania zagadki, jak walczyć z wirusem. Pewnie kiedyś mignęła ci przed oczami postać niskiej starej kobiety wyglądającej jak rzeźba? Bo to jest rzeźba. Mieszka tutaj. Czasami przemieszcza się to tu, to tam, jedno jest pewne, każdego dnia jest gdzieś indziej - kontynuuje przekrzykując jęki i kaszel dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia poczekalni.

- Mówicie na nią panna Anastazja?

- Tak. Ale to nie wszystko. Panna Anastazja, choć jest panną, jest też kurwą. Nie pytaj mnie o szczegóły, nie chce mi się opowiadać całej tej historii. W każdym razie wobec niektórych pacjentów może mieć specjalne życzenia i kiedy uda się je spełnić, pacjenci dochodzą do siebie. Nie mam pojęcia, jak się z nimi kontaktuje, pewnie telepatycznie i na jakiej zasadzie ich leczy - mówi ze śmiertelnie poważną miną pielęgniarka.

To jest najbardziej odjechana rzecz, jaką usłyszałem w ciągu ostatniego miesiąca - myślę sobie. Co prawda widziałem pannę Anastazję w jakimś składziku, kiedy pomagałem personelowi w wydawaniu leków, ale myślałem, że to zwykła rzeźba porzucona akurat tam, żeby nie przeszkadzała.

- Czyli jeśli mówi: do /cenzura/ nędzy, to oznacza, że panna Anastazja jest w jakiejś potrzebie - dedukuję na głos.

- Dokładnie tak - mówi pielęgniarka otwierając kolejny jogurt. Wiem, że robi nadgodziny. Po dziesięciu godzinach biegania i obsługiwania chorych, również tych u kresu życia i martwych ma prawo do chwili przerwy - I tu pojawiasz się ty, bo to ty jako pierwszy usłyszałeś szyfr. Jemu jeszcze da się pomóc, rozpoznaję tych wczesnych od razu - mówi patrząc na mnie.

- Jak się dowiedzieć, o co tu chodzi?

- Wyciągnij od niego więcej, najlepiej zapisz sobie, co mówi i przyjdź do mnie. Jeśli chodzi o pannę Anastazję, jestem tu najlepszym fachowcem - mówi z urzekającym uśmiechem, mimo zmęczenia. Po chwili słychać otwieranie puszki. To Redbull.

 

Zeszyt mam zapisany rozmową na pierwszy rzut oka bezsensowną. A zapisuję wszystko, włącznie z momentami, kiedy delikwent wybucha śmiechem albo płaczem. Idę do pielęgniarki i mówię jej, żeby się temu przyjrzała.

- To jest, to jest... Hm. Tak. No nie wierzę. Ta baba ma coraz durniejsze pomysły - konstatuje.

- Czyli co?

- Usiądź lepiej. Otóż musisz ją znaleźć jak najszybciej, co, jak wiesz, nie jest łatwe. Jeśli się spóźnisz, to po nim. I po paru innych też. Zadanie polega na tym: oczywiście znaleźć pannę Anastazję i... - pielęgniarka ledwie powstrzymuje śmiech - zmacać jej cycki, zanim zaczną spływać na ziemię.

Oniemiałem. Jakby za mało było dziwnych akcji na przestrzeni ostatnich miesięcy, to jeszcze mam gonić za ruchomą rzeźbą i macać jej cycki, a jeśli tego nie zrobię, ktoś umrze i nie będzie to śmierć spokojna.

- No, do roboty. Ja też muszę czasami odpocząć. I weź go ze sobą, tego też sobie zażyczyła. Nikt nie mówił, że jeśli jesteś uodporniony, to życie stanie się łatwe i przyjemne - to mówiąc wyciąga z szafy poduszkę, śpiwór, płyn do kąpieli, ręcznik i udaje się do kanciapy za recepcją.

 

- Nie marudź i nie spowalniaj mnie. Jeśli jej nie znajdziemy w porę, to umrzesz - mówię coraz bardziej marudzącemu nieznajomemu z lasu.

- Dobra, tak, nie, idziemy.

Czyli chyba zrozumiał. Wchodzimy do przeróżnych pomieszczeń. W niektórych chorzy lżej, którzy zamienią się niedługo najprawdopodobniej w chorych ciężej, a z tych staną się umierającymi zombie w ostatnim stadium szaleństwa. Do niektórych sali wolę tylko zaglądać i omiatać je wzrokiem, bez wchodzenia, czy szara rzeźba nie ukryła się właśnie tam. Musimy się spieszyć.

Piętro po piętrze, sala po sali, składzik po składziku, gabinet po gabinecie. Niemal wszystko otwarte, a jeśli zamknięte, to otwieram jednym z kluczy, których pęk noszę w kieszeni spodni.

- Nigdzie jej nie ma. Wracamy do piwnicy i powtarzamy poszukiwania. Masz tu chusteczki - wyciągam z kieszeni napoczętą paczkę chusteczek higienicznych i daję nieznajomemu (choć to już nieodpowiednie określenie, ale imienia od niego nadal nie udało mi się wyciągnąć), żeby wytarł pot, który oblewa jego czoło i spływa do oczu. Czuć strachem.

W piwnicy czysto. A czas ucieka. Kilka godzin tak się błąkamy, jest już środek nocy. Zmęczenie daje mi się we znaki. Teraz parter. Tu by się nie ukrywała, za łatwo byłoby ją znaleźć. A jednak...

- Chodź tu, szybko, jest! - krzyczę do mojego towarzysza, kiedy zauważam pannę Anastazję w jednym z pomieszczeń izby przyjęć. Biegniemy za nią. Stoi i patrzy niewzruszenie. Posąg starej, brzydkiej kobiety. Widzę, że coś się dzieje z jej piersiami. Zaczynają spływać w dół, jakby się topiły. Zastanawiam się, czy jeśli spłyną, to wrócą na swoje miejsce, ale ignoruję tę myśl, bo właśnie jest czas działać. Obaj podbiegamy do niej, nieznajomy krzyczy: - Teraz! Teraz! Musisz to zrobić, błagam!

Wyciągam ręce i łapię spływające cycki. Wiem, że jest już za późno. Nieznajomy zaczyna puchnąć, jest cały czerwony. Zaczynam krzyczeć do panny Anastazji:

- Ty kurwo stara! Ty kurwo stara!

KONIEC

Edytowane przez skakunna

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

21 minut temu, skakunna napisał:

Poniżej przedstawiam opowiadanie na podstawie jednego z moich wenlafaksynowych snów. Aby ciąg zdarzeń był w miarę logiczny, nieco zmieniłem chronologię i wypełniłem kilka dziur w fabule, które powstałyby, gdybym opisał ten sen takim, jaki był. Tym niemniej jednak większość wydarzeń przedstawię tak, jak miały miejsce w mojej głowie, włącznie z zakończeniem.

 

Opowiadanie bez nazwy

 

Ciemno. Las. Nie wiem, jak się tu znalazłem. Standardowo, jak to we śnie. Chociaż w tak dziwnych czasach, jakie nastały to wcale nie musi być sen. Wiem kim jestem, pamiętam swoje nazwisko, nie wiem, gdzie jest mój adres, bo go w tej chwili nie mam. No i ciemno, las. Na razie muszę się stąd wydostać, choć na zewnątrz wcale nie jest wiele lepiej. Wirus całkowicie sparaliżował normalne życie, ludzie chorują i zamieniają się w warzywa, wariują na dobre albo umierają jako fizyczne i psychiczne wraki. Wszystko trwa od kilku dni do kilku miesięcy. Zdrowieją nieliczni. Eksperymentalne terapie nie przynoszą dobrych rezultatów, szczepionki nie ma i co gorsza nie ma kto już nad nią pracować, bo zespoły naukowców i lekarzy zostały zdziesiątkowane przez wirus. Ale są też nieliczni odporni. Wydaje się, że mogę do nich należeć, skoro nie złapałem tego świństwa. A może złapałem i już mi miesza w głowie, skoro znalazłem się z niczego nic w lesie?

Ten dziwny typek (o ile w tych czasach można wobec kogokolwiek użyć takiego określenia) przypałętał się do mnie parę godzin temu. Robiło się już ciemno, kiedy mnie zawołał z jakiejś bocznej ścieżki. Zawołał mnie, spanikowany twierdził, że nie pamięta, jak się nazywa. Przerażony zupełnie. Kto wie, czy już nie trafiony. Ale miał latarkę. Ja nie miałem, za to mam wodę i coś do jedzenia. Idziemy więc razem. Nawet się cieszę, bo mam jakieś towarzystwo, chociaż niewiele mówi. Imienia nie pamięta.

Szpital zakaźny. Jak mogłem się spodziewać, materace i karimaty na korytarzach, sale są przepełnione. Masek nikt nie nosi, nie ma sensu, bo wirus i tak przez nie przechodzi, a personel stanowią głównie osoby odporne czy to naturalnie czy wskutek przebycia choroby. Co gorsza, właśnie dlatego prawdziwego lekarza czy pielęgniarki tu ze świecą szukać i chorymi zajmują się ślusarze, kelnerki, politolog i kierowcy. Znalazła się nawet jedna influencerka robiąca furorę swoim nowym zajęciem w social mediach. Poszliśmy akurat tam, bo mam wrażenie, że mój towarzysz z lasu jest trafiony, sam nie protestował. Jeśli wirus go dopadł, to może istnieć jakaś szansa, żeby mu pomóc, panika, milczenie i mówienie szyfrem to bardzo wczesne objawy, dające nadzieję na wyzdrowienie w przypadku szybkiego wprowadzenia leczenia, choć leczy się to objawowo, na samą chorobę leku nie ma.

- Jesteśmy w szpitalu. Przebadają cię, sprawdzą czy jesteś trafiony, dadzą leki. Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? - pytam.

- Nie wiem. Do /cenzura/ nędzy.

 

Idę porozmawiać z pielęgniarką w recepcji. To znaczy, ona pewnie pielęgniarką tak naprawdę nie jest, choć fartuch ma. To młoda dziewczyna, może nawet za młoda, żeby mieć ukończone jakiekolwiek studia. Ma czarne, lśniące włosy spięte w kitkę, jest widocznie zmęczona, ale zadbana. Właśnie wróciła od jednego z pacjentów, usiadła na krzesełku przed swoim stolikiem, wyjęła 100 panoramicznych i zabrała się za jednoczesne rozwiązywanie krzyżówki i konsumpcję jogurtu. Znam ją. Byłem tu niejednokrotnie.

- Cześć, przyprowadziłem ci jednego typka, może być trafiony. Ale jeśli nawet, to sam początek.

- Jeeeezu, znowu? Nawet wysrać się nie mamy czasu.

- Co zrobić. Przebada go ktoś? - wskazuję go palcem.

Dopiero teraz miałem okazję się trochę mu przyjrzeć. Ma jakieś 35-40 lat, sporą łysinę na głowie, resztki brązowych włosów mu siwieją, a pyzata twarz okolona jest zaniedbanym zarostem. Nie wiadomo, jak długo się szwędał po tym lesie. Jego ubranie jest brudne i niechlujne. Pot czuć z kilku metrów.

- Ja to zrobię. Ma jakieś objawy?

- Popatrz na niego, jak mu oczy biegają w te i wewte. Może to ze stresu, ale może to już choroba. Trafiłem na niego w lesie, nie wiedział, jak się nazywa i tak dalej. Aha i nie jest zbyt miły - podkreślam.

- Dlaczego?

- Zapytałem się, co mogę dla niego jeszcze zrobić, jeśli cokolwiek, to mi odpowiedział: nie wiem, do /cenzura/ nędzy.

Pielęgniarka zamyśliła się lekko.

- Mówi szyfrem. Na tym etapie choroby nie umie inaczej - oznajmia.

- Skąd to wiesz? - pytam.

- I na dodatek wie więcej od innych. Wiesz, ja to miałam. Wyszłam z tego. Też gadałam zupełnie niezrozumiale. Ale do rzeczy. To, co powiedział jest bardzo logiczne - pielęgniarka patrzy na mnie oblizując łyżkę od jogurtu.

- Jak to logiczne? - pytam coraz bardziej zdumiony.

- Kojarzysz pannę Anastazję?

- Nie, nie mam pojęcia, kto to.

- To jest być może klucz do rozwiązania zagadki, jak walczyć z wirusem. Pewnie kiedyś mignęła ci przed oczami postać niskiej starej kobiety wyglądającej jak rzeźba? Bo to jest rzeźba. Mieszka tutaj. Czasami przemieszcza się to tu, to tam, jedno jest pewne, każdego dnia jest gdzieś indziej - kontynuuje przekrzykując jęki i kaszel dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia poczekalni.

- Mówicie na nią panna Anastazja?

- Tak. Ale to nie wszystko. Panna Anastazja, choć jest panną, jest też kurwą. Nie pytaj mnie o szczegóły, nie chce mi się opowiadać całej tej historii. W każdym razie wobec niektórych pacjentów może mieć specjalne życzenia i kiedy uda się je spełnić, pacjenci dochodzą do siebie. Nie mam pojęcia, jak się z nimi kontaktuje, pewnie telepatycznie i na jakiej zasadzie ich leczy - mówi ze śmiertelnie poważną miną pielęgniarka.

To jest najbardziej odjechana rzecz, jaką usłyszałem w ciągu ostatniego miesiąca - myślę sobie. Co prawda widziałem pannę Anastazję w jakimś składziku, kiedy pomagałem personelowi w wydawaniu leków, ale myślałem, że to zwykła rzeźba porzucona akurat tam, żeby nie przeszkadzała.

- Czyli jeśli mówi: do /cenzura/ nędzy, to oznacza, że panna Anastazja jest w jakiejś potrzebie - dedukuję na głos.

- Dokładnie tak - mówi pielęgniarka otwierając kolejny jogurt. Wiem, że robi nadgodziny. Po dziesięciu godzinach biegania i obsługiwania chorych, również tych u kresu życia i martwych ma prawo do chwili przerwy - I tu pojawiasz się ty, bo to ty jako pierwszy usłyszałeś szyfr. Jemu jeszcze da się pomóc, rozpoznaję tych wczesnych od razu - mówi patrząc na mnie.

- Jak się dowiedzieć, o co tu chodzi?

- Wyciągnij od niego więcej, najlepiej zapisz sobie, co mówi i przyjdź do mnie. Jeśli chodzi o pannę Anastazję, jestem tu najlepszym fachowcem - mówi z urzekającym uśmiechem, mimo zmęczenia. Po chwili słychać otwieranie puszki. To Redbull.

 

Zeszyt mam zapisany rozmową na pierwszy rzut oka bezsensowną. A zapisuję wszystko, włącznie z momentami, kiedy delikwent wybucha śmiechem albo płaczem. Idę do pielęgniarki i mówię jej, żeby się temu przyjrzała.

- To jest, to jest... Hm. Tak. No nie wierzę. Ta baba ma coraz durniejsze pomysły - konstatuje.

- Czyli co?

- Usiądź lepiej. Otóż musisz ją znaleźć jak najszybciej, co, jak wiesz, nie jest łatwe. Jeśli się spóźnisz, to po nim. I po paru innych też. Zadanie polega na tym: oczywiście znaleźć pannę Anastazję i... - pielęgniarka ledwie powstrzymuje śmiech - zmacać jej cycki, zanim zaczną spływać na ziemię.

Oniemiałem. Jakby za mało było dziwnych akcji na przestrzeni ostatnich miesięcy, to jeszcze mam gonić za ruchomą rzeźbą i macać jej cycki, a jeśli tego nie zrobię, ktoś umrze i nie będzie to śmierć spokojna.

- No, do roboty. Ja też muszę czasami odpocząć. I weź go ze sobą, tego też sobie zażyczyła. Nikt nie mówił, że jeśli jesteś uodporniony, to życie stanie się łatwe i przyjemne - to mówiąc wyciąga z szafy poduszkę, śpiwór, płyn do kąpieli, ręcznik i udaje się do kanciapy za recepcją.

 

- Nie marudź i nie spowalniaj mnie. Jeśli jej nie znajdziemy w porę, to umrzesz - mówię coraz bardziej marudzącemu nieznajomemu z lasu.

- Dobra, tak, nie, idziemy.

Czyli chyba zrozumiał. Wchodzimy do przeróżnych pomieszczeń. W niektórych chorzy lżej, którzy zamienią się niedługo najprawdopodobniej w chorych ciężej, a z tych staną się umierającymi zombie w ostatnim stadium szaleństwa. Do niektórych sali wolę tylko zaglądać i omiatać je wzrokiem, bez wchodzenia, czy szara rzeźba nie ukryła się właśnie tam. Musimy się spieszyć.

Piętro po piętrze, sala po sali, składzik po składziku, gabinet po gabinecie. Niemal wszystko otwarte, a jeśli zamknięte, to otwieram jednym z kluczy, których pęk noszę w kieszeni spodni.

- Nigdzie jej nie ma. Wracamy do piwnicy i powtarzamy poszukiwania. Masz tu chusteczki - wyciągam z kieszeni napoczętą paczkę chusteczek higienicznych i daję nieznajomemu (choć to już nieodpowiednie określenie, ale imienia od niego nadal nie udało mi się wyciągnąć), żeby wytarł pot, który oblewa jego czoło i spływa do oczu. Czuć strachem.

W piwnicy czysto. A czas ucieka. Kilka godzin tak się błąkamy, jest już środek nocy. Zmęczenie daje mi się we znaki. Teraz parter. Tu by się nie ukrywała, za łatwo byłoby ją znaleźć. A jednak...

- Chodź tu, szybko, jest! - krzyczę do mojego towarzysza, kiedy zauważam pannę Anastazję w jednym z pomieszczeń izby przyjęć. Biegniemy za nią. Stoi i patrzy niewzruszenie. Posąg starej, brzydkiej kobiety. Widzę, że coś się dzieje z jej piersiami. Zaczynają spływać w dół, jakby się topiły. Zastanawiam się, czy jeśli spłyną, to wrócą na swoje miejsce, ale ignoruję tę myśl, bo właśnie jest czas działać. Obaj podbiegamy do niej, nieznajomy krzyczy: - Teraz! Teraz! Musisz to zrobić, błagam!

Wyciągam ręce i łapię spływające cycki. Wiem, że jest już za późno. Nieznajomy zaczyna puchnąć, jest cały czerwony. Zaczynam krzyczeć do panny Anastazji:

- Ty kurwo stara! Ty kurwo stara!

KONIEC

Hehe ,ale masz talent literacki (niezaprzeczalnie)fajnie sie to czytalo i trzymalo w napieciu ,niczym Dżuma Camusa👍👍Super,moze bys pisał jakies opowiadania na podstawie swoich snow🤣chetnie bym czytala

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@Lucy32, dzięki. ;) Wenlafaksyna już odstawiona, a bupropion nie zapewnia nawet 10% takich filmowych wrażeń podczas seansów w głowie, ale jeszcze parę snów pamiętam dosyć dobrze, więc w wolnej chwili coś skrobnę. ;) Ogólnie to chyba wrócę do hobbystycznego pisarstwa po dłuższej przerwie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

6 minut temu, skakunna napisał:

@Lucy32, dzięki. ;) Wenlafaksyna już odstawiona, a bupropion nie zapewnia nawet 10% takich filmowych wrażeń podczas seansów w głowie, ale jeszcze parę snów pamiętam dosyć dobrze, więc w wolnej chwili coś skrobnę. ;) Ogólnie to chyba wrócę do hobbystycznego pisarstwa po dłuższej przerwie.

Wracaj, fajnie ci wychodzi pisanie.Ja na Dulo mam tez nie raz takie sny pełne akcji,ale nie potrafila bym ich tak zlozyc w ciekawe opowiadanie.Brawo dla ciebie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

No to jak już załapałem wenę, opiszę inny sen, trochę dodałem, trochę odjąłem, ale zasadniczo fabuła pozostała niezmieniona. 🙂

 

Stacja Nigdzie Główne.

 

Przystanek na żądanie. Sam słupek z małą tabliczką rozkładu jazdy. Ledwie wysiadłem z jelcza, kierowca zamknął drzwi i natychmiast odjechał przy okazji zasmradzając spalinami najbliższe otoczenie. Wrześniowe popołudniowe słońce oświetlało połacie nieużytków i jakąś wielką, dymiącą fabrykę w oddali z jednej i mały lasek z drugiej strony. Przez lasek przebiegała wąska ulica z chodnikiem po prawej stronie. Nieco dalej w prawo za drzewami widać było torowisko kolejowe, którego nie przeoczyłem jadąc autobusem, w końcu przejechaliśmy wiaduktem nad nim. Jakieś dziesięć minut marszu, może i mniej i będę na miejscu. Po drodze między torami, przy budynku, który kiedyś może był nastawnią, na tle wyłączonych z ruchu wagonów bili się dwaj bezdomni. Do krwi, jeden drugiego powalił i kopał już leżącego. Ich problem, idę dalej. No i już widzę zatoczkę, minęło mnie jakieś małe auto, dalej widzę budynek. Na postoju taksówek stoją dwie - jeden biały, zaniedbany stary polonez "przejściówka", czyli rocznik 1990-1991, drugi znacznie nowszy i o wiele bardziej zadbany bordowy samochód tej samej marki z logo korporacji na drzwiach. Ja nie wiem, gdzie właściwie jestem, wiem tylko, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem będzie udać się na dworzec, do którego się właśnie zbliżam. Niski, piętrowy budynek ze szkła, metalu i blachy falistej. Brzydki, socjalistyczny potworek z kryzysowych lat osiemdziesiątych. Ale może dokądś stąd odjadę, bo wygląda to na dworzec.

 

Dwie otwarte kasy, nad nimi tablica z odjazdami i przyjazdami. Nie wiem, dokąd chcę jechać, dlatego wolę sobie usiąść w poczekalni. Jakiś dziwny, nieprzyjemnie wyglądający typ spogląda na mnie z jednej z ławeczek. Wygląda dosyć groźnie, wolę się nie gapić. Mam ochotę przemyć sobie twarz, proszę więc kasjerkę o kluczyk do WC. Ona spogląda na mnie odrywając wzrok od monitora CRT, przyjmuje parę monet i daje mi kluczyk natychmiast wracając do pogaduszek z koleżanką. Przy okazji się wysikam. Do butelki nalałem sobie kranówy, bo nie mam co pić. Półtoralitrowa butelka po gazowanej wodzie źródlanej, o czym informuje nader oszczędnie zaprojektowana etykieta, ląduje już pełna zwykłej kranówki w plecaku.

Dziwny, nieprzyjemny typ zniknął, słychać hamowanie pociągu. Pewnie jego. Bon voyage. Po niemal pustej poczekalni nerwowo przechadza się jakiś wysoki, gładko ogolony facet z pociągłą twarzą, szczupłą budową ciała i skórzaną kurtką narzuconą na koszulę wciągniętą w dżinsy. Skądś go znam. Ma około czterdziestu-czterdziestu pięciu lat. Zagadam go, ale najpierw przejdę się po dworcu, może mają tu jakąś jadłodajnię czy smażalnię hamburgerów lub cokolwiek tego typu. Przypomniałem sobie, że przecież jest na zewnątrz, po drugiej stronie prowadzącej w bok ulicy są nawet budki z piwem z małymi ogródkami skąpane w przyjemnej zieleni, ale moją uwagę przyciągają półotwarte drzwi w mniejszej, zupełnie pustej poczekalni, skąd dociera do mnie zapach... frytek. Ostrożnie zaglądam do środka i to, co widzę dalece przekracza moje oczekiwania. Tu w biały dzień trwa regularna libacja na zaawansowanym etapie.
- E, chodź tu, napijemy sięęę! - woła mnie jakiś facet z litrową butelką cyrylicznej wódki.
Widzę, że niektórzy uczestnicy libacji mają na sobie robocze ciuchy nie do końca czyste, więc pewnie przyszli tu prosto z pracy. Niektórzy mówią po polsku, niektórzy po rosyjsku. Sami faceci, ani jednej kobiety. Surowe wnętrze ze ścianami pomalowanymi olejną farbą przesiąknięte jest zapachem alkoholu, papierosów, wspomnianych wcześniej frytek, potu i chyba jeszcze rzygowin. Oprócz ścian jest tu tylko coś w rodzaju barku, spartańskie stoliki i drewniane krzesła.
- Na chuuuuj nam swoboda ruskiego naroda, gdy nie ma co palić i nie ma co pić... - bełkotliwie śpiewa jeden z nich fałszując melodię radzieckiego hymnu i puszcza pawia.
Ktoś chwali się pistoletem przed swoimi kompanami. Uznaję, że mam tego dość. Nie mam ochoty tu zostawać, więc kieruję się do wyjścia i prawie potykam się o leżącego, kompletnie pijanego uczestnika imprezy, widocznie ze słabszą od innych głową. Głośno chrapie.

 

- Długo spałem? - pytam siedzącej obok mnie na ławeczce na zewnątrz dworca kobiety, kiedy zebrałem się po przebudzeniu do kupy.
- Nie wiem, dopiero się dosiadłam - odpowiada z uśmiechem nieznajoma, powolnym ruchem wyciąga papierosa z paczki i odpala. Chce mnie poczęstować, ale odmawiam. Nie palę. Ona pali i patrzy gdzieś w dal. Przyglądam jej się dyskretnie. Jest starsza ode mnie, na pewno ma czterdziestkę lub się do niej nieuchronnie zbliża, może więcej, na pewno też ma mniej niż pięćdziesiąt. Na głowie burza naturalnie rdzaworudych, kręconych włosów. Zielone oczy, które od czasu do czasu ukrywa za ciemnymi szkłami. Ubrana jest w zieloną bluzkę i szarą, długą spódnicę, jakby chciała ukryć raczej szczupłe kształty. Jej ruchy są delikatne, jakby nad każdym chwilę myślała, zanim go wykona. Przypomina mi aktorkę, tylko nie wiem, którą. Pali papierosa i spogląda przed siebie, patrząc na jakiś nieokreślony punkt w powietrzu. Postanawiam sprawdzić, czy nikt mi nic nie zwędził z plecaka. Wszystko mam. Telefon, portfel, pieniądze, wszystko na swoim miejscu. Oddycham z ulgą.
- Gdzie my właściwie jesteśmy, nie wie pani przypadkiem? - pytam kobiety.
- Daruj sobie tą panią. Jestem Aldona, a ty?
Przedstawiam się. Podajemy sobie ręce. Ma na dłoniach sporo biżuterii. Wydaje mi się, że raczej dobraną z gustem, bez tandety i pozornego przepychu. Czuć od niej papierosami i perfumami.
- Miło mi. Nie wiem, chyba jesteśmy w Warszawie. Dokąd chcesz jechać? Masz spory wybór, nie musisz ograniczać się do naszego kraju. Berlin Lichtenberg, Hoek van Holland, Bruksela, Budapeszt Keleti, Praga, Ostrava-Svinov, Belgrad, Odessa, nawet do Sofii coś czasami jeździ parę razy w roku, Kijów Pasażerskij, Mińsk Pasażerskij, Moskwa... - wymienia z pamięci - wszystko dostępne, oczywiście, jeśli masz paszport. Chwilę myśli, wciągając dym do płuc, nie patrząc mi w oczy: - Ostatnio znowu jest trochę problemów z ruskimi.
Nie miałem pomysłu, co odpowiedzieć, więc tylko chrząknąłem uznając, że to wystarczy jako oznaka przyjęcia do wiadomości. Pomyślałem tylko, że to nie może być Warszawa, bo to jakaś głęboka prowincja. Albo jakiś peryferyjny dworzec, na który skierowano dalekobieżne i międzynarodowe pociągi z powodu remontów. Ale dlaczego tu jest tak mało ludzi? Dlaczego autobus nie wjeżdża tutaj, lecz wysadza ludzi kilkaset metrów stąd na przystanku z napisem NA ŻĄDANIE? Dlaczego stoją tylko dwie taksówki? Aldona tylko uśmiecha się delikatnie.
- Z jednej strony kupisz u nich wszystko, ale z drugiej... Pobicia, wymuszenia, haracze. Niby, kiedy nie szukasz problemów, to ich nie znajdujesz, a nasi też potrafią uprzykrzyć życie, szczególnie, kiedy prowadzisz jakiś biznes - wzdycha.
Nie wiem, dlaczego, ale wpadam na pomysł, że mógłbym z nią zagrać w karty. Mam je w plecaku. Wyciągam fikuśne, kolorowe, plastikowe opakowanie zwykłej talii kart.
- Mogę? - pyta wyciągając rękę w stronę plastikowego pudełka, drugą dłonią zrzucając peta na ziemię i rozdeptując butem na niskim obcasie.
- Jasne - odpowiadam.
Aldona obraca pudełko w rękach, otwiera i zamyka, po czym mi oddaje.
- Fajne - mówi - To jak już się znamy, może wymienimy numery telefonów? Masz komórkę?
- Mam - odpowiadam i wyciągam z plecaka telefon. Aldona również wyciąga z torebki swój. Mały, zgrabny alcatel pasuje do niej i wyraźnie odróżnia się od mojej cegły z napisem BOSCH i anteną. Kobieta podaje mi numer, ja puszczam jej "strzałkę", ona potwierdza, że ma mój numer i zapisuje go sobie w książce kontaktów.
- Spróbuj piwa tam, w tamtej budce z ogródkiem. Leją czeskie, jest naprawdę dobre - Aldona wstaje i odpala kolejnego papierosa.
- A, widzę, nie znam tego logo, co tam widnieje, widać że nie nasze - odpowiadam.
- Wybierz się tam. Ja muszę iść do poczekalni, mój pociąg jest opóźniony, choć z tymi opóźnieniami to tak jest, że zazwyczaj ulegają zmianie w tę stronę, że są większe, ale raz na jakiś czas zdarzy się zmniejszenie spóźnienia i wtedy kicha, kiedy to przegapisz. Trzymaj się.

 

Z polecenia Aldony nie skorzystałem, choć na zewnątrz jest ciepło i przyjemnie, nawet w samej bluzie narzuconej na t-shirt jest mi trochę za ciepło, a łagodny, wrześniowy wiatr nieco chłodzi moją twarz. Wolałem wrócić do poczekalni, gdzie było nieco chłodniej. Nad wejściem do przejścia podziemnego na jeden z peronów słychać dźwięk pragotronu przewijającego kolejne nazwy stacji i godziny odjazdu. Widzę siedzącego wysokiego typa w skórzanej kurtce, dwóch innych i Aldonę siedzącą bokiem na drewnianej ławce, jednej z kilku tutaj. Podchodzę do nich.
- Cześć wam.
Odpowiedzieli mi. Mam chwilę, żeby przyjrzeć się dwóm pozostałym. Ten obok wysokiego jest od niego zdecydowanie niższy, ma na sobie turecki sweter i dżinsy, nosi ciemny, lekko siwiejący, wydatny, ale schludnie przystrzyżony wąs i równie schludnie przystrzyżone ciemne włosy z niewielkimi śladami łysiny. Patrzy przed siebie smutnymi, niebieskimi oczami. Nie jest wiele starszy ode mnie, postarzają go głównie smutek w oczach, wąs i dawno niemodny sweter. Ma około trzydziestu pięciu lat, może jest nawet trochę młodszy, w moim wieku. Drugi typek obok jest dużo młodszy, nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Gęba się mu ciągle śmieje, sprawia wrażenie cwaniaka. Irytuje mnie. Nie rozumiem też zestawienia jego ubioru: dżinsowa bluza i spodnie z obniżonym krokiem. Nie uważam się za znawcę mody, ale to mi się wydaje połączeniem zwyczajnie z dupy. Aldona siedzi na brzegu ławki, więc między młodym i nią jest przestrzeń, którą mogę zająć. Siadam.
- Dokąd jedziecie? - pytam.
Wysoki patrzy na mnie i kiedy nasze spojrzenia się spotykają, odwraca wzrok. Wąsaty wzrusza ramionami. Młody się śmieje, a Aldona wyciąga papierosa i odpala. W poczekalni!
Po kilku minutach takiego siedzenia i gapienia się nie wytrzymuję. Wstaję i otwarcie pytam:
- Słuchajcie, pamiętacie swoje daty urodzenia? Możecie podać sam rok. Widzicie przecież, że trafiliśmy tu nie wiadomo skąd, a na pewno nie są to czasy, w których żyliśmy, zanim się tu znaleźliśmy - mówię nieco podniesionym głosem - Ty? Który jesteś rocznik? - pytam wysokiego w skórzanej kurtce.
- Tysiąc dziewięćset trzydzieści dwa - odpowiada. Chcę to zbyć jako żart, ale dochodzę do wniosku, że to nie takie głupie.
- I co, jakim cudem wyglądasz na czterdziestkę? Popatrz na mnie, według tego wszystkiego, co tu widzę mamy rok między dwutysięcznym a dwa tysiące trzecim. Te auta, ubrania, komputery u kasjerek, pragotrony, autobusy, wagony kolejowe, przedziały dla palących, paszporty - spoglądam na Aldonę wyraźnie akcentując słowo "paszporty" - powinienem być teraz dziesięcio-dwunastoletnim szczylem, a jestem po trzydziestce - kontynuuję - jeśli trafiliśmy tu wskutek działania jakiejś maszyny przenoszącej w czasie, to możemy być z najróżniejszych roczników. Może jeszcze nawet World Trade Center stoją, jesli to się da jakoś sprawdzić w tej chwili - spoglądam po wszystkich. Wąsaty nadal gapi się na swoje buty. Młody się uśmiecha. Aldona dopala cienkiego mentolowego szluga patrząc gdzieś w bok. Wysoki się patrzy to na mnie, to na ścianę.
- Gdzie byłeś w wojsku? - pyta wąsaty.
- Właśnie! - celuję w niego palec wskazujący - wyobraź sobie, że nie byłem w ogóle, bo moich roczników już nie brali!
- Jak to nie brali? Studiowałeś czy coś i tak cię odraczali, że dali ci spokój albo odbębniłeś w szpitalu? Albo miałeś D? - znów pyta wąsacz.
- Nie, po prostu mnie nie wzięli, bo zawiesili pobór - odpowiadam i widzę, że jest zdumiony. Młody się nadal uśmiecha, a Aldona gasi peta pod ławką.
- Dziwne - podsumował wąsaty i znowu zaczął się gapić na swoje buty.

- Pokażcie, co macie za telefony. Komórkowe. Bo wiecie, ja znam takie świecące prostokąty z ekranami dotykowymi. A teraz mam takie coś - pokazuję swojego boscha. Wysoki wyciąga z kieszeni cegłę bez antenki. Aldona pokazuje swojego alcatela, którego już widziałem i lekko nim potrząsa. Młody wyciąga jakiś wynalazek trudnej do określenia marki, z okrągłymi przyciskami, antenką i małym wyświetlaczem. Wąsacz oznajmia, że nie ma czegoś takiego i pokazuje palcem na znajdującą się przy kasach budkę telefoniczną.

 

Tymczasem przy wejściu do hali dworca zauważyłem zadymę, na którą od razu skierował wzrok Młody, czym nie omieszkał się podzielić.
- Ej, patrzcie - pokazał palcem i się uśmiechnął jeszcze szerzej.
Przy wejściu trwała właśnie regularna bijatyka. Dwóch osiłków kopało leżącego typka, który coś im widocznie zawinił. Wstaję i mówię do wszystkich zgromadzonych na tej wstrętnej ławce:
- Chyba powinniśmy się stąd ulotnić, co nie? - pytam.
- Siadaj, /cenzura/ - mówi wysoki.
Odwracam się znów w stronę wejścia, gdzie buty napastników masakrują nieszczęśnika. Z jego nosa i ust wypływa krew, ale oni nie przestają. Nagle czuję silny uścisk na ramieniu, to młody chce mnie nakłonić, abym usiadł.
- Siadaj, my tu jesteśmy obserwatorami, nic nam nie grozi.
Siadam i oglądam masakrowanie tego biedaka przy wejściu. Wreszcie skończyli, jeden z nich splunął na niego i obydwaj sobie poszli. A ja czekam nadal na pociąg, sam nie wiem, dokąd.
KONIEC.

Edytowane przez skakunna

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

45 minut temu, skakunna napisał:

No to jak już załapałem wenę, opiszę inny sen, trochę dodałem, trochę odjąłem, ale zasadniczo fabuła pozostała niezmieniona. 🙂

 

Stacja Nigdzie Główne.

 

Przystanek na żądanie. Sam słupek z małą tabliczką rozkładu jazdy. Ledwie wysiadłem z jelcza, kierowca zamknął drzwi i natychmiast odjechał przy okazji zasmradzając spalinami najbliższe otoczenie. Wrześniowe popołudniowe słońce oświetlało połacie nieużytków i jakąś wielką, dymiącą fabrykę w oddali z jednej i mały lasek z drugiej strony. Przez lasek przebiegała wąska ulica z chodnikiem po prawej stronie. Nieco dalej w prawo za drzewami widać było torowisko kolejowe, którego nie przeoczyłem jadąc autobusem, w końcu przejechaliśmy wiaduktem nad nim. Jakieś dziesięć minut marszu, może i mniej i będę na miejscu. Po drodze między torami, przy budynku, który kiedyś może był nastawnią, na tle wyłączonych z ruchu wagonów bili się dwaj bezdomni. Do krwi, jeden drugiego powalił i kopał już leżącego. Ich problem, idę dalej. No i już widzę zatoczkę, minęło mnie jakieś małe auto, dalej widzę budynek. Na postoju taksówek stoją dwie - jeden biały, zaniedbany stary polonez "przejściówka", czyli rocznik 1990-1991, drugi znacznie nowszy i o wiele bardziej zadbany bordowy samochód tej samej marki z logo korporacji na drzwiach. Ja nie wiem, gdzie właściwie jestem, wiem tylko, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem będzie udać się na dworzec, do którego się właśnie zbliżam. Niski, piętrowy budynek ze szkła, metalu i blachy falistej. Brzydki, socjalistyczny potworek z kryzysowych lat osiemdziesiątych. Ale może dokądś stąd odjadę, bo wygląda to na dworzec.

 

Dwie otwarte kasy, nad nimi tablica z odjazdami i przyjazdami. Nie wiem, dokąd chcę jechać, dlatego wolę sobie usiąść w poczekalni. Jakiś dziwny, nieprzyjemnie wyglądający typ spogląda na mnie z jednej z ławeczek. Wygląda dosyć groźnie, wolę się nie gapić. Mam ochotę przemyć sobie twarz, proszę więc kasjerkę o kluczyk do WC. Ona spogląda na mnie odrywając wzrok od monitora CRT, przyjmuje parę monet i daje mi kluczyk natychmiast wracając do pogaduszek z koleżanką. Przy okazji się wysikam. Do butelki nalałem sobie kranówy, bo nie mam co pić. Półtoralitrowa butelka po gazowanej wodzie źródlanej, o czym informuje nader oszczędnie zaprojektowana etykieta, ląduje już pełna zwykłej kranówki w plecaku.

Dziwny, nieprzyjemny typ zniknął, słychać hamowanie pociągu. Pewnie jego. Bon voyage. Po niemal pustej poczekalni nerwowo przechadza się jakiś wysoki, gładko ogolony facet z pociągłą twarzą, szczupłą budową ciała i skórzaną kurtką narzuconą na koszulę wciągniętą w dżinsy. Skądś go znam. Ma około czterdziestu-czterdziestu pięciu lat. Zagadam go, ale najpierw przejdę się po dworcu, może mają tu jakąś jadłodajnię czy smażalnię hamburgerów lub cokolwiek tego typu. Przypomniałem sobie, że przecież jest na zewnątrz, po drugiej stronie prowadzącej w bok ulicy są nawet budki z piwem z małymi ogródkami skąpane w przyjemnej zieleni, ale moją uwagę przyciągają półotwarte drzwi w mniejszej, zupełnie pustej poczekalni, skąd dociera do mnie zapach... frytek. Ostrożnie zaglądam do środka i to, co widzę dalece przekracza moje oczekiwania. Tu w biały dzień trwa regularna libacja na zaawansowanym etapie.
- E, chodź tu, napijemy sięęę! - woła mnie jakiś facet z litrową butelką cyrylicznej wódki.
Widzę, że niektórzy uczestnicy libacji mają na sobie robocze ciuchy nie do końca czyste, więc pewnie przyszli tu prosto z pracy. Niektórzy mówią po polsku, niektórzy po rosyjsku. Sami faceci, ani jednej kobiety. Surowe wnętrze ze ścianami pomalowanymi olejną farbą przesiąknięte jest zapachem alkoholu, papierosów, wspomnianych wcześniej frytek, potu i chyba jeszcze rzygowin. Oprócz ścian jest tu tylko coś w rodzaju barku, spartańskie stoliki i drewniane krzesła.
- Na chuuuuj nam swoboda ruskiego naroda, gdy nie ma co palić i nie ma co pić... - bełkotliwie śpiewa jeden z nich fałszując melodię radzieckiego hymnu i puszcza pawia.
Ktoś chwali się pistoletem przed swoimi kompanami. Uznaję, że mam tego dość. Nie mam ochoty tu zostawać, więc kieruję się do wyjścia i prawie potykam się o leżącego, kompletnie pijanego uczestnika imprezy, widocznie ze słabszą od innych głową. Głośno chrapie.

 

- Długo spałem? - pytam siedzącej obok mnie na ławeczce na zewnątrz dworca kobiety, kiedy zebrałem się po przebudzeniu do kupy.
- Nie wiem, dopiero się dosiadłam - odpowiada z uśmiechem nieznajoma, powolnym ruchem wyciąga papierosa z paczki i odpala. Chce mnie poczęstować, ale odmawiam. Nie palę. Ona pali i patrzy gdzieś w dal. Przyglądam jej się dyskretnie. Jest starsza ode mnie, na pewno ma czterdziestkę lub się do niej nieuchronnie zbliża, może więcej, na pewno też ma mniej niż pięćdziesiąt. Na głowie burza naturalnie rdzaworudych, kręconych włosów. Zielone oczy, które od czasu do czasu ukrywa za ciemnymi szkłami. Ubrana jest w zieloną bluzkę i szarą, długą spódnicę, jakby chciała ukryć raczej szczupłe kształty. Jej ruchy są delikatne, jakby nad każdym chwilę myślała, zanim go wykona. Przypomina mi aktorkę, tylko nie wiem, którą. Pali papierosa i spogląda przed siebie, patrząc na jakiś nieokreślony punkt w powietrzu. Postanawiam sprawdzić, czy nikt mi nic nie zwędził z plecaka. Wszystko mam. Telefon, portfel, pieniądze, wszystko na swoim miejscu. Oddycham z ulgą.
- Gdzie my właściwie jesteśmy, nie wie pani przypadkiem? - pytam kobiety.
- Daruj sobie tą panią. Jestem Aldona, a ty?
Przedstawiam się. Podajemy sobie ręce. Ma na dłoniach sporo biżuterii. Wydaje mi się, że raczej dobraną z gustem, bez tandety i pozornego przepychu. Czuć od niej papierosami i perfumami.
- Miło mi. Nie wiem, chyba jesteśmy w Warszawie. Dokąd chcesz jechać? Masz spory wybór, nie musisz ograniczać się do naszego kraju. Berlin Lichtenberg, Hoek van Holland, Bruksela, Budapeszt Keleti, Praga, Ostrava-Svinov, Belgrad, Odessa, nawet do Sofii coś czasami jeździ parę razy w roku, Kijów Pasażerskij, Mińsk Pasażerskij, Moskwa... - wymienia z pamięci - wszystko dostępne, oczywiście, jeśli masz paszport. Chwilę myśli, wciągając dym do płuc, nie patrząc mi w oczy: - Ostatnio znowu jest trochę problemów z ruskimi.
Nie miałem pomysłu, co odpowiedzieć, więc tylko chrząknąłem uznając, że to wystarczy jako oznaka przyjęcia do wiadomości. Pomyślałem tylko, że to nie może być Warszawa, bo to jakaś głęboka prowincja. Albo jakiś peryferyjny dworzec, na który skierowano dalekobieżne i międzynarodowe pociągi z powodu remontów. Ale dlaczego tu jest tak mało ludzi? Dlaczego autobus nie wjeżdża tutaj, lecz wysadza ludzi kilkaset metrów stąd na przystanku z napisem NA ŻĄDANIE? Dlaczego stoją tylko dwie taksówki? Aldona tylko uśmiecha się delikatnie.
- Z jednej strony kupisz u nich wszystko, ale z drugiej... Pobicia, wymuszenia, haracze. Niby, kiedy nie szukasz problemów, to ich nie znajdujesz, a nasi też potrafią uprzykrzyć życie, szczególnie, kiedy prowadzisz jakiś biznes - wzdycha.
Nie wiem, dlaczego, ale wpadam na pomysł, że mógłbym z nią zagrać w karty. Mam je w plecaku. Wyciągam fikuśne, kolorowe, plastikowe opakowanie zwykłej talii kart.
- Mogę? - pyta wyciągając rękę w stronę plastikowego pudełka, drugą dłonią zrzucając peta na ziemię i rozdeptując butem na niskim obcasie.
- Jasne - odpowiadam.
Aldona obraca pudełko w rękach, otwiera i zamyka, po czym mi oddaje.
- Fajne - mówi - To jak już się znamy, może wymienimy numery telefonów? Masz komórkę?
- Mam - odpowiadam i wyciągam z plecaka telefon. Aldona również wyciąga z torebki swój. Mały, zgrabny alcatel pasuje do niej i wyraźnie odróżnia się od mojej cegły z napisem BOSCH i anteną. Kobieta podaje mi numer, ja puszczam jej "strzałkę", ona potwierdza, że ma mój numer i zapisuje go sobie w książce kontaktów.
- Spróbuj piwa tam, w tamtej budce z ogródkiem. Leją czeskie, jest naprawdę dobre - Aldona wstaje i odpala kolejnego papierosa.
- A, widzę, nie znam tego logo, co tam widnieje, widać że nie nasze - odpowiadam.
- Wybierz się tam. Ja muszę iść do poczekalni, mój pociąg jest opóźniony, choć z tymi opóźnieniami to tak jest, że zazwyczaj ulegają zmianie w tę stronę, że są większe, ale raz na jakiś czas zdarzy się zmniejszenie spóźnienia i wtedy kicha, kiedy to przegapisz. Trzymaj się.

 

Z polecenia Aldony nie skorzystałem, choć na zewnątrz jest ciepło i przyjemnie, nawet w samej bluzie narzuconej na t-shirt jest mi trochę za ciepło, a łagodny, wrześniowy wiatr nieco chłodzi moją twarz. Wolałem wrócić do poczekalni, gdzie było nieco chłodniej. Nad wejściem do przejścia podziemnego na jeden z peronów słychać dźwięk pragotronu przewijającego kolejne nazwy stacji i godziny odjazdu. Widzę siedzącego wysokiego typa w skórzanej kurtce, dwóch innych i Aldonę siedzącą bokiem na drewnianej ławce, jednej z kilku tutaj. Podchodzę do nich.
- Cześć wam.
Odpowiedzieli mi. Mam chwilę, żeby przyjrzeć się dwóm pozostałym. Ten obok wysokiego jest od niego zdecydowanie niższy, ma na sobie turecki sweter i dżinsy, nosi ciemny, lekko siwiejący, wydatny, ale schludnie przystrzyżony wąs i równie schludnie przystrzyżone ciemne włosy z niewielkimi śladami łysiny. Patrzy przed siebie smutnymi, niebieskimi oczami. Nie jest wiele starszy ode mnie, postarzają go głównie smutek w oczach, wąs i dawno niemodny sweter. Ma około trzydziestu pięciu lat, może jest nawet trochę młodszy, w moim wieku. Drugi typek obok jest dużo młodszy, nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Gęba się mu ciągle śmieje, sprawia wrażenie cwaniaka. Irytuje mnie. Nie rozumiem też zestawienia jego ubioru: dżinsowa bluza i spodnie z obniżonym krokiem. Nie uważam się za znawcę mody, ale to mi się wydaje połączeniem zwyczajnie z dupy. Aldona siedzi na brzegu ławki, więc między młodym i nią jest przestrzeń, którą mogę zająć. Siadam.
- Dokąd jedziecie? - pytam.
Wysoki patrzy na mnie i kiedy nasze spojrzenia się spotykają, odwraca wzrok. Wąsaty wzrusza ramionami. Młody się śmieje, a Aldona wyciąga papierosa i odpala. W poczekalni!
Po kilku minutach takiego siedzenia i gapienia się nie wytrzymuję. Wstaję i otwarcie pytam:
- Słuchajcie, pamiętacie swoje daty urodzenia? Możecie podać sam rok. Widzicie przecież, że trafiliśmy tu nie wiadomo skąd, a na pewno nie są to czasy, w których żyliśmy, zanim się tu znaleźliśmy - mówię nieco podniesionym głosem - Ty? Który jesteś rocznik? - pytam wysokiego w skórzanej kurtce.
- Tysiąc dziewięćset trzydzieści dwa - odpowiada. Chcę to zbyć jako żart, ale dochodzę do wniosku, że to nie takie głupie.
- I co, jakim cudem wyglądasz na czterdziestkę? Popatrz na mnie, według tego wszystkiego, co tu widzę mamy rok między dwutysięcznym a dwa tysiące trzecim. Te auta, ubrania, komputery u kasjerek, pragotrony, autobusy, wagony kolejowe, przedziały dla palących, paszporty - spoglądam na Aldonę wyraźnie akcentując słowo "paszporty" - powinienem być teraz dziesięcio-dwunastoletnim szczylem, a jestem po trzydziestce - kontynuuję - jeśli trafiliśmy tu wskutek działania jakiejś maszyny przenoszącej w czasie, to możemy być z najróżniejszych roczników. Może jeszcze nawet World Trade Center stoją, jesli to się da jakoś sprawdzić w tej chwili - spoglądam po wszystkich. Wąsaty nadal gapi się na swoje buty. Młody się uśmiecha. Aldona dopala cienkiego mentolowego szluga patrząc gdzieś w bok. Wysoki się patrzy to na mnie, to na ścianę.
- Gdzie byłeś w wojsku? - pyta wąsaty.
- Właśnie! - celuję w niego palec wskazujący - wyobraź sobie, że nie byłem w ogóle, bo moich roczników już nie brali!
- Jak to nie brali? Studiowałeś czy coś i tak cię odraczali, że dali ci spokój albo odbębniłeś w szpitalu? Albo miałeś D? - znów pyta wąsacz.
- Nie, po prostu mnie nie wzięli, bo zawiesili pobór - odpowiadam i widzę, że jest zdumiony. Młody się nadal uśmiecha, a Aldona gasi peta pod ławką.
- Dziwne - podsumował wąsaty i znowu zaczął się gapić na swoje buty.

- Pokażcie, co macie za telefony. Komórkowe. Bo wiecie, ja znam takie świecące prostokąty z ekranami dotykowymi. A teraz mam takie coś - pokazuję swojego boscha. Wysoki wyciąga z kieszeni cegłę bez antenki. Aldona pokazuje swojego alcatela, którego już widziałem i lekko nim potrząsa. Młody wyciąga jakiś wynalazek trudnej do określenia marki, z okrągłymi przyciskami, antenką i małym wyświetlaczem. Wąsacz oznajmia, że nie ma czegoś takiego i pokazuje palcem na znajdującą się przy kasach budkę telefoniczną.

 

Tymczasem przy wejściu do hali dworca zauważyłem zadymę, na którą od razu skierował wzrok Młody, czym nie omieszkał się podzielić.
- Ej, patrzcie - pokazał palcem i się uśmiechnął jeszcze szerzej.
Przy wejściu trwała właśnie regularna bijatyka. Dwóch osiłków kopało leżącego typka, który coś im widocznie zawinił. Wstaję i mówię do wszystkich zgromadzonych na tej wstrętnej ławce:
- Chyba powinniśmy się stąd ulotnić, co nie? - pytam.
- Siadaj, /cenzura/ - mówi wysoki.
Odwracam się znów w stronę wejścia, gdzie buty napastników masakrują nieszczęśnika. Z jego nosa i ust wypływa krew, ale oni nie przestają. Nagle czuję silny uścisk na ramieniu, to młody chce mnie nakłonić, abym usiadł.
- Siadaj, my tu jesteśmy obserwatorami, nic nam nie grozi.
Siadam i oglądam masakrowanie tego biedaka przy wejściu. Wreszcie skończyli, jeden z nich splunął na niego i obydwaj sobie poszli. A ja czekam nadal na pociąg, sam nie wiem, dokąd.
KONIEC.

Super, naprawdę masz talent👍az chce sie czytac wiecej🤣

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

7 godzin temu, Lucy32 napisał:

Super, naprawdę masz talent👍az chce sie czytac wiecej🤣

Talent talentem, ale takie cuda może wydobywać z podświadomości wenlafaksyna. 🤣 Nie chcę pisać, że nie polecam, bo niektórym wenla pomaga, ale u mnie właśnie te posrane sny były jedynym dobrym, co mi dała. xD

Edytowane przez skakunna

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×