Skocz do zawartości
Nerwica.com

[proza] Byt nieuzasadniony.


shinobi

Rekomendowane odpowiedzi

Kolejne moje ględzenie, może ktoś się skusi. Można też przeczytać na blogu, tam jest jakoś chyba bardziej czytelnie:

http://shinobi-mysli-zesrane.blogspot.com/2012/06/byt-nieuzasadniony-wersja-poprawiona.html

 

----------------------------------------------------------

Byt nieuzasadniony

 

Dzień był słoneczny. Dzień w jaki warto umrzeć. Wytrząsnął z powiek resztki snu próbując nadać nocnym marom racjonalną strukturę jawy, logicznie jednolitą całość, która jednak bez charakterystycznego dla snu, surrealistycznego spoiwa anturażu objęć Morfeusza, niby ta zmurszała skamielina, przedwieczna a rozsypana w kontakcie z powietrzem, przeciekała mu przez rozczapierzone palce rozumu.

We śnie M2 w budynku z prefabrykatów. Zagłębiał się w pomieszczenia pachnące późnym socrealizmem, bo i kaflowy piec w kuchni, z którego co bardziej śmiałe węgielki wyskoczyły na sraczkowate linoleum nadpalając je to tu, to tam, i łazienka z niedomykającymi się drzwiami i obłażącą lamperią, tam były. Gdzieś w kątach, pod meblami i w innych zaułkach czaiły się kłęby kurzu, zwinięte w kule, jak wata cukrowa, a wszędzie czyhał lęk zupełnie irracjonalny, a może tylko ten atawistyczny i suchy prakościec zwierzęcego bólu, strachu przed śmiercią, który wyewoluował z jednokomórkowego mikroba w sieć karmiących się nim, bólem i strachem, a zbitych w półkule neuronów zbuntowanych już ostatecznie przeciw trwaniu, a smakowany, nieustannie pod postacią cierpkiej krwi na ustach umęczonego człowieka, który i żalu, i miłości skosztował do syta, też gniewu, nawet skrajnej wściekłości, a w żadnej z owych, nawet malowanych jedynie w czerni i bieli, a tak wyrazistych emocji archetypicznych nie odnalazł spełnienia, mogącego jeszcze poruszyć w nim chęć przedłużenia bytu stłamszonego odwieczną egzystencją w zamknięciu ciemnej piwnicy uczuć, którym nie wolno było nigdy ujrzeć światła dziennego.

Dzień piękny. Dzień w jaki warto umrzeć. Pierdnął intensywnie, z donośnym pogłosem. Wydłubując brud z pępka rozmyślał o sprawach rozmaitych. Prawdopodobnie będzie ostatnim o tym nazwisku. Ostatnia popłuczyna rodu poczętego, krew z krwi, ale nie światłość ze światłości, tam, lat temu dwieście albo i trzysta, on, rozrzedzony odprysk płynu ustrojowego sprzed wieków, kiedy to jakiś kmieć z ilomaś tam „pra” z przodu, a jednym „dziad” z tyłu, oderwany od pługa atakiem buzującej w trzewiach tasiemczycy, biegnie szybkim truchcikiem zrogowaciałych mocno podeszw brudnych stóp tam, za stodołę, a wypróżniając się z plugawości ciała widzi w blasku poranka przezierającego przez nitki lekkiej, rozsnutej już prawie zupełnie mgły jak ona - ileś tam „pra” z przodu, a jedno „babka” z tyłu - ciągnie za dzyndzel, co budzi w nim pożądanie, którym szarpany może podtarł się chybcikiem liściem rosnącego na wyciągnięcie ręki rabarbaru i napełnij ją, dojarkę chichoczącą nieśmiało przy nabrzmiałym mlekiem wymieniu, a oderwaną natenczas i gwałtownie od roboty przez niego, prakmiecia, ku uciesze obojga, a powinności siejby podtrzymującej życie.

To powtórzyło się jeszcze parę razy w konfiguracjach rozmaitych, to tłem się różniących, to czymś tam jeszcze innym, ino płyn zawsze ten sam, tylko za każdym razem bardziej rozrzedzony w kolejne byty marne i stłamszone. Ojciec miał być sprytny i inteligentny, a był tylko bystry i chamski, a w chamstwie swym bezlitosny. Zapewne też uczuciowy ową neurotyczną uczuciowością skierowaną do wewnątrz, a objawiającą się czasem jakimś nabrzmiałym melancholią grymasem, piętnującym twarz pod wpływem filmu, obrazu, muzyki, czy czegokolwiek zawierającego żywy pierwiastek ludzki, nie na tyle jeszcze znany, by warto nim gardzić. To co znane, pozbawione woalu słodkiej tajemnicy, łamał skutecznie i z wprawą, a w pogardzie i strachu bezcześcił melancholią obrosłą nagłym - niby nieoczekiwany powiew sztormu - szałem agresji, nim ktokolwiek - syn, czy też miękka, schowana w psychozie matka - gestem czy słowem przypomną ciężką rękę rodziciela, a może krzyk rozdzierający ciche zakamarki dzieciństwa i podwórka pełnego kolegów, którzy ranili tak sugestywnym „Salceson, salceson, tłusty salceson!”. Po dziadku cios miał szybki i mocny, a słowo bystre niezwykle, ciął nim jak brzytwą. Może tylko bezmyślnie, a może nawet wbrew sobie.

Wreszcie on, bezrobotny nikt rozrzedzony zupełnie, a nieuzasadniony tym bardziej. Byt, który może nie powinien się zdarzyć, bo może jego przeznaczeniem był zużyty podczas wiejskiej zabawy kondon, żółty i rozciągnięty, a potem rzucony gdzieś do rynsztoka za remizą, porwany przez wygłodniałe kury tego sąsiada, lumpa zza miedzy i łacha, któren widząc jak one, kury, trząchają nim, kondonem, na prawo i lewo, w te i we wte, wypluł jeno spod tego wąsa moczonego we właśnie ugotowanym, a dopiero co postawionym przez pulchną żonkę na stole krupniku, tylko trzy słowa, z których do wypowiedzenia głośno w pobliżu parafii Najświętszej Marii Panny Niepokalanego Poczęcia nadawały się tylko dwa, a brzmiały one „...jego mać!”.

Może też – skoro nie skończył w kondonie, albo wiaderku ze skrobanką - tylko brak bożka prastarego, mamony, umożliwiającej zamknięcie ostatniej stronicy z godnością, utrzymuje jeszcze jego nikczemny żywot w fazie trwania, bo gdy zdobędzie forsę, odejdzie, a nim to zrobi, zamówi profesjonalną ekipę wyposażoną we wszystko prócz chęci i kompetencji, i ona, ekipa pełna chłopa prostego (takiego co to jak jeden mąż, każdy i wszyscy, trzyma peta w ustach, a on, pet, swoim istnieniem przeczy nie tylko sile grawitacji – bo nawet nie usta go trzymają, nie ślina nawet, a jakieś przyciąganie atomów widoczne tylko w laboratorium, a i to pod mocnym mikroskopem – ale i wszelkim prawom Newtona, Einsteina, a nawet teoriom nienarodzonych jeszcze fizyków, którzy dopiero kiedyś, w nocnej euforii tworzenia zapiszą na skrawkach taniego papieru z recyklingu swoje wiekopomne teorie nie-do-podważenia) przeprowadzi najsampierw albo przód deratyzację, deinsektyzację, czy jakiekolwiek inne "de" przygotowujące tę jego norę do zasypania toną wapna, a najlepiej napalmu, który zetrze jakikolwiek ślad jego marnego bytu z powierzchni ziemi, a potem na Publicznym Prywatnym Cmentarzu wykopie mu grób, ale z kijem zamiast krzyża, i z tabliczką na nim, tym kiju, głoszącą ni mniej, ni więcej, tylko: tu leży ten, co żył od wtedy do wtedy. I może na skraju tabliczki, zamiast „Pokój jego duszy...” widniało będzie nieśmiałe „Homo sapiens”, które kiedyś jakiś z jego kolegów - śmietnikowych lumpów, ręką nienawykłą do trzymania ołówka, długopisu, czy nawet widelca, bo nienawykłą do trzymania czegokolwiek innego niż butelka, pismem niewprawnym a właściwie bazgrołem przy odrobinie dobrej woli mogącym w oczach obserwatora uchodzić za coś w rodzaju słowa - trochę poprawi, w miejsce zamazanego „SAPIENS” wstawiając drżące, bolesne „SACER”.

Dzień był słoneczny. Dzień w jaki warto umrzeć. „Pieprzyć kasę!” – pomyślał wydłubując z nosa kozę, a palec wycierając o ścianę. Potem już tylko wstał, poszedł do łazienki, umościł się w wannie z gorącą wodą i żyletką otworzył sobie żyły.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×