Skocz do zawartości
Nerwica.com

Historia mojej osoby


mx

Rekomendowane odpowiedzi

Historia prawdziwa. O tym, jak wpadłem w dno i o tym, jak z niego wychodzę. O przeżytej okrutnej traumie, wykluczeniu ze społeczności, potwornej nerwicy, depresji, ale też o olbrzymim sukcesie transatlantyckim, o tym jak zostałem asystentem ministra i o widoku profesorów mojej uczelni gratulujących mi wyśmienitego wywiadu dla Gazety Wyborczej.

 

Poradnik dla tych, którzy w moich problemach odnajdują choć cieć swojej sytuacji. Zapraszam.

 

Prolog

Jestem młodym człowiekiem kończącym studia na jednej z publicznych uczelni w Polsce, zlokalizowanej w jednym z dużych miast. Mieszkam w tym mieście od urodzenia w rodzinie z bogatymi tradycjami intelektualnymi (w dalekiej rodzinie mam wybitnego polskiego intelektualistę – nazwisko mamy takie samo, i to nie jest zbieg okoliczności) ale z dość nerwowymi rodzicami. Nerwowymi ale kochanymi. W szkole podstawowej byłem kilkukrotnie prymusem szkoły. Miałem też wtedy przyjaciół, uprawiałem sport i żyło mi się jak w niebie. Tyle o moim dzieciństwie, które było piękne, różowe i jak z bajki.

 

Ale całe to piękno runęło kilka miesięcy później kiedy poszedłem do liceum…

 

Liceum

Moje liceum miało wtedy w lokalnych mediach (podkreślam, wtedy!) dobrą prasę. Bardzo trudno było się do niego dostać. Podkreślano na każdym kroku jego elitarność. Praktyka pokazała jednak, że jest to liceum bardzo dziwne, cholernie stresujące i nerwowe. Z konfliktami między rówieśnikami. Z dyskusyjnymi metodami dydaktycznymi. Słowem – liceum, które okazało się bardzo złym.

 

Moje kłopoty zaczęły się właśnie w tym liceum. Nie przybliżę szczegółowego opisu wydarzeń, powiem tylko, że wpadłem w duży konflikt z rówieśnikami. Konflikt tak olbrzymi, że zostałem zesłany na społeczną banicję przez koleżanki i kolegów z całej szkoły, do tego byłem zkazany na znoszenie wstydu pomieszanego ze złością. I te plotki: „patrzcie, to ten nienormalny!”. Dla mnie, ówczesnego wrażliwego piętnastolatka, było to wydarzenie traumiczne. Był to powód ciągnącego się przez wiele lat, zespołu stresu pourazowego, nerwicy i depresji. To była moja trauma.

 

Z dzisiejszego punktu widzenia oceniam, że przyczyn tamtej traumy było wiele. Na pewno była nią tamta szkoła. Ale też pechowy dobór charakterów w mojej klasie, zwłaszcza dwóch żuli chodzących w szerokich spodniach. Moja ambicja była czynnikiem też. I jedno z kluczowych: miłość do koleżanki z tej szkoły, niespełniona.

 

W tym momencie podkreślę raz jeszcze, że właśnie tamto zdarzenie traumiczne przeżyte w liceum było powodem wielu komplikacji psychicznych, które nastąpiły na jego skutek. Ale komplikacji, które udało mi się (koniec studiów) pokonać już w miażdżącej większości.

 

Okres liceum wreszcie kiedyś się skończył. Po drodze zmieniłem szkołę i zdałem – celująco i bardzo dobrze – maturę. Ale nie udało mi się odbudować zaufania do ludzi, zaufania które znałem z czasów podstawówki. Do dnia dzisiejszego z całego okresu liceum mam tylko jednego kolegę i jedną koleżankę. Owszem, do dzisiaj ponad 80% tego zaufania odzyskałem, ale ciągle pracuję nad tym, by poczuć to szczęście które czułem za młodu, by odzyskać te 100%. Owszem, człowiek dorosły przeżywa je inaczej niż 12-latek, ale jednak poczucie szczęścia jest jedno i albo się je ma, albo nie. To ważne by umieć to rozróżniać. Miałem w liceum też kontakt z marihuaną, była nawet wpadka u rodziców. Efekt: utrata kolegi jeszcze z podstawówki, który wpadł razem ze mną. Do tego brak zrozumienia w nowej szkole, na obozach, plotki dochodzące do sąsiadów i znajomych rodziców. Odpływ znajomych. Słowem - okres liceum wspominam jako jedno wielkie wydarzenie traumiczne. Jako piekło, terror, strach i nerwicę. Owszem, trzy terapie psychologiczne (jedna grupowa, jedna indywidualna i jedna rodzinna u jednego ze znanych polskich psychologów) pomogły, ale ja czuję że mój obecny stan psychiczny (koniec studiów!) nadal nie jest tak dobry jak by był, gdyby owego zdarzenia traumicznego w ogóle nie było. Czasami nawet zastanawiam się, kim bym był teraz gdyby wszystko poszło normalnie. Wrócę do tego wątku jeszcze później bo najciekawsze w mojej walce o zdrowie nastąpiło na studiach.

 

Studia

Można powiedzieć, że wydarzenia potoczyły się po sinusoidzie: podstawówka-góra, liceum-dół, studia-znów góra. Ale zacznę od niepowodzeń. Dla mnie, człowieka wrażliwego i wychowanego w klimacie przywiązywania wagi do ocen, największym problemem są… ogólnie kiepskie oceny (średnia za całe studia ok. 4.0). Podaję to dla zobrazowania różnicy w problemach kiedyś i dzisiaj. Początek studiów to także bardzo silna nerwica i zespół stresu pourazowego. Stąd też moje ogólne niezadowolenie z jakości relacji z innymi ludźmi (nie umiałem się przełamać, by im zaufać). A teraz najciekawsze: sukcesy.

 

Idąc na studia, byłem świadomy mojego złego stanu psychicznego. I nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której – tak jak przez ostatnie 12 lat – przychodzę do domu, jem coś i siadam do książek. Ja wiedziałem wtedy, że byłem zbyt nerwowy na spokojną naukę przy książkach. Intuicyjnie wiedziałem, że sposobem na ukojenie tych nerwów może być właśnie aktywne działanie – poznawanie nowych ludzi, rozwój pozauczelniany. I tak właśnie zrobiłem.

 

Zacząłem od uczelnianych kół naukowych i organizacji studenckich. Później zacząłem wchodzi w interakcję w firmami, zarówno małymi, średnimi jak i z wielką, renomowaną korporacją z którą współpracowałem przez półtora roku. Do tego dwie publikacje naukowe (jedna ma ukazać się w te wakacje jako rozdział książki) i totalny hit: miałem przez kilka tygodni ogromną przyjemność być merytorycznym asystentem jednego z polskich ministrów. Nie powiem, czy był to minister z rządu, z kancelarii prezydenta, czy może z ONZ, ale był to urzędnik o randze ministra. Mówiło się do niego ‘Panie ministrze’. Pokój, w którym pracowałem, był jakieś 4 metry od gabinetu ministra. Ale mnie było mało, i odniosłem – znowu sorry za tajemniczość – sukces na płaszczyźnie transatlantyckiej, w USA. Miałem przyjemność gościć z Kongresie USA, miałem przyjemność odbyć spacer po ogrodach Białego Domu i byłem wożony samochodami na numerach dyplomatycznych. Po powrocie do Polski (zaznaczam, że media nie wiedziały o moich sukcesach) lokalna Gazeta Wyborcza poprosiła mnie o udzielenie wywiadu na temat jednego z moich badań na uczelni. Wywiad ukazał się na jednych z pierwszych stron lokalnej Wyborczej, zajmował pół strony i w środku było moje zdjęcie. Po tej publikacji, profesorowie na uczelni podchodzili do mnie i gratulowali. Zaproszono mnie też do jednej z debat telewizyjnych prowadzonych na żywo. I wreszcie wiosna i wiadomość, że studia będę kończył na jednym z renomowanych uniwersytetów zagranicznych. Po drodze tego wszystkiego zrobiłem dwa certyfikaty Cambridge.

 

Słowem, studia to jeden wielki okres pomyślności i sukcesów. Cieszą zwłaszcza sukcesy za oceanem bo tam błysnąć (nawet w wąskim gronie, nawet tylko na chwilę) jest trudno – poziom bardzo wysoki. Owszem, działalność pozauczelniana, a także nadęta atmosfera na moim uniwersytecie który nie jest w rankingach uczelnią wiodącą sprawiły, że nie mam dobrych ocen. Ale przecież oceny na studiach nie mówią nic o człowieku – widzę koleżanki mające średnie po 5.0 i charaktery chyba z piekła rodem. A może nie do końca wcelowałem w kierunek, dlatego nie chce mi się przykładać? A może gdybym miał lepsze relacje z rówieśnikami to miałbym też większa motywację do nauki? Nie wiem. To jest w sumie mało ważne. A przejdźmy teraz do korelacji sukcesów na studiach i mojego samopoczucia.

 

Jak już pisałem, początek studiów to klimat psychiczny podobny do liceum: nerwica, lęki, kompleksy i zespół stresu pourazowego. Efekt: niemożliwość wysiedzenia na tyłku i potrzeba działania praktycznego. Brak zaufania do ludzi. Brak przełamania się w interakcjach w ludźmi. Kolejne projekty owocowały poznawaniem nowych ludzi i doświadczaniem nowych sytuacji. Owszem, nie z każdym te relacje były dobre i nie każdy problem rozwiązałem dobrze (na świecie nie ma geniuszy), ale powoli, z miesiąca na miesiąc, złe objawy ustępowały. Pomogły zwłaszcza USA i media – dodały mi wiele wartości do samego siebie. W chwili obecnej uważam, że powróciłem do zdrowia w 80%. Gdybyście ze mną porozmawiali, najprawdopodobniej byście nawet nie przypuszczali, że mogłem mieć kiedyś takie problemy i że ciągle widzę u siebie pole do poprawy mojego zdrowia psychicznego. Na zewnątrz wyglądam już normalnie. Po prostu te przytoczone 80% to fakt wyciągnięty z bardzo głębokiego mnie. I wierzę, że pewnego dnia osiągnę ten wymarzony poziom 100%. Na pewno pomoże mi studiowanie za granicą oraz – jak na razie w planach – rozwój zawodowy w innym mieście. Czasami zmiana miejsca zamieszkania jest konieczna do pokonania nerwicy – nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale tak po prostu jest. Sama myśl o niedalekiej przyszłości napawa mnie jeszcze większym optymizmem. Mam zatem nadzieję, że powrót do naprawdę pełnego zdrowia jest wielce prawdopodobny 

 

Epilog

A teraz jakie są z tego morały? Na pewno taki, że nie ważne w jakie dno psychiczne się wpadło, ważne jest to, że da się z niego wyjść. Po drugie, warto się przełamać i działać, działać, i jeszcze raz działać. Każdy dotknięty nerwicą będzie owo działanie interpretował inaczej – i bardzo dobrze, bo nie ma jego jednej definicji. Ważne jest tylko to, by owo działanie przynosiło ukojenie, przynosiło ulgę. Po trzecie, obiecałem sobie, że jeśli wyzdrowieję do końca, to będę pierwszym orędownikiem hasła: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Na razie jeszcze tak nie twierdzę, chociaż znany psycholog z terapii rodzinnej powiedział moim rodzicom, że w przyszłości będę bardzo szczęśliwym człowiekiem. I jeśli uda mi się zrealizować cel nadrzędny, jakim jest przeżycie pełnej miłości i zbudowanie na niej silnej rodziny, powiem pewnego dnia, że tamten psycholog miał rację.

 

Tyle z mojej historii. Właśnie przyszło mi do głowy, że na 2008 r. będę starał się znowu zrealizować bardzo ambitny pomysł za oceanem i jeśli się uda, z dużym prawdopodobieństwem znowu trafię do mediów. Ale kierunek jest ten sam: działanie zmierzające do osiągnięcia 100% zdrowia.

 

I jeszcze ciekawe spostrzeżenie: wśród poznanych wszędzie ludzi widzę bardzo wielu z kompleksami, nerwicami, zaburzeniem poczucia własnej wartości. Niestety, problemy psychiczne dotykają wielu ludzi. Ale niezmiernie ważne jest uświadomienie sobie tego problemu. Ten, który wie, że jest z nim coś nie tak, znajduje się – globalnie – w o wiele lepszej sytuacji niż ten, który żyje w nieświadomości. Bo ten pierwszy, przy odrobinie odwagi, będzie próbował coś z tym zrobić. A temu drugiemu grozi pozostanie w nieświadomości już na zawsze.

 

I na koniec: nie myślcie o swoich depresjach i nerwicach przez cały czas. Skupcie się na rzeczach pożytecznych a sami zobaczycie, jak zbawienny wpływ będą one miały na walkę z tymi chorobami.

 

Z życzeniami zdrowia dla wszystkich.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A teraz jakie są z tego morały? Na pewno taki, że nie ważne w jakie dno psychiczne się wpadło, ważne jest to, że da się z niego wyjść

Takich postów powinno być więcej. Dają nadzieję w to, że się uda. Jak Ty to mówisz, który przeszedleś przez takie dno to wierzę Ci z calą pewnością. Myślę, że ten post pomoże ludziom z takim wlaśnie dnem. Ja z takiego dna już wychodzę i podobnie jak Ty liczę na 100%. I życzę nam tego jak najszybciej ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ważne jest to, że da się z niego wyjść

 

i to są proszę państwa najważniejsze słowa!!! o tym trzeba pamietac. nerwica to nie koniec swiata chociaz w trakcie jej trwania inne mysli niz ta nie przychodza do głowy...

 

ja przechodzilam juz nawrot, ale mimo tego nadal wierze, ze wszystko minie i w 100% bede zdrowa.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×