Skocz do zawartości
Nerwica.com

Duzo czytania - nerwica/bezsennosc


eldruto

Rekomendowane odpowiedzi

Fragmenty pochodza z kisazki Frankly Viktor E. - "psychoterapia dla kazdego"

Czytania duzo, ale polecam, bo zima jeszcze przyjdzie:)

Rozdzialy:

9. O Lęku i nerwicach lękowych

10. O bezsenności

13. O nerwicach lękowych i nerwicach natręctw

 

 

"9. O Lęku i nerwicach lękowych

O ile pod pojęciem Seelenheilkunde ( * ), leczenia psychicznego,

rozumiemy psychoterapię, to jej przedmiotem jest leczenie tak

zwanej nerwicy. Rozróżniamy zaś wśród nerwic głównie nerwice

lękowe i nerwice natręctw, zależnie od tego, jakie objawy wysuwają

się na plan pierwszy: stany lękowe czy wyobrażenia natrętne.

Zajmijmy się dziś bliżej nerwicami lękowymi. Otóż wydawałoby się,

że częstotliwość zaburzeń lękowonerwicowych ostatnio w naszej

epoce wzrosła. Zewsząd słyszy się przecież o lękach; mówi się na

przykład, że żyjemy w wieku lęku, albo też o lęku jako o chorobie

Zachodu. Nie są to jednak prawdy naukowe, ale zwykłe brednie. I

tak psychiatra amerykański Freyhan zdołał dowieść, że dawne epoki

zaznały z całą pewnością więcej lęku, a ich ludzie mieli więcej do

niego podstaw niż ludzie współcześni. Wspomniał w związku z tym

czasy wędrówki ludów, palenia czarownic, dżumy, handlu

niewolnikami. Nie tylko jednak w porównaniu z dawnymi stuleciami,

również w stosunku do ostatnich dziesięcioleci lęk w naszej epoce

nie wzrósł, czego można dowieść z całą dokładnością, i to

statystycznie. Chciałbym w związku z tym twierdzeniem oprzeć się

na świeżo opublikowanej pracy profesora Hirschmanna. Udało mu się

wykazać, że nie tylko liczba chorych umysłowo w ostatnich latach

się nie zmieniła - o tym już wiedziano i sam już w jednym z

poprzednich odczytów radiowych na to wskazywałem; co więcej

jednak, mój kolega był w stanie dowieść, że również ilość nerwic,

a więc nie tylko psychoz, w omawianym okresie ani się nie

zwiększyła, ani nie zmniejszyła. Zmieniły się raczej ich objawy i,

o dziwo, w tej dziedzinie można było zanotować taką właśnie

zmianę, że liczba stanów lękowych nawet się zmniejszyła.

 

 

Nazwa rdzennie niemiecka, odpowiednik greckiej psychoterapii,

dosłownie: nauka o leczeniu duszy. (Przyp. tłum.)

 

 

Zapytajmy więc teraz o przyczyny, w wyniku których powstać może

coś takiego jak nerwica lękowa. Zazwyczaj sądzi się, również wśród

laików, że tego rodzaju nerwica powstaje zapewne z tak zwanego

szoku lub przynajmniej z tego co sobie laik wyobraża. Albo też

mówi się o warunkach powstawania nerwicy lękowej jako o jakimś

psychicznym urazie (trauma), a więc o rodzaju psychicznego

zranienia, o jakimś raniącym przeżyciu, którego chory musiał był

doznać we wczesnym dzieciństwie; wreszcie mówi się sloganowo o

komplekmie. Jednakże wszystko to chyba nigdy nie jest ostateczną i

właściwą przyczyną lękowo-nerwicowego zachowania. To, że w ogóle

jakiś psychiczny uraz, a więc odpowiednio ciężkie przeżycie,

działa w sposób raniący, a więc na trwałe szkodliwy, zależy

każdorazowo od człowieka, od struktury jego charakteru, a zatem

nie od samego przeżycia, którego musiał doznać.

Już twórca psychologii indywidualnej, Alfred Adler, zwykł był

mawiać: doświadczenia przeżywa człowiek - mając na myśli to, że od

człowieka zależy, czy w ogóle i jak dalece pozwala wpływać

otoczeniu na siebie. Zresztą, ciężkie psychiczne przeżycia

zachodzą tak powszechnie i u poszczególnej jednostki tak często,

że wcale nie mogą stanowić prawdziwej przyczyny powstania choroby.

Co do tego punktu, podjąłem kiedyś próbę wyrywkową i na moim

oddziale neurologicznym poleciłem jednej z koleżanek zbadać

przygodną grupę chorych na nerwice - a więc wybranych wyrywkowo

pacjentów z zaburzeniami psychicznymi, leczonych u nas

ambulatoryjnie - na okoliczność tego, jakie konflikty i psychiczne

urazy różnego rodzaju dałoby się u nich stwierdzić. Następnie

prosiłem koleżankę o szukanie tych samych konfliktów itp. w równie

dużej grupie tak samo przygodnie wybranych pacjentów naszego

oddziału szpitalnego, chorych nie psychicznie, lecz na jakieś

organiczne choroby neurologiczne. I oto proszę: wynik nawet dla

mnie samego był zaskakujący. Okazało się mianowicie, że takie

same, a przede wszystkim równie ciężkie konflikty i przeżycia

ujawniły się w daleko większej liczbie u psychicznie zdrowych, a

tylko somatycznie chorych, aniżeli u owych zdrowych cieleśnie,

którzy przychodzili do nas ze swymi zaburzeniami psychicznymi,

swymi nerwicami. Takie same i równie ciężkie przeżycia uszkodziły

zatem psychicznie jedną grupę, a nie uszkodziły drugiej. Nie może

to więc zależeć od samego przeżycia, od wpływu środowiska, ale

zależy od poszczególnej jednostki i jej postawy wobec tego, czego

musiała doświadczyć.

Nie miałoby więc najmniejszego sensu uprawiać profilaktykę

nerwic i chcieć chronić jednostki przed tego rodzaju psychicznym

zaburzeniem przez oszczędzanie im wszelkiego konfliktu i usuwanie

im z drogi wszelkich cięższych przeżyć. Przeciwnie, byłoby raczej

wskazane zawczasu te jednostki niejako psychicznie hartować.

Albowiem dawne doświadczenie uczy, że w skrajnych i kryzysowych

sytuacjach zaburzenia nerwicowe maleją. Również w życiu

poszczególnej jednostki okazuje się dość często i wciąż na nowo

potwierdza, że obciążenie (mam oczywiście na myśli nie obciążenie

dziedziczne, lecz obciążenie w sensie wymagań) działa raczej

psychicznie uzdrawiająco. Zwykłem to zawsze porównywać z faktem,

że grożące zawaleniem sklepienia można wesprzeć i wzmocnić przez

to, że się je obciąża. Na odwrót, okazuje się również, że właśnie

sytuacje odciążenia, powiedzmy więc: wyzwolenia od długotrwałego i

ciężkiego psychicznego nacisku, są z psychicznohigienicznego

punktu widzenia niebezpieczne. Pomyślmy tylko o takich sytuacjach

jak zwolnienie z więzienia! Niemało ludzi przeżyło dopiero

wówczas, a więc dopiero po zwolnieniu, swój prawdziwy psychiczny

kryzys, podczas gdy w czasie uwięzienia właśnie pod tym

zewnętrznym i wewnętrznym naciskiem byli zmuszeni, a także zdolni,

dać z siebie wszystko i osiągnąć swoje maksimum. Jednakże skoro

tylko nacisk ustępuje, a cóż dopiero, kiedy dzieje się to nagle,

właśnie jak w przypadku zwolnienia z więzienia, owo nagłe

odciążenie człowiekowi zagraża, i ta sytuacja w pewnym sensie

przypomina tak zwaną chorobę kesonową, w której nurek, zbyt szybko

wydobyty z głębi wody, może groźnie zachorować wskutek

równoczesnego nagłego obniżenia ciśnienia atmosferycznego.

Coś podobnego widzimy też w przypadkach, gdy ktoś zostaje nagle

wyrwany ze swego życia zawodowego i przez to naraz uwolniony od

sumy stałych wymagań, którym umiał sprostać przez dziesięciolecia.

Mam na myśli znany kryzys i zagrożenie psychiczne, jakie może

łączyć się z przechodzeniem na emeryturę, o ile się na czas nie

zatroszczyć o znalezienie nowych zadań. Mógłbym też wskazać na tak

zwaną nerwicę niedzielną, na ową skłonność do smutnego nastroju

powstającą u niektórych właśnie w czasie weekendu, a więc wtedy

gdy człowiek już nie jest pod naciskiem powszedniej krzątaniny.

Może w końcu odetchnąć, ale równocześnie dostrzega własną czczosć

i pustkę, swoje duchowe i intelektualne niespełnienie, brak

wszelkiego życiowego zadania, które wychodziłoby poza codzienne

zarobkowanie i czyniło życie dopiero godnym życia. * Nic dziwnego,

że internista heidelberski i dyrektor szpitala profesor Plugge po

katamnezie i badaniu psychologicznym 50 osób, które usiłowały

popełnić samobójstwo, mógł ustalić jako ostateczną i głębszą

przyczynę ich znużenia życiem nie tyle, na przykład, nędzę czy

chorobę, kompleksy czy konflikty, ile wciąż na nowo tylko to nie

dające się opisać poczucie wewnętrznego niespełnienia - rezultat

pozornie bezsensownej egzystencji!

 

 

Por. stwierdzenie jednego z hamburskich instytutów społecznych o

tym, że 58% ankietowanych młodocianych "nie wie, co z sobą począć"

w wolnym czasie, a liczba ta nie obejmuje jeszcze fanatyków

sportu, którzy z pewnością dadzą dalsze 30%. Pozostali notabene

wolą imprezy zbiorowe. Z innego sondażu zdaje się wynikać, że

43,6% wszystkich widzów kinowych tylko dlatego chodzi do kina, że

"nie wie, co począć ze swoim czasem".

 

 

Dwaj profesorowie z kliniki Akademii Medycznej imienia Gustawa

von Bergmanna w Monachium potrafili wykazać na podstawie swych

badań nad byłymi więźniami obozów koncentracyjnych, że również

choroby wewnętrzne, takie jak choroby serca, płuc, przewodu

pokarmowego i przemiany materii, niejednokrotnie występowały

dopiero wtedy, gdy ludzie ci wyszli już z obozu i wolni byli od

nacisków obozowego życia. Obaj badacze obserwując to zastanawiali

się, co też to może być takiego, co podtrzymuje człowieka

fizycznie i psychicznie, jeśli nagłe i nadmierne odciążenie, jak i

zbyt wielkie obciążenie tak samo może doprowadzić do choroby?

Konkluzja brzmiała: człowiek, jeśli chce pozostać zdrowym na duszy

i ciele, potrzebuje przede wszystkim jednej rzeczy: odpowiedniego

celu życia, dostosowanego dla siebie zadania, jednym słowem tego,

by życie stale stawiało mu wymagania, oczywiście takie, którym

może sprostać. Czyż nie jest to jednak odmiana tematu, na który w

innym kontekście już kilkakrotnie wskazywałem i który najzwięźlej

sformułowany znalazłem w jednej z tez Nietzschego? Owo zdanie

brzmi: "Kto musi żyć pod znakiem pytania "po co?", ten zniesie

prawie każde pytanie, "jak" życie przeżyć"; a to znaczy: kto zna

sens swego życia, ten, i tylko ten, może jeszcze najprędzej

przezwyciężyć wszelkie trudności.

Ten fakt, ta podstawowa zasada ludzkiej egzystencji winna

zaowocować w terapii. I to jest właśnie problem chorego na nerwicę

lękową: z piekielnego kręgu swoich myśli, krążących ostatecznie i

jedynie wokół własnego lęku, można go wyrwać dopiero wtedy i tylko

w tej mierze, w jakiej nie tylko nauczy się odwracać swą uwagę od

objawu, lecz potrafi też zwrócić się osobiście ku jakiejś

obiektywnej sprawie. Im bardziej chory, w sensie takiego

obiektywizmu, postawi na pierwszym planie swej świadomości jakąś

sprawę, która mogłaby nadać jego życiu sens i wartość, tym

bardziej cofną się na plan dalszy przeżycia związane z własną

osobą, a zatem jego osobista niedola. Toteż często o wiele

ważniejsze niż szukanie kompleksów i konfliktów, a przez to

ewentualne likwidowanie poszczególnych objawów, jest podjęcie

maksymalnego wysiłku w kierunku odwrócenia uwagi od samego objawu.

W Pamiętniku wiejskiego proboszcza Bernanosa znajduje się piękne

zdanie: Jest łatwiej, niż można, sądzić, nienawidzić siebie; łaska

polega jednak na tym, aby o sobie zapomnieć. Można odmienić tę

wypowiedź i stwierdzić to, o czym niejeden neurotyk rzadko

pamięta, mianowicie, że o wiele ważniejsze od gardzenia sobą czy

zwracania zbytniej uwagi na siebie byłoby - do końca i całkowicie

o sobie zapomnieć, to znaczy nie myśleć już w ogóle o samym sobie

i wszystkich swoich wewnętrznych sprawach, lecz być wewnętrznie

oddanym konkretnemu zadaniu, którego wypełnienie wymagane jest od

siebie i dla siebie zastrzeżone. Tylko bowiem idąc przez świat

trafiamy na powrót do naszego ja, jak podkreśla Hans Trub. I

dopiero w oddaniu się jakiejś sprawie kształtujemy własną osobę.

Nie przez kontemplowanie siebie ani przez samouwielbienie, nie

przez krążenie myślami wokół naszego lęku uwalniamy się od tego

lęku lecz przez poświęcenie, ofiarę z siebie i oddanie się sprawie

godnej takiego oddania. Oto tajemnica wszelkiego kształtowania

siebie i chyba nikt nie wyraził tego trafniej od Karla Jaspersa,

kiedy mówi on o "nieugruntowanym człowieczeństwie opartym tylko na

sobie samym" i o tym, że "ludźmi stajemy się zawsze przez to, że

oddajemy się czemuś czy komuś drugiemu", i kiedy konkludując

pisze: "Człowiek jest człowiekiem przez sprawę, którą czyni swoją

sprawą".

 

 

10. O bezsenności

 

 

Dzisiejszą pogadankę wyznaczono na godzinę nieco późniejszą niż

dotąd i niejeden z moich słuchaczy myślał już, pewnie o udaniu się

na spoczynek. Może więc wyda się zrozumiałe, jeśli poszukując

stosownego tematu na dzisiejszą audycję pomyślałem i ja właściwie

o tym samym, mianowicie o śnie jako problemie

psychoterapeutycznym, a więc przede wszystkim o zakłóceniach snu,

co głównie obchodzi laika. Nad snem zaczyna on przecież

zastanawiać się zazwyczaj dopiero wtedy, gdy zakłóceniu uległ jego

sen. Podobnie jak zwykły człowiek, nie-lekarz, zaczyna myśleć o

swoim sercu, a nawet w ogóle je odczuwać, dopiero wtedy, gdy

dostrzeże jakieś zakłócenie, na przykład bicie serca.

Otóż pacjent zwracający się do lekarza z powodu zakłócenia snu

prawie nigdy nie używa tego określenia, prawie zawsze mówi o

bezsenności. Jak gdyby kiedykolwiek zdarzała się rzeczywista

bezsenność. Cierpiący na tak zwaną bezsenność podlega mianowicie

samozłudzeniu, kiedy naprawdę spał bądź co bądź w nocy kilka

godzin, rano zaś gotów jest przysięgać, że nie spał ani chwili. A

przy tym trzeba powiedzieć, że podlega temu złudzeniu z

konieczności, że więc nie przesadza bardziej czy mniej świadomie.

To samozłudzenie jest w końcu bliskie temu, kiedy wiele ludzi

zapewnia, że nigdy nie śni, podczas gdy w rzeczywistości swoje sny

tylko zapomina.

Co się tyczy zakłóceń snu, należy z góry stwierdzić, że tak

zwane środki nasenne, a więc wszelkie starania, aby lekami w

sposób niejako chemiczny sen wymusić, oczywiście nie są prawdziwą

terapią. Przeciwnie, przy ciągłym używaniu leki nie są ściśle

biorąc nigdy na dalszą metę nieszkodliwe. Mimo to nie można w

zasadzie mieć zastrzeżeń, jeśli się je od czasu do czasu stosuje

czy zaleca. W przypadku jakiegoś silnego zdenerwowania, mającego

za tło bieżące konflikty i niepewności, zawsze jeszcze lepiej

jest, jeśli ktoś przy pomocy chemicznych środków nasennych zapewni

sobie przynajmniej na kilka nocy sen, aniżeli gdyby - zbyt dumny,

aby uciekać się do tej podpory, lub zbyt leniwy, aby odwiedzić

lekarza - spędzał długie bezsenne noce, aż... aż co się stanie?

Tymczasem niepewności dawno minęły, konflikty zostały rozwiązane,

jednakże bezsenność trwa nadal bez widocznej przyczyny, a raczej z

tej prostej przyczyny, że zainteresowany zaczął tymczasem bać się

bezsenności, i sama ta obawa może już sen wypłoszyć. Działa tu

mechanizm lęku oczekiwania, kiedy to jakiś w istocie niewinny i

zupełnie przelotny objaw budzi w pacjencie pewne obawy, te zaś z

kolei wzmacniają ów objaw, i tak, wzmocniony dodatkowo, utwierdza

on pacjenta w jego obawach. Mawiamy w tym kontekście chętnie o

jakimś circulus mtiosus, piekielnym kręgu, w który pacjent popada.

Egon Fenz mówi może jeszcze trafniej o spirali, w postaci której

zjawisko chorobowe coraz bardziej się wzmaga. W każdym razie

pacjent może oprząść się coraz bardziej, niby kokonem, swym lękiem

oczekiwania: początkowo ma jeszcze nadzieję, że następnym razem

objaw zniknie, potem już się go boi, a w końcu jest przekonany, że

się pojawi.

Cóż może jednak lekarz, a właściwie sam pacjent zdziałać przeciw

temu lękowi oczekiwania - w szczególnym przypadku przeciw

płoszącemu sen lękliwemu oczekiwaniu, że nadchodzącą noc będzie

musiał spędzić bezsennie? Ten lęk może potęgować się aż do lęku

przed samym położeniem się do łóżka: ktoś z zakłóconym snem przez

cały dzień czuje się zmęczony; ledwie jednak przychodzi czas

pójścia do łóżka, chwyta go, właśnie na widok łóżka, lęk przed

następną bezsenną nocą, staje się niespokojny, zdenerwowany, i

rzeczywiście to zdenerwowanie już nie daje mu zasnąć. Teraz

popełnia największy z możliwych błędów: czyha na zaśnięcie! Z

napiętą uwagą, kurczowo śledzi, co się w nim dzieje; im bardziej

jednak napina swą uwagę, tym mniej zdolny jest na tyle się

odprężyć, aby w ogóle móc zasnąć. Gdyż sen to przecież nic innego

jak pełne odprężenie. I świadomie dąży do snu, choć sen to właśnie

zatonięcie w nieświadomości. Wszelka myśl o nim, wszelka wola

zaśnięcia tyle tylko sprawiają, że nie dają zasnąć.

Znam pewnego pana, który miał zawsze największe trudności, gdy

chciał zasnąć. Pewnego wieczoru męcząc się, z trudem w końcu

zasnął; nagle coś wyrwało go z lekkiej drzemki, ogarnęło go

zakłócające sen uczucie, że chciał coś zrobić, miał coś załatwić.

Obudził się i przychodzi mu do głowy, czego to chciał: chciał

zasnąć! Czy nie przypomina to postaci z farsy - sklerotycznego

pana, który coraz to pyta sam siebie: - Cóż to ja chciałem

powiedzieć? Ach, racja; nic.

Tak to już jest, jak powiedział kiedyś Dubois: sen przypomina

gołębia, który siada na ręce, jeśli ją trzymać spokojnie, ale

natychmiast odlatuje, gdy tylko po niego sięgnąć; sen również

płoszy się przez to, że ktoś o niego zabiega, im zaś usilniej się

to czyni, tym bardziej się płoszy. Kto niecierpliwie czeka na

zaśnięcie, lękliwie obserwując swe wysiłki, płoszy sen.

Cóż jednak winien czynić? Przede wszystkim: winien obezwładnić

swój lęk czekania na bezsenną noc, uświadamiając sobie rzecz

najważniejszą, mianowicie zasadę następującą: Każdy znajdzie już

sobie minimum snu, którego organizm bezwzględnie potrzebuje. O tym

należy wiedzieć i z tej wiedzy winno się, powiedziałbym, czerpać

zaufanie do własnego organizmu. Zapewne: to minimum snu jest dla

każdego człowieka określone i dla każdej jednostki inne. Nie

chodzi jednak przy tym o długość trwania snu, ale o jego dostatek,

na co składa się długość trwania i głębokość snu. Istnieją bowiem

ludzie nie wymagający długiego snu, dlatego że śpią wprawdzie

krótko, ale głęboko. Również u tej samej jednostki zmienia się

głębokość snu w ciągu nocy i istnieją tu różne typy odpowiednio do

ich krzywej snu. Jedni śpią najgłębiej przed północą, a inni, do

których należą przede wszystkim pracownicy umysłowi, osiągają

maksimum głębokości swego snu dopiero nad ranem. Pozbawić ten

ostatni typ ludzi kilku godzin ich rannego snu to oczywiście

pozbawić ich większej ilości snu aniżeli w przypadku innym, ze

snem śródnocnym, kiedy to krzywa snu nad ranem już opada.

Przede wszystkim więc żadnych obaw przed następstwami, jakie

pociąga dla zdrowia zakłócenie snu! Następna przestroga: człowiek

o zakłóconym śnie kładąc się do łóżka może myśleć o wszystkim,

tylko nie o samym problemie snu, bezsenności itp. Niech już raczej

myśli o wydarzeniach minionego dnia, przebiegając je wewnętrznym

spojrzeniem - to zawsze jeszcze jest lepsze od tłumienia trosk czy

problemów, spychania ich ze świadomości, bo wówczas mogą one sen

zakłócać, a przynajmniej niepokoić w snach. Nie wystarcza więc

negatywne postanowienie: byle tylko nie myśleć o spaniu, bo takie

postanowienie zmusza jednak, choćby tylko w negatywnym sensie, do

myślenia o nim. Dzieje się wtedy z nami jak z człowiekiem, któremu

obiecano, że będzie mógł robić złoto z miedzi, pod tym tylko

warunkiem, że podczas odpowiedniej procedury alchemicznej przez

dziesięć minut nie będzie myślał o kameleonie. Po czym nie mógł

już myśleć o niczym innym jak o tym osobliwym zwierzęciu, które

przez całe życie nie przyszłoby mu na myśl.

Jeśli więc tak się sprawa ma, jak to na wstępie twierdziłem, że

wszelkie kurczowe usiłowanie i świadoma wola Zaśnięcia, że już

wszelka świadoma chęć płoszy sen - co by też się stało, gdyby ktoś

kładąc się nie dążył do zaśnięcia, gdyby nie dążył do niczego,

albo nawet dążył do czegoś wprost przeciwnego, a przynajmniej do

czegoś innego niż zaśnięcie? Cóż, efekt byłby gwarantowany,

polegałby ź wszelką pewnością na tym, iż rzeczywiście by zasnął.

Jednym słowem, w miejsce lęku przed bezsennością winien akurat

pojawić się zamysł spędzenia nocy bezsennej, a zatem świadoma

rezygnacja ze snu - i to wystarczy, aby zagwarantować zaśnięcie.

Wystarczy tylko postanowić sobie: dzisiejszej nocy nie chce wcale

spać, chcę się tylko odprężyć, pomyśleć o tym czy owym, o moim

ostatnim czy nadchodzącym urlopie itd. Jeśli więc, jak

widzieliśmy, wola snu uniemożliwia zaśnięcie, to już pozorna i

czasowa wola bezsenności w sposób paradoksalny sen sprowadza.

Wtedy przynajmniej nie będziemy się już bali bezsenności, lecz

właśnie przez to samo znajdziemy się na najlepszej drodze do

wśliznięcia się w sen.

Na koniec jeszcze parę słów nie tyle o zakłóceniach zasypiania,

ile o przesypianiu nocy bez przerwy. Co ma czynić nieszczęśliwiec,

który wprawdzie wieczorem zasypia, ale w nocy się budzi? Przede

wszystkim nie wolno mu czynić tego, co wszakże tacy ludzie

niestety zazwyczaj czynią; zapalać światła, patrzeć na zegarek,

sięgać po książkę, ani wreszcie rozmyślać o zawodowych planach na

dzień najbliższy. Oto co jedynie i wyłącznie powinien czynić:

łapać koniuszek tego, o czym ostatnio śnił, i w myśli do tego

nawiązywać. Jednym słowem, nie można ryzykować tego, że wypadnie

się z nastroju snu. A co powinno się robić, jeśli wprawdzie

budzimy się dopiero rano, ale za wcześnie, jeśli na przykład budzą

nas nieprzyjemne hałasy sąsiadów itp. Tu jest tylko jedna rada:

nie poddawać się nastrojowi gniewu na to gwałtowne zakłócenie,

gdyż zazwyczaj dopiero ów gniew z powodu obudzenia nie pozwoli już

ponownie zasnąć. Ale i z tego gniewu nie wolno czynić

anegdotycznego kameleona i wprawdzie postanowić nie gniewać się,

ale przez to dopiero na dobre się rozgniewać, rozgniewać na swój

gniew. W gruncie rzeczy niczym nie można jeszcze bardziej

zirytować kogoś już zirytowanego aniżeli przypominaniem mu:

człowieku, nie irytuj się! Komuś tak wzbudzonemu nie pomoże

poddawanie się gniewowi, lecz raczej na przykład wyobrażenie

sobie, że musi teraz, tak wcześnie rano, opuścić łóżko i pójść

wykonać jakąś nieprzyjemną robotę itp. Skoro tylko zacznie to

sobie wyobrażać, ogarnie go takie lenistwo, że wcześniej czy

później ponownie zaśnie. Tak dotarłem do końca moich wyrywkowych

rozważań o zakłóceniach snu i szczerze ucieszy mnie, jeśli mi się

powiodło doprowadzić tym późnowieczornym wykładem tego czy innego

z moich słuchaczy do rozleniwienia i znużenia, wystarczającego dla

zagwarantowania przynajmniej na dzisiejszą noc dobrego snu.

 

13. O nerwicach lękowych i nerwicach natręctw

 

 

Stwierdziłem kiedyś, w innym kontekście, że nie sposób

wyprowadzić nerwic po prostu z tego, że pacjent kiedyś tam, w

najwcześniejszym dzieciństwie, przeżył szok lub doznał urazu.

Zawsze bowiem jeszcze, twierdziłem, istnieje problem, jak ktoś

nastawia się do tego wszystkiego, co przeżywa, i dopiero od tego

nastawienia zależy w ogóle, czy po tak zwanym urazie, a więc po

tym swoim psychicznym zranieniu zachowuje jakąś psychiczną bliznę

i ponosi trwałą szkodę.

Dziś chciałbym najpierw zwrócić uwagę na ewentualne podłoże

somatyczne zaburzeń nerwicowych. Wyjdziemy od nerwicy lękowej, a w

szczególności od lęku przestrzeni. Co do niego można więc

nadmienić, że, jak to coraz częściej się obserwuje, chorujący na

ów lęk wyraźnie wykazują objawy nodczynności tarczycy. Oczywiście

równie dobrze można by też powiedzieć, że cierpią oni na

nadpobudliwość jednego z dwóch układów nerwowych mimowolnych,

mianowicie układu współczulnego, o ile w ogóle wolno rozróżniać

między funkcją tego "nerwu życiowego" a funkcją jego

kontrpartnera, nerwu błędnego. W każdym razie charakterystyczna

nerwowa nadpobudliwość daje się wtedy stwierdzić i problemem jest

tylko, na ile mamy tu do czynienia ze stosunkiem

przyczynowo-skutkowym, czy stosunek ten jest odwracalny i czy może

tu chodzić o wzajemne oddziaływanie. Jasne jest bowiem, że jak

nadpobudliwość układu wspólczulnego pociąga za sobą - niejako w

postaci odblasku psychicznego i nadbudowy psychicznej - pewne

pogotowie lękowe, tak samo też, na odwrót, czyjaś lękliwość

wprowadzi nerwy współczulne w pewien stan podniecenia. Ustalmy

więc najpierw jedno: jakaś ewentualna z dzieciństwa się wywodząca

pobudliwość czy też okazyjny stan drażliwości układu współczulnego

wyrażą się w sferze psychicznej w formie pogotowia lękowego.

Czy jednak mamy już wówczas do czynienia z przypadkiem nerwicy

lękowej, mianowicie w sensie wyraźnej nerwicy, a więc faktycznego

zachorowania? Nie! Do tego zwykłego pogotowia lękowego musi dojść

jeszcze coś nowego, mianowicie musi nim zawładnąć dobrze nam,

lekarzom chorób nerwicowych, znany - proszę wybaczyć to wyrażenie

- mechanizm psychiczny. Dopiero wówczas wybija godzina narodzin

właściwej nerwicy. A czymże jest ten mechanizm? Jest nim

wielokrotnie już przeze mnie omawiany i ukazany w jego znaczeniu

lęk oczekiwania. Pozwolę sobie dać przykład oddziaływania tego

lęku. Załóżmy, że ktoś jest od dzieciństwa bardzo wrażliwy i

skłonny do potów. Któregoś dnia spotyka swego przełożonego lub

jakąś inną osobę wyżej postawioną, społecznie. Co się stanie? Z

samego lęku i podniecenia zacznie się pocić i wyczuje przy tym, że

poci mu się też wyraźnie ręka, którą winien podać. Jeśli zwróci na

to uwagę, może się łatwo zdarzyć, że następnym razem będzie się

bał, że to samo znów się powtórzy i wprowadzi go w to samo

zakłopotanie. Cóż jednak dzieje się naprawdę? Już sam lęk przed

poceniem przyspiesza wydalanie potu, potu lęku, z gruczołów

potnych skóry, dopiero teraz zacznie więc na dobre się pocić.

Jednym słowem, widzimy oto, jak określony objaw, w konkretnym

przypadku pocenie, wywołuje odpowiednią obawę, jak ta obawa, lęk

oczekiwania, czyli lękliwe oczekiwanie pojawienia się objawu,

sprzyja spotęgowaniu tego właśnie objawu, wreszcie jak tak

spotęgowany objaw utwierdza jeszcze pacjenta w jego obawie. I tak

zamyka się diabelski krąg albo raczej pacjent zamyka się w tym

diabelskim kręgu, owija się weń jak w kokon. Wszyscy znamy stare

przysłowie: życzenie jest ojcem myśli. Teraz zaś możemy dodać, że

jeśli życzenie jest przysłowiowym ojcem myśli, to obawa jest matką

wypadku, i to, jak się okazuje, również wypadku chorobowego.

Wróćmy jednak do nerwicy lękowej. Okazuje się więc, że lęk

oczekiwania odnosi się w niej do czegoś szczególnego, i tym, czego

zainteresowany tak bardzo się lęka, czego z taką trwogą oczekuje,

jest sam lęk. Jednym słowem, ofiara nerwicy lękowej cierpi nie na

jakiś ogólny lęk oczekiwania, lecz konkretnie na oczekiwanie lęku.

Ma ona lęk przed lękiem. W tym sensie potwierdza się opinia

Franklina Delano Roosevelta, który w jednej ze swych sławnych

Chatteries at the Fireplace, gawęd przy kominku, powiedział

kiedyś: Niczego nie powinniśmy lękać się tak bardzo jak - samego

lęku.

Idźmy jednak w naszych pytaniach dalej i głębiej, zapytajmy

samego pacjenta o bliższy powód jego lęku przed własnym lękiem.

Okaże się, że boi się go tak bardzo, ponieważ lęka się wszelkich

możliwych stanów będących skutkiem podniecenia lękowego: lęka się

nagłego zasłabnięcia w pustych miejscach czy udaru serca albo

mózgu na pustej ulicy. I już tu powinna - niezależnie od

równoczesnej terapii somatycznej - wkraczać psychoterapia,

wyjaśniając pacjentowi zupełną bezzasadność wszystkich tych obaw.

Więcej nawet, w ramach psychoterapii winno się pacjenta pouczyć,

aby w żadnym wypadku nie uciekał przed swoim lękiem pozostając w

domu. Aby raczej próbował życzyć, sobie tego wszystkiego, czego

się lęka, choćby tylko na ułamki sekund. Skoro bowiem na miejsce

lęku pojawi się życzenie, uprzedza ono i udaremnia wszelki lęk.

Głupia obawa jest wówczas tą mądrzejszą i jako taka ustępuje.

Zilustrujmy to wszystko na konkretnych przykładach. Oto pewnego

dnia przychodzi do mnie kolega, ale nie po fachu, tylko chirurg

pracujący w klinice. Cierpi on niewypowiedzianie, bo przy operacji

zaczynają mu drżeć ręce, z chwilą gdy jego szef, dyrektor kliniki,

wkroczy do sali operacyjnej. Z czasem zaczynały mu drżeć ręce

nawet wtedy, gdy miał komuś podać ognia, z samego strachu, że ktoś

dostrzeże tę jego skłonność do drżenia i pomyśli sobie: mój Boże,

jeśli temu drżą ręce przy zwykłym podawaniu ognia, to wolałbym nie

być przez niego operowany. Tylko jeden jedyny raz nie miał przy

takiej okazji drżenia: gdy ze znajomym jechał pociągiem mocno

trzęsącym. Podając w tej sytuacji ognia znajomemu, miał wreszcie

raz wszelkie powody do drżenia rąk, a jednak nie było najmniejszej

tego oznaki. Dlaczego? Po prostu dlatego, że w tym wypadku nie

potrzebował bać się drżenia. Tak oto miał już raz na zawsze dowód

- i wystarczyło tylko dobitnie zwrócić uwagę tego chorego lekarza

na ów dowód, że to zawsze tylko lęk powodował drżenie rąk.

Mówię akurat o tym pacjencie-lekarzu, ponieważ chcę też

opowiedzieć o skutkach jego leczenia: nie tylko on sam został

uwolniony od lęku przed drżeniem i od drżenia rąk, lecz również

inna pacjentka - od tego samego rodzaju nerwicy. Wspomniałem o

tamtym pierwszym przypadku w jednym z moich wykładów dla studentów

medycyny, a w 14 dni później otrzymałem list, w którym jakaś

medyczka, słuchaczka owego wykładu, doniosła mi o podobnym swoim

przypadku. Przez cały semestr cierpiała na to, że przy sekcji

zaczynała drżeć, skoro tylko profesor anatomii przekroczył drzwi

prosektorium, aby przyjrzeć się pracy studentów. Usłyszawszy

jednak, jakie to memu pacjentowi-chirurgowi wskazałem wyjście z

jego lęku przed drżeniem rąk, spróbowała sama zastosować tę metodę

i powtarzać sobie w duchu to samo, co ów chirurg, mianowicie coś w

tym rodzaju: - Oto wchodzi profesor, roztrzęsę się przed nim na

cały regulator i zaraz mu pokażę, jak potrafią mi drżeć ręce - i w

tej samej chwili wszelkie drżenie znikało. W miejsce lęku

pojawiało się życzenie, życzenie uzdrawiające. Oczywiście, nie

bierze się takiego życzenia poważnie, chodzi jedynie o to, aby je

w sobie na krótką chwilę wzbudzić. Pacjent równocześnie sam się z

siebie śmieje i w grze tej zwycięża. Ten śmiech, i w ogóle wszelki

humor, stwarza dystans, pozwala pacjentowi zdystansować się wobec

swej nerwicy i jej objawów. I nic nie może równie skutecznie

stworzyć nam dystansu jak właśnie humor. Z jego pomocą bodaj

najłatwiej nauczy się pacjent swoje objawy nerwicowe jakoś

ironizować, a w końcu i przezwyciężać.

Oczywiście chodzi tu tylko o jeden moment, na pewno nie o całość

ani o istotę psychoterapii nerwic. Ale bądź co bądź o pewien

moment ważny i w pewnych okolicznościach decydujący. Podobnie

ukierunkowana terapia będzie też skuteczna w niejednej nerwicy

natręctw. Wprawdzie w tego rodzaju nerwicy sprawy mają się nieco

inaczej. Neurotyk z wyobrażeniami natrętnymi skłonny jest od

dzieciństwa do drobiazgowych dociekań, wątpliwości i skrupułów.

Budzi się w nim przymus liczenia okien, wymyślania bluźnierstw,

ustawicznego sprawdzania, czy odkręcony jest kurek gazowy, albo

też nieustannego mycia rąk. Z jakiegoś powodu zaczyna pewnego dnia

bać się tych nierzadko śmiesznych myśli, owych natrętnych

wyobrażeń, które od czasu do czasu przychodzą mu do głowy. Trzeba

tylko, aby powziął myśl, że może tu chodzić o zapowiedź czy zgoła

oznakę jakiejś choroby umysłowej, jakiejś prawdziwej choroby

psychicznej. * I teraz pełen niepokoju zaczyna walczyć z tymi

wyobrażeniami, które go nachodzą, atakować je z całą

gwałtownością. O ile ofiara nerwicy lękowej cierpi w końcu

właściwie na lęk przed lękiem, to ofiara nerwicy natręctw cierpi,

jak się okazuje, na lęk przed przymusem, to znaczy przed

wyobrażeniem natrętnym, i z lęku przed nim podejmuje walkę z

przymusem, który odczuwa. Podczas gdy chory na nerwicę lękową od

lęku ucieka, ofiara nerwicy natręctw, jak się okazuje, odczuwany

przymus gwałtownie atakuje. Zachowanie to jest jednak nie mniej

błędne. Bo tak jak lęk potęguje się do "lęku przed lękiem", tak

samo też nacisk nerwicowych wyobrażeń natrętnych potęguje się

wskutek odporu, jaki chory daje atakując te wyobrażenia.

 

 

Właśnie ta obawa przed chorobą psychiczną powstrzymuje większość

takich chorych od porady psychiatrycznej. Nie mniej niż 2/3

ankietowanych w tej sprawie pacjentów leczonych w poliklinice

neurologicznej, na oddziale więc nie psychiatrycznym, zapewniało

leczącego ich lekarza, że przenigdy nie poszliby na oddział

psychiatryczny, właśnie z lęku przed wszystkim, co się łączy z

psychiatrią.

 

 

Również w takich przypadkach terapia winna zaczynać się od

samych korzeni zła. A zło tkwi w tym, że wszyscy tego pokroju

neurotycy padają ofiarą błędu. Nie wiedzą, w każdym razie, zanim o

tym im się nie powie, że lękają się czegoś, czego lękać się,

właśnie przy swym nerwicowo-natrętnym usposobieniu, nie mają

żadnego, nawet najmniejszego, powodu. Mianowicie właśnie oni nie

mogą zachorować psychicznie, ponieważ jest rzeczą znaną wszystkim

psychiatrom, że ludzie skłonni do wyobrażeń natrętnych lub na nie

cierpiący są po prost odporni na prawdziwe choroby psychiczne, a

więc na psychozy. "

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×