Skocz do zawartości
Nerwica.com

Nie wiem kim jestem.


Ailime

Rekomendowane odpowiedzi

Myśli niepozbierane.

Rzeczywiście... zazdroszczę innym tego kim są. Uważając, że są bardziej wyjątkowi ode mnie. Mam dobrą pracę, w której jestem lubiana i doceniana. Nie mam problemów w podejmowaniu nowych zawodowych zadań, wiele osób liczy się z moim zdaniem. Proszą mnie o pomoc, czy radę. Twierdzą, że jestem ładna, że nie mam kompleksów. Uważają, że tak strasznie dużo robię w swoim życiu.. że Bo pływam, bo biegam.. Bo zakładam plecak na plecy, w którym mam zgrzewkę wody, zanoszę koleżance mieszkającej za miastem. Tak w ramach treningu. Chodzę po górach. Trenowałam wiele dyscyplin sportowych. Za każdym razem słyszałam, że mam do tego predyspozycje. Prędzej czy później rezygnowałam- nudząc się. Cały czas uważam, że inni robią więcej, lepiej. Porównuje się do tych znajomych, którzy robią więcej. Mówiąc sobie, że też przecież tak bym mogła. Bo mogłabym. Jednak brakuje mi odwagi. Chociaż i tak dość dużą się wykazuje. Katuje się myślami.. Wpadam w głęboką melancholię na myśl, że inni nie stoją w miejscu, a właśnie zdobywają szczyty. Mogłabym jak oni. Ale ja tylko rozpływam się w swoim smutku, a nie działam by osiągnąć cel. Trochę jakbym miała wybujałe ambicje, ale niewiele działania.

Te moje aktywności to ucieczka od myśli. Kiedy jestem w większym dołku, jak teraz, niewiele robię. Wracam z pracy śpię, wstaję, by się umyć i dalej śpię. Tłumacze sobie, że czas leczy rany. Wmawiam sobie, że jeszcze trochę, jeszcze chwila i odbiję się od tej ściany, pod którą się znalazłam. I pewnie za chwilę tak będzie. Jednak to odbicie od ściany nie będzie oznaczało rozwiązania problemu, a odepchnięciem go od siebie. Wpadnę wówczas w wir zajęć. Wrócę na pływalnie, znajdę nowe pasje, do których znowu będę miała predyspozycje. I tak cały tydzień. Na weekend też postaram się znaleźć zajęcia, aby nie wypaść z rytmu i nie pozwolić sobie na uaktywnienie myśli. I z dnia na dzień. Z tygodnia na tydzień. Będę angażowała się w spychanie problemów na dalszy plan. A nie rozwiązywanie. Znowu zacznę koleżance udowadniać, że jestem szczęśliwa, że nikogo nie potrzebuje. Małżeństwo, dzieci, nawet partner nie są mi potrzebni, bo nie mam na to czasu. Będę grała. Wszystko po to, aby nie pozwolić sobie na chwilę zamyślenia.

Kiedy poczuje się dobrze ze sobą, kiedy uwierzę, że jestem godna pochwał innych osób. Kiedy wybiorę się samodzielnie na wyjazd, długo oczekiwany.. wyjdę na środek sali, sama zacznę tańczyć, wejdę na stół, będę witała nowy rok w tłumie, ale sama.. I będzie mi z tym dobrze.. I będzie mi z tym radośnie.. Kiedy sama będę czuła, że bije ode mnie energia, radość. Mało tego już nie udawana.. Pewnie znowu wówczas stanę na drodze komuś, zupełnie przypadkowo. A później okaże się, że ów człowiek odbiera mą energię.. I zawładnie moim życiem. I na początku będzie dystans, ale też radość, nadzieja, że może w końcu. Obiecywanie sobie, że tym razem będzie inaczej. Że tym razem się uda. Przysięgać będę przed sobą, że błędów nie popełnię. Oddam się bez reszty, bo poczuje, że mając tą całą radość z bycia sobą mogę wzmocnić szczęściem bycia z kimś. I chore ambicje i czekanie na kogoś szalenie wyjątkowego, na kogoś na białym koniu przestają być ważne. Bo zgodnie z obietnicą, daną sobie, pojawia się akceptacja, bo nie wzrost jest najważniejszy, nie uroda. Wewnętrzne pogodzenie się z tym, że nie zawsze zachowuje się tak jak wydaje mi się, że powinien. Mój własny kompromis i tłumaczenie sobie, że przecież nasze dzieci traktowałby inaczej. Wiele niepokojących myśli, które jednak ułaskawiałam swoim wewnętrznym własnym kompromisem. Jakbym poszła sama ze sobą na ugodę. Docenianie rzeczy, których wcześniej nie doceniałam, uznałam za ogromny mój postęp. Dostrzeganie drobnych kroczków, które świadczyły o zaangażowaniu. A mimo to.. poczucie.. co ludzie myślę o tym, że z nim jestem. Poczucie wyższości, chociaż właściwie zwykle jest ono poczuciem niższości. Uważanie się za lepszą. Takie podświadome. Bo on nie uważał się za gorszego, poczucie wartości miał na odpowiednim poziomie. Jak na środowisko, w którym dorósł rzekłabym, że osiągnął i osiąga bardzo dużo. Stałe poczucie, że nie jest jednak wystarczająco dobry dla mnie, przy jednoczesnym moim pielęgnowaniu i staraniu się o związek. Dawałam sobie czas. Mówiłam, że jeszcze ten jeden raz się spotkamy, zobaczę jak będzie. Że później koniec. Potem kolejny wyjazd, możliwość zwiedzania z nim nowych miejsc. Możliwość zyskania wielu nowych doświadczeń przy jego boku. Wykorzystanie? Świadome, coraz bardziej świadome podejście do sprawy, do swoich emocji. Ogromna chęć stworzenia z nim rodziny, domu. Plan wyjazdu, zmiany pracy. A jednoczesny brak wiary w to, że to jest ten. Angażowanie się, tęsknienie, poczucie pustki i potrzeba bycia blisko. Potrzeba budowania związku. Starania się. Sprawiania przyjemności, dbania, opiekowania się. Cudowne sprzątanie dla niego, gotowanie obiadu, oczekiwanie na jego powrót z pracy. Wiele zrozumienia, ale też oczekiwania. Nie zawsze mogliśmy być blisko. Raczej stale na odległość. Skoro tak, to chciałam znaleźć złoty środek dzięki któremu zbliżać się będziemy mogli. Nie rozumiałam, że był zmęczony. Pretensje. Obrażanie. Fochy. Nie odbieranie telefonów, żeby ukarać. Wypisywanie potem smsów, że to koniec. I oczekiwanie, że będzie mnie prosił, przepraszam, obiecywał, że postara się, że jestem ważna, wyjątkowa, tylko jego. Tego nie było. To ja wyciągałam rękę. Podawał mi dłoń, jednak mam świadomość, że po każdym takim razie oddalał się ode mnie o kilka centymetrów. Prosił, żebym dalej żyła swoim życiem, zajęciami, bo czuł że je tracę. Zarzucił, że żyje jego życiem. Oburzyłam się. Tłumaczyłam, że chcąc być razem musimy się jednakowo starać, angażować, nawet gdy jesteśmy daleko. Zrozumiał. A ja pewną rzecz zrozumiałam dopiero niedawno. Miał racje mówiąc, że zatraciłam swoją radość, którą miałam wówczas, gdy stanęłam na jego drodze. Swoją spontaniczność, która przyszła po wielu miesiącach ucieczki od ściany. Uważałam, że nie muszę nigdzie już wychodzić, angażować się w różne działania. Nic ponadprzeciętność. Czułam, że mam go i nie potrzebuje nic więcej. On mógł czuć się osaczony, bo ja zamiast pokonywać kolejne metry na pływalni, pisałam smsy z pytaniem co będzie jadł na śniadanie lub jaki film ogląda. Fakt basenu nie powinnam odpuszczać, ale dalej nie uważam, aby troskliwe zapytanie o jego plany było czymś nagannym.

Stało się jednak, szybciej niż myślałam. Obrażona, że nie napisał smsa z odpowiednią czułością postanowiłam go ukarać nie odzywając się. Wiedziałam, że ma trudny weekend. Że w pracy prawie po 16 godzin. Nie uszanowałam. Kiedy już doszło do rozmowy byłam przekonana, że załagodzimy sprawę. Obiecamy poprawę, ja go przeproszę. Powiem, że tęsknie, że już nie mogę doczekać się kiedy wróci. Że tak bardzo chce do niego. Przeliczyłam się. I mimo iż cały czas z tyłu głowy miałam myśl, że nie jest on człowiekiem dla mnie... zabolało okrutnie. Boli do dziś. Do teraz. I jutro też będzie bolało. Powiedział, że nie chce mnie ranić, ale nie umie dać mi tego czego potrzebuje. Powiedział też, że w jego odczuciu nie układa nam się w sypialni tak jakby tego chciał. Też to czułam, inni dotykali mnie hm, lepiej (?). Inaczej w każdym razie – przyjemniej. To był jeden z tych kompromisów moich, uznałam, że wszystkiego można się nauczyć. On stwierdził, że już nie. Że brak żaru. Fizycznego pragnienia. Czyżby już. Bolało jeszcze bardziej. Chociaż cały czas ten tył głowy dawał o sobie znać, sygnalizując, że to nie ten.. Prosił, bym zaczęła żyć, bym wróciła do pływania. Zaproponował koleżeństwo. No, ale jak? On nie czuł tyle co ja. Poza tym wiem jak wyglądają jego przyjaźnie. Dla mnie to nieporozumienie. Ja potrzebuje mieć kontakt z ludźmi, szczególnie, gdy chce ich poznawać. Inaczej, gdy znam ich od wielu lat. On jest jednak zamknięty, chwilami miałam wrażenie, że nie potrzebuje innych. Nie umiał rozmawiać, a może tylko ze mną. Nie chciał dyskutować o życiu. A ja zawsze marzyłam, by usiąść z partnerem na wielkim łóżku, całą noc przegadać. Ale w porządku, kompromisy. Podobno z mężczyzną się żyje, a rozmawia z przyjaciółkami. Przez moment udało mi się taką dewizą kierować. Mogłabym pisać wiele. Powiedział mi, że więcej przyjemności miał tuląc się ze mną niż kochając i mógłby żyć ze mną 100 lat i byłoby nam ze sobą dobrze, ale bez seksu. W myśl kompromisów z moim serduszkiem uznawałam, że seks nie jest najważniejszy i że to, iż nie dotyka mnie tak jak potrzebuje nie jest problemem. Nauczę go. Próbowałam. Krótkotrwały efekt. Buntowałam się momentami w środku. To już chyba po rozstaniu. Buntowałam się mówiąc, że zbyt młoda jestem, aby w seksu rezygnować, że chciałabym wiele w nim odkryć, że kiedy jeśli nie teraz. Tak to był jeden z etapów przeżywania rozstania. Trudno mi określić chronologię, bo to stale nawraca. Wielka rozpacz, zapuchnięte oczy, brak staranności czy zaangażowania w dbania o siebie, o swój wygląd. Brak apetytu i coraz niższy wynik na wadze. Próby nawiązania z nim kontaktu, proszenie o drugą szansę. Chwilowa nadzieja. Siła cierpliwości, wmawiania sobie, że gdy wróci to go rozkocham. Pokaże, że traci wiele. Usprawiedliwianie, bronienie. A później atak na samą siebie, analizowanie sytuacji. Obwinianie. Upodlanie. I znowu łzy. Kolejno wytykanie jego błędów, zaniedbań. Obwinianie. Złość, nienawiść. W końcu tłumaczenie, racjonalizowanie. I wniosek, że nie rozstanie z nim jest tragedią. Tylko tragedią jest to, iż tak strasznie przeżywam zerwanie związku, w który nie wierzyłam.

Ale wciąż tęsknie. Rozczulenie przy oglądaniu wspólnych fotografii. Wspominanie. Czasami nadzieja. Pustka. Pustka, trochę jak po przerwaniu emisji ulubionego serialu. Utrata bohatera. I telefon milczy. Powoli. Ale bardzo mozolnie spycham na boczny tor myśli o nim. Staram się nie rozpamiętywać. Chociaż pozwalam sobie na chwilę słabości. Próbuje znaleźć motywację, by odbić się od tej ściany. I wiem, że za chwilę to nastąpi. Że wpadnę w wir pasji, do których mam predyspozycję. Nawet próbowałam. Oj mocno na siłę. Już z obecnie hm, moim byłym planowaliśmy wyjazd z Alpy. Odmówiłam wcześniej kolegom, z którymi się wspinałam, wyjazdu z nimi, uznając, że już mam partnera do wspinaczki. Jednak jak życie pokazało nie pojadę w październiku nigdzie, bo nie chce być koleżanką kogoś, kogo darzę głębszymi uczuciami. W szukaniu sposobów na odstąpienie od mojej ściany, odezwałam się do znajomych. Zaproponowali bym dołączyła do nich. Wyjazd za chwilę. I nagle moje całe myśli skupiły się na wspinaczce. Dwie noce nie spałam, zapominając całkiem o mężczyźnie, z którym chciałam układać sobie życie. Zastanawiałam się raczej, czy podołam, czy lawina mnie nie zabierze. Panicznie się boje lawin. Podobnie zresztą jak nie przepadam za wąskimi korytarzami. Często mi się śnią takie ciasne przestrzenie. Cała radość planowanego wyjazdu znikała pod naporem strachu. Jednocześnie wiedziałam, że wzbudzam podziw w znajomych z pracy. Za odwagę, znowu za tę wyjątkowość robienia rzeczy innych. Czułam, że gdy pojadę to oderwę się od smutku, udowodnię sobie, że potrafię. Moja samoocena wzrośnie. Odbiór mojej osoby się nie zmieni, bo jest przecież dobry. Cieszyłam się. W ogromnym lęku cieszyłam. Okazało się jednak, że zbyt mało czasu zostało i wielu spraw nie można przeskoczyć. Nigdzie nie jadę. W pierwszej chwili rozczarowanie, bo straciłam cel. Dalej ulga. Tak jakbym czuła, że to nie jest ten moment. Nie to nie jest nadzieja na październikowy wyjazd z nim. Bo mimo iż wiem, że ma duże doświadczenie, odpowiednie dokumenty, uprawnienia. To nie do końca ufam mu w górach. To fatalne. Tłumaczyłam sobie idąc z nim po grani w ogromnej śnieżycy, że przecież siebie też by nie narażał. Czuję, że gdybyśmy się nie rozstali i pojechali wyżej, miałabym dziesięciokrotnie większy lęk, niż idąc ze dawnymi kolegami.

Plan się rozmył. Znowu pustka. Znowu powrót do myśli o nim. Kolejne etapy, poplątane. Nowe pomysły na wyjście z opresji. Przebłysk, by zrealizować swoje prawdziwe górskie marzenie. Takie, które było we mnie jeszcze zanim spojrzałam na świat z wysokości Rysów. I absolutnie szaleńcze trzymanie się myśli, że to udowodni mi ile jestem warta. Nie pracowałam tego dnia. W pracy byłam, ale moje działania poświęcone były innym zajęciom. Szukanie, przeszukiwanie, zastanawianie się kto.. z kim, przeliczanie, analizowanie. I ogromne ciepło w sercu. Że to jest to. A potem lęk, że to za dużo, że za szybko, że nie dam rady. I na razie zawisło. Podjęłam małe kroki. Zeszłam na ziemię. Może wcale nie potrzebuje dokonywać wielkich rzeczy, żeby czuć się dobrym człowiekiem, wartościowym. Chciałabym umieć tę wartość znaleźć w sobie. Chce czuć, że wartościowym człowiekiem nie przez to co robię wyjątkowego, ale za to, że jestem sobą.

Nie wiem z czego to wynika, ale z czegoś na pewno. Potrzeba otaczania się ludźmi fajnymi, jakby oni stanowili o mojej wartości. Ludźmi, którzy robią COŚ, jakby ich zasługi miały spływać na mnie. Poczucie, że jestem nikim, a chwilami przeświadczenie, że dla niego powinnam być absolutnie wyjątkowa po wszystkie czasy. To niesłychane jak te mechanizmy działają. To przerażające znać siebie, może nawet mieć pomysł na rozwiązanie problemu, ale obecnie brak chęci. Żeby mi się chciało chcieć, jak mi się nie chce mój świat byłby przepiękny.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dwa lata temu były chyba 3 wizyty. Później mój wyjazd, później wyjazd psychologa.. Kolejno zaczęłam czuć się sama ze sobą lepiej i nie wróciłam. Zresztą nie poszłabym do niej ponownie. Nie czułam "więzi". Wiek 32, Zachodniopomorskie. A jakie ma znaczenie miejsce, w którym żyje?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dwa lata temu były chyba 3 wizyty. Później mój wyjazd, później wyjazd psychologa.. Kolejno zaczęłam czuć się sama ze sobą lepiej i nie wróciłam. Zresztą nie poszłabym do niej ponownie. Nie czułam "więzi". Wiek 32, Zachodniopomorskie. A jakie ma znaczenie miejsce, w którym żyje?

 

Z geografii wiemy, że zachodniopomorskie to Szczecin.

W Szczecinie mają swe siedliska naprawdę dobrzy terapeuci, prawda?

A dobry terapeuta jest po to...

"Żeby mi się chciało chcieć, jak mi się nie chce mój świat byłby przepiękny."

, że zacytuję Twój pierwszy mail.

Terapia pozwala nie tylko rzucić nałogi, pozbyć się lęków, depresji, ale także odnaleźć Siebie. Sens życia

- bo chyba tego tylko Ci brakuje.

Poza tym wydajesz się być najbardziej kompletną Osobą na forum.

-pozdrawiam nomorewords43

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Najbardziej kompetentną? Jak to.. hm?

 

Jeśli tak napisano to błąd. Jest chyba "kompletną"

- najbardziej kompletną.

Kompletna to osoba, która nie potrzebuje psychoterapii by żyć,

co najwyżej technik terapeutycznych, by żyć lepiej i szczęśliwiej.

-ej, nie offtopujmy - pozdrawiam - nomorewords43

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

No widzisz jak ja czytam ;-)

Moge odezwac sie do Ciebie na prv?

 

Oczywiście, z tym, że ja byłem o minute pierwszy, prawda?

Miło mi będzie poznać kogoś, kto przez przypadek

zabłądził w tym lesie pełnym nieszczęśliwych dusz.

Byłabyś dla mnie miłą odmianą po dyskusji z depresyjnymi nerwicowcami.

Przepraszam wszystkich depresyjnych, jeśli poczuli się urażeni. :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×