Skocz do zawartości
Nerwica.com

Osobowość chwiejna emocjonalnie (typ BORDERLINE)


atrucha

Rekomendowane odpowiedzi

Czemu muszę być tak przepełniona po granice emocjami?

 

Ledwo opanowywałam całą miłość do niego, po 11 miesiącach odezwała się niedoszła, do której czułam coś przez dwa lata. Dziwne uczucie, jakbyś - chcąc nie chcąc - był złączony z tą osobą dziwną więzią, i chociaż nie chcesz, na poziomie świadomym, to tęsknisz i wypełnia twoje myśli po brzegi. Już sama nie wiem, co mam robić, na kogo kierować uczucia, skoro i tak w tych przypadkach zawsze odbija się rykoszetem. Ludzie robią mi ostatnio taki chaos w mózgu...

 

wiesz co, zaryzykuję twierdzenie, że relacje bordera muszą być chaotyczne i niestabilne, ważna jest lojalność, ale szukanie stałych punktów źle się zazwyczaj kończy

 

niemal wszystko, o czym piszesz, obserwuję od lat na żywo i bez chaosu to by po prostu nie działało

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W sumie przeraża mnie inna rzecz bardziej. Już abstrahując od faktu przepełnienia emocjami różnej maści, jak spojrzę na swoje życie (które toczy się najczęściej w mojej głowie z racji ogromnego introwertyzmu), ostatnie miesiące, to w dziewięćdziesięciu procentach tylko i wyłącznie pragnienie zespolenia się z drugim człowiekiem, zlanie w jedno, potrzeba podarowania komuś maksymalnej ilości tego, a tamtego. Tu obsesja miłosna na punkcie jednego, tam namiętność względem paru innych osób, wszystko silne do potęgi takiej, że o mało nie błagam na kolanach tych ludzi, bym mogła zbliżyć się do nich, przerażające, jak inne wartości osób z zewnątrz odchodzą poza zasięg wzroku, ustępując jedynie chorobliwemu, palącemu wymogu spełnienia własnych potrzeb.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

w spełnianiu tych potrzeb nie ma niczego złego, to po prostu tak wygląda

w mojej relacji było (i jest) wszystko - oboje jesteśmy biseksualni, romanse, trójkąty, totalny chaos, bardzo dużo miłości spalającej wszystko wokół, traumy z powodu odrzucenia i niespełnienia, ileś tam osób zaangażowanych w przeróżne z nami związki, czasem przelotne, czasem takie, których się nigdy nie zapomni

bywało to czasem nie do zniesienia, ale nigdy bym tego życia nie zamienił na inne

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dar?

buhahahahahaha

chętnie go komuś oddam. Jacyś chętni?

 

Ja bardzo dziękuje za taki dar który wpędza mnie w kłopoty, który odbija się we mnie gorzką czkawką.

Nie,, dla mnie to zdecydowanie nie jest dar a przekleństwo.

Wolałabym być gruboskórna.

Uczę sie teraz egoizmu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W sumie przeraża mnie inna rzecz bardziej. Już abstrahując od faktu przepełnienia emocjami różnej maści, jak spojrzę na swoje życie (które toczy się najczęściej w mojej głowie z racji ogromnego introwertyzmu), ostatnie miesiące, to w dziewięćdziesięciu procentach tylko i wyłącznie pragnienie zespolenia się z drugim człowiekiem, zlanie w jedno, potrzeba podarowania komuś maksymalnej ilości tego, a tamtego. Tu obsesja miłosna na punkcie jednego, tam namiętność względem paru innych osób, wszystko silne do potęgi takiej, że o mało nie błagam na kolanach tych ludzi, bym mogła zbliżyć się do nich, przerażające, jak inne wartości osób z zewnątrz odchodzą poza zasięg wzroku, ustępując jedynie chorobliwemu, palącemu wymogu spełnienia własnych potrzeb.

 

nie wiem, czy dobrze odbieram Twój post, czy to jest właśnie to uczucie, ale chyba wiem, co masz na myśli. przynajmniej jeśli chodzi o pierwsze zdania.

pragnienie "zespolenia się z drugim człowiekiem, zlanie w jedno, potrzeba podarowania komuś maksymalnej ilości tego, a tamtego". to taka uciążliwa dla mnie ostatnio myśl, że ja już nic nie chcę, nic dla siebie, nie chcę nikogo krzywdzić ani być krzywdzoną. dość ucieczek, może spróbuję znów, może tym razem, może jednak... mam w sobie tyle cierpliwości, tyle chęci wysłuchania kogoś, bycia przy kimś, tolerowania największych wad... mam w sobie siłę na to wszystko dla kogoś, czego sama potrzebuję. ale nie chcę już tego dla siebie. bywali gdzieś ludzie, którzy próbowali do mnie dotrzeć, mieli cierpliwość, czas, chęci, ale już ich nie ma... wiadomo, z czyjej winy. wiadomo, kto od nich uciekł. dziś tylko dochodzą mnie słuchy, jak dobrze ułożyli sobie dziś życie beze mnie. z jednej strony czuję spokój, szczęście, radość z powodu ich radości, bo to byli dobrzy ludzie, a z drugiej... są momenty, w których dałabym wszystko, by choć na chwilę cofnąć się w czasie i pozwolić mocno przytulić się tym, którym nie pozwoliłam się oswoić.

może receptą jest to, by zapomnieć o sobie, za to znaleźć kogoś równie beznadziejnego, trudnego, przestraszonego... i jeśli wygra się z jego demonami, to może tym sposobem...

 

a jeśli nie wyjdzie, to przynajmniej będzie się miało dobrą lekcję, jak to jest "z drugiej strony". jeśli już mnie krzywdzić, to moją własną bronią. karma w końcu podobno wraca.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wątpię, że krzywdzenie Was Waszą własną bronią przyniesie jakiekolwiek pozytywne efekty. Ba! Ja to nawet wiem...To nie działa, nie ma prawa zadziałać. Jak ktoś rani, to rani...i nie ma różnicy, czy robi to celowo czy nie. Jedyne, co może przynieść efekt to praca nad sobą, nad swoimi zachowaniami i zrozumienie drugiej osoby, która poświęca Wam swój czas, zdrowie bo zależy im na Was. Pozwólcie sobie pomóc, jeśli ktoś chce to zrobić, to nie ma sensu z tym walczyć.

Ja tego właśnie nie mogę zrozumieć. Czemu Wy (pewnie są wyjątki) tak się bronicie? Jeśli ktoś wytrzymuje więcej niż 3 "ataki" to znaczy, że mu zależy...Serio.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Widzisz, Salwas, z mojego punktu widzenia to nie kwestia tego, że odrzucamy kogoś, kto chce nam pomóc. Chodzi o to, kim w istocie jest jest dla nas ta osoba, że w końcu ją odrzucamy. Chodzi o to, kogo do siebie "dopuszczamy"... jeśli to już się jakimś wyjątkowo trafnym zbiegiem okoliczności uda. Bo, jeśli już dopuszczamy, to raczej kogoś, kogo da się trzymać na odpowiedni dystans. Kogoś dobrego, ale nie idealnego. Bo gdyby odszedł TEN idealny... Kogoś, komu nie wręczamy do ręki noża, którym mógłby w nas pogrzebać. Zatem jest to ktoś, kto nie ma mocy, by nas skrzywdzić - ale i tym samym nie ma mocy, by nas naprawić. Taka jest cena dystansu. Związek z borderem to chyba związek z kimś, kto dla poczucia własnego bezpieczeństwa musi mieć dwa warunki - wiedzieć, że jeśli już ktoś odejdzie, to on sam. I że jeśli ktoś poniesie większą stratę w razie rozstania, to na pewno nie on. Nie border. Border nie gra o wszystko i wie, że odejdzie pierwszy.

Czasem się tylko zastanawiam, czy taka miłość na dystans w ogóle jest miłością.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Związek z borderem to chyba związek z kimś, kto dla poczucia własnego bezpieczeństwa musi mieć dwa warunki - wiedzieć, że jeśli już ktoś odejdzie, to on sam. I że jeśli ktoś poniesie większą stratę w razie rozstania, to na pewno nie on. Nie border. Border nie gra o wszystko i wie, że odejdzie pierwszy.

 

mam dokładnie przeciwne wrażenie - border zawsze gra o wszystko, miłość jest zawsze na krawędzi

kochasz bordera - musisz go zawsze w porę złapać

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Z tym "wszystko" miałam na myśli bardziej to, że nigdy ta osoba, z którą border jest w związku, nie jest tym przysłowiowym "wszystkim", całym światem, tlenem, czy jak to tam się określa... Ktoś może kochać bordera w ten na-zawsze, na-pewno i za-wszystko sposób, a border zawsze stoi w pobliżu jakiejś furtki, w którą można się bezpiecznie oddalić. Albo, jak piszesz, krawędzi, w którą może skoczyć. Oczywiście jednocześnie wciąż na tyle blisko partnera, by widział i furtkę, i krawędź.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Z tym "wszystko" miałam na myśli bardziej to, że nigdy ta osoba, z którą border jest w związku, nie jest tym przysłowiowym "wszystkim", całym światem, tlenem, czy jak to tam się określa... Ktoś może kochać bordera w ten na-zawsze, na-pewno i za-wszystko sposób, a border zawsze stoi w pobliżu jakiejś furtki, w którą można się bezpiecznie oddalić. Albo, jak piszesz, krawędzi, w którą może skoczyć. Oczywiście jednocześnie wciąż na tyle blisko partnera, by widział i furtkę, i krawędź.

 

Czyli kochając bordera trzeba się pogodzić z flirtami, skokami w bok itp? Trochę to trudne, jak samemu się tego nie robi...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Bo, jeśli już dopuszczamy, to raczej kogoś, kogo da się trzymać na odpowiedni dystans. Kogoś dobrego, ale nie idealnego. Bo gdyby odszedł TEN idealny... Kogoś, komu nie wręczamy do ręki noża, którym mógłby w nas pogrzebać. Zatem jest to ktoś, kto nie ma mocy, by nas skrzywdzić - ale i tym samym nie ma mocy, by nas naprawić. Taka jest cena dystansu.

 

Bardzo mądre, co napisałaś. Z drugiej strony, nie zgodzę się z jednym- żaden człowiek nie będzie miał mocy nas "naprawić", a przynajmniej nie powinno się go obciążać taką odpowiedzialnością. Może wesprzeć, ale wpływ z zewnątrz ma ogromne ograniczenia, tym bardziej, jeśli sami nie wyrażamy zgody, bo powiedzmy, w całym masochizmie i umartwianiu się całkiem dobrze nauczyliśmy się sprawować przez wiele lat i jest to dla nas jedyne, co bliskie. Plus nikt nie jest idealny, chyba, że mówisz o naszym wyobrażeniu konkretnej osoby.

Zaczęłam zastanawiać się, czy unikam pomocy. Szczerze? Nie mam pojęcia. Może właśnie dlatego, że dobieram sobie ludzi, wobec których to ja jestem ostoją, którym ja chcę dać wszystko (Czasem aż natrętnie i nagminnie, przez co tworzę bariery), ale nie z wzajemnością. Często mówię o sobie i o tym, co mnie gnębi, ale o tyle, żeby dać pewne rzeczy do zrozumienia i spotyka się to z pokiwaniem głową ze zrozumieniem bądź wstrząśnieniem ramionami. Ale na pewno tym swoim natręctwem, czasem fizycznym, za które się nienawidzę, powoduję tylko przeciwny efekt od pożądanego, odsunięcie się mianowicie, zamiast zbliżenia, jak już wspomniałam. I dlatego paradoksalnie osoba czy osoby, które kocham bądź kochałam, to takie, przy których czuję się niesamowicie zdystansowana- w słowach i gestach. Wręcz czuję podziw do ludzi, którzy potrafią mnie utrzymać w oddaleniu. Potrafię być wspaniała wobec ludzi, do których dążę. Ale co z tego? Są to ci z góry skazani na niepowodzenie, to uczucie jednostronne i platoniczne. To ma jakiś podświadomy cel. I teraz ciężko mi powiedzieć, jak u mnie z przyjmowaniem uczuć, bowiem naprawdę nigdy mi się to nie zdarzyło, nie ma człowieka, który na dluższą metę chciałby o mnie zabiegać. Ale z jednonocnych podrywów, chwilowych odpałów otoczenia widzę, że jeśli tylko nie panuję nad sytuacją i to druga osoba chce przekroczyć bariery, a co gorsza, robi to za szybko i nachalnie- uciekam w tempie ekspresowym jak najdalej. Ja muszę rozgrywać w tej grze i dyktować zasady.

A już totalnie nie radzę sobie z "autorytetami" i piszę to w cudzysłowiu, bowiem w życiu nie spotkałam dorosłej, starszej osoby, która by mi bardziej pomogła niż zaszkodziła w życiu, choć najczęściej zlewali mnie cienkim moczem. Mam ogromną wściekłość wobec rodziny, matki, ojca, reaguję na teraźniejsze próby wejścia w mój świat z ogromną agresją, nawet przy codziennych pierdołach. Jestem dyktatorką w codziennym pożyciu, oddaję im wszystko to, co sama dostałam, z każdą frustracją, na każdym kroku i to wręcz automatycznie i podświadomie, nie zawsze tego chcę i często żałuję. Podobnie z nauczycielami, głupszymi czy mądrzejszymi, akurat trafiłam na dosyć obsesyjnych wobec mojej osoby, w końcu ten rok to była pełna inwigilacja na każdym moim kroku i krzyki do czerwoności. Nie uważam czegoś takiego za troskę, prędzej za reakcję na coś, co im się nie podoba na zasadzie "Przeszkadzasz mi tym, więc przestań i nie denerwuj mnie". Skoro od małego nikt mnie nie przyzwyczaił do dzielenia się problemami ze względu na własny egoizm, choćby nie wiadomo jak ostentacyjne były próby wołania i pomoc, to niech nie liczą na to teraz i nie dziwią się, czemu tego nie potrafię. Mnie trzeba zostawić, pozwolić mi robić, co wybiorę, aby robić, pozwolić mi popełniać błędy i głupoty, bo - bulwersujesz się czy nie- i tak je popełnię, rady na mnie nie działają, zrozumieć, że ja wszystko robię z pełną świadomością, żeby nie wiem jak głupie było, i zwyczajnie pozwolić mi być. Inaczej się nie dogadamy. Ja muszę żyć tak, że czegokolwiek nie zrobię, pójdzie na mój własny rachunek i nikomu nic do tego. Tak, za to podejście też byłam krytykowana i usilnie przekonywana, że mimo wszystko jestem jakby osobą w pewnym sensie "publiczną", więc to nie takie proste.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

borderline to dar . jak ktoś psuje to lekami a nie potrafi tego wykorzystać to BRAWA.
Jeśli uważasz, że borderline to dar, to tak naprawdę nie wiesz czym jest borderline. Sory, ale borderline to nie tylko większa wrażliwość, o której pisze autorka (wnioskując z wcześniejszych postów i dyskusji), ale także cała masa objawów, które skutecznie obrzydzają życie. To nie tylko ogromne zaangażowanie i przeżywanie wszystkiego całą sobą (co zresztą też nie jest zdrowe), ale także skrajności, sprzeczności, pomieszanie. Totalny chaos. Niby nie jest się debilem, a niczego nie jest się pewnym. Do tego chwiejność emocjonalna. W jednej sekundzie radość, w drugiej płacz i łzy. Borderlina to idealizacja i dewaluacja. Paniczny lęk przed porzuceniem. To wszystko na raz wymieszane w jednym kotle, w którym ciągle wrze i kipi. To przepełnienie buforu. To ból.

Więc ja dziękuję za taki dar...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Z tym "wszystko" miałam na myśli bardziej to, że nigdy ta osoba, z którą border jest w związku, nie jest tym przysłowiowym "wszystkim", całym światem, tlenem, czy jak to tam się określa... Ktoś może kochać bordera w ten na-zawsze, na-pewno i za-wszystko sposób, a border zawsze stoi w pobliżu jakiejś furtki, w którą można się bezpiecznie oddalić.

 

ja się chyba z tym nie zgodzę do końca. to zależy, czy zaufasz drugiej osobie, czy poznasz ją na tyle, by została przez Ciebie uznana za objawienie (wybawienie?) potem wyniesiona na piedestał i oblana światłem i chwałą :roll: w moich relacjach tak jest, tzn. są albo właśnie takie, albo żadne, raczej nic po środku. a jeśli już tak się stanie, to jestem ekstremalnie zorientowana na TĄ osobę, stoję tak blisko niej, że nie widzę już samej siebie, tracę kontrolę nad sobą, a jak ta osoba zniknie, to razem z nią znikam ja, znika aprobata dla mojej osoby, uprawomocnienie mojej osoby :roll: ja to tak odczuwam. jakbym bez tej osoby nagle stawała się głęboko upośledzoną kaleką, niezdatną do niczego, niegodną samodzielnego istnienia :?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Cholera, jest strasznie. Zaburzenia lękowe znowu schwytały mnie w swoją sieć, jak zawsze przed początkiem roku szkolnego. Leżę w łóżku, mam ataki paniki, boję się nadchodzących w tym przeklętym miejscu, emetofobii, lęku ogólnego,trwających każdego dnia, jak zawsze od dziesięciu lat, muszę iść po Xanax, cokolwiek znowu ze mną zrobi, boję się nienawidzących mnie nauczycieli i inwigilacji wobec mojej osoby spowodowanej czystą niechęcią albo przez wygląd, albo przez impulsywny charakter, którego nie tolerują, twierdząc, że po prostu się zmieniłam na gorsze i jestem na skraju stoczenia. Ośmiu godzin dziennie przesiedzianych nieruchomo, która to sytuacja zamknięta budzi we mnie ogromny lęk. Walczenia z koncentracją, by skupić się na nauce. Nie jestem, nie znają mojej specyfiki. Muszę być spokojna, nic nie robić, najchętniej nie odzywać się. Zdać maturę, odejść. Fizycznie czuję się przez to na skraju wyczerpania, zaczynam wkręcać sobie dolegliwości. Zawsze ten sam horror.

 

Z drugiej strony jest coś gorszego. Pewna osoba znowu pojawiła się w moim życiu, realna osoba, z którą może wyjść coś obustronnego, nawet jeśli miałby być to zwyczajny seks. Jak już mówiłam, otaczają mnie ludzie na ogół niedostępni, bo takich wybieram, zawsze będąc tą, która kontroluje sytuacje i dominuje, aby nic nie wymknęło się spod kontroli. To nie droga do nawiązania bliskości, tylko do ucieczki od niej. Chcę być z ludźmi, z którymi być nie mogę, a przynajmniej oni z racji swojej specyfiki nie oddają mi tego, co ja im daję i jest to dobre, bo nie umiem przyjmować. Boże, nie wyobrażam sobie tego, jeśli ona znowu coś zaangażuje, jeśli wyrazi pragnienie czegokolwiek. Pocałunek. Seks. Mało prawdopodobne, ale ochota na spróbowanie razem. Doszło to do mnie, jak cholernie nie odnajduję się w takich sytuacjach, gdy obie osoby dają coś z siebie. Przeraża mnie sama myśl. Skąd u mnie ta awersja do obopólnej bliskości, szczególnie cielesnej? Nie mam pojęcia. Kto by pomyślał, jestem przecież tak nachalną i natrętną osobą w tych kwestiach. Co robić, jak żyć... Przygnębiam się myślą na temat moich stosunków z ludźmi i mniej lub bardziej wyimaginowanych problemów w tej sferze. Znowu mam wrażenie, że choć krytykuję innych, to ja wszystko psuję. Jestem załamana.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

cytat: borderline to dar . jak ktoś psuje to lekami a nie potrafi tego wykorzystać to BRAWA.

 

2-3 lata temu miałem borderline podobno, albo cos podobnego.

Teraz wpadłem w depresje, czy coś podobnego.

 

Teraz tęsknie za tym, za tą falą uczuć i emocji.

Zepsułem sobie to lekami i narkotykami.

 

Ten cytat to prawda, ale dopiero się ją uzna za prawdę, jak się straci.

 

-- 16 sie 2013, 11:29 --

 

Jeśli uważasz, że borderline to dar, to tak naprawdę nie wiesz czym jest borderline. Sory, ale borderline to nie tylko większa wrażliwość, o której pisze autorka (wnioskując z wcześniejszych postów i dyskusji), ale także cała masa objawów, które skutecznie obrzydzają życie. To nie tylko ogromne zaangażowanie i przeżywanie wszystkiego całą sobą (co zresztą też nie jest zdrowe), ale także skrajności, sprzeczności, pomieszanie. Totalny chaos. Niby nie jest się debilem, a niczego nie jest się pewnym. Do tego chwiejność emocjonalna. W jednej sekundzie radość, w drugiej płacz i łzy. Borderlina to idealizacja i dewaluacja. Paniczny lęk przed porzuceniem. To wszystko na raz wymieszane w jednym kotle, w którym ciągle wrze i kipi. To przepełnienie buforu. To ból.

Więc ja dziękuję za taki dar...

 

Ja wiem czym jest borderline.

Borderline to nie tylko większa wraźliwość, ale cała masa objawów. Ogromne zaangażowanie, przeżywanie, itp..

Tylko, że to sa objawy pozytywne, czy to się komuś podoba, czy nie.

To jest sens życia. Mimo, że w definicji bordera, często pada słowo PUSTKA, to jednak to schorzenie, jest jednym z tych, ktore nadają zyciu takiego sensu, że każda osoba z depresją, nerwicą, czy innym urazem - jak czyta posty osoby z borderline, by się zamieniła bez zastanowienia.

 

Wiecie co jest najgorsze dla osoby z borderline? Wyjście z tego.

Edytowane przez Gość

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

2-3 lata temu miałem borderline podobno, albo cos podobnego.

Raczej coś podobnego, bo z tego co mi wiadomo, to border nie mija tak sam z siebie i jest raczej zaleczalny niż wyleczalny.

 

tu jest badanie na ten temat, nie jest tak źle http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC3203735/

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

2-3 lata temu miałem borderline podobno, albo cos podobnego.

Raczej coś podobnego, bo z tego co mi wiadomo, to border nie mija tak sam z siebie i jest raczej zaleczalny niż wyleczalny.

 

tu jest badanie na ten temat, nie jest tak źle http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC3203735/

 

I dlatego właśnie długoletnia psychoterapia potrafi czasem "wyleczyć" borderów;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Tak ze 2/3 z pierwszego postu pasuje do mnie, z pustką i impulsywnym działaniem na czele. Myślę, że jakby poczytać forum dokładnie to każdy może się sam lepiej zdiagnozować niż zrobi to kiedykolwiek za niego lekarz.

Ja już dawno zrozumiałem, że się nie pozbędę tego definitywnie, co najwyżej zaleczę, że to jest jak wirus, który wiecznie będzie się tlił. Może zacząć się pocieszać, że i tak lepiej taki niż hpv czy hiv :]

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ja jestem borderem i nie ma co do tego wątpliwości

ale leczę się, a właściwie poznaję, bo chyba o to w mojej terapii chodzi, na tym się staram skupić

o poznanie siebie, intencji działania i wybór.

nie rozkminiam tego dlaczego, co zrobili moi rodzice, po co mi to zrobili albo nie zastanawiam się po chuj mi takie czy inne geny

mam siebie, staram się traktować jako dar, jako glinę, którą mogę i chcę formować. niełatwe to, żmudne i czasem bezowocne. ale nie chcę inaczej. użalanie się nad sobą zupełnie nic nie zmieni. a właśnie zmian chcę, mimo, że tak bardzo się ich boję

czasem nie daję rady i sięgam po narkotyki, alkohol, ale robię to świadomie, nie zrzucam na nikogo winy za to, biorę odpowiedzialność za swoje decyzje.

nie radzę sobie z uczuciem pustki i na to jeszcze nie umiem znaleźć sposobu

etap w którym obecnie jestem "zawdzięczam" 14letniej terapiom. jako borderline ukończyłam tylko 1, trzymiesięczną, teraz dopiero angażuję się w kolejną

borderline to diament, który należy szlifować

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
×