Skocz do zawartości
Nerwica.com

Filmy i seriale


Magnolia

Rekomendowane odpowiedzi

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

Into the Wild

Wszystko za życie (2007)

 

7187777.3.jpg

 

Ocena filmweb: 7,9

 

Recenzja z filmweb:

Spotykasz młodego, sympatycznego chłopaka. Z pasją opowiada ci on o swojej wielkiej przygodzie: podróży stopem na Alaskę i odrzuceniu wszystkiego, co materialne. Jesteś świadkiem jego niespożytej energii i czystej namiętności i w głębi duszy zazdrościsz mu odwagi, by to wszystko rzucić. Kusi cię opisywana przez niego wolność.

 

Chris McCandless symbolizuje jedno z najstarszych ludzkich marzeń, które towarzyszy nam w zbiorowej świadomości od czasu rozpalenia pierwszego ogniska separującego nas od natury - pragnienie powrotu na jej łono. W dzisiejszych czasach dla większości ogranicza się ono do kilku kwiatków w doniczkach, może psa albo kota, bądź też okazjonalnego wypadu do parku. Bardziej odważni wyjadą na zorganizowane wakacje w 'dziewicze' rejony globu. Niektórym i to jednak nie wystarcza. Taką osobą był właśnie Chris, bohater filmu Seana Penna "Wszystko za życie".

 

Chris jest postacią autentyczną, choć Penn mocno go wyidealizował. W filmie jest on chłopakiem, który widząc, co pogoń za posiadaniem uczyniła z jego rodziców, postanowił się temu przeciwstawić. Wybrał wolność, dzikość, nieokiełznaną swobodę. Odrzucił pieniądze, własność, karierę; jego bagaż stanowiła jedynie pasja pchająca go coraz bardziej w szeroko rozwarte ramiona dzikiej przyrody. Jednak przyroda nazywana jest 'dziką' nie bez powodu. Za sympatyczną mordką niedźwiedzia grizzly kryje się drapieżca, który może rozszarpać człowieka na kawałki. Za niepozornym kawałkiem ziemi, kryje się wyschnięte koryto rzeki, która może porwać i zabić każdego, kto stanie na jej drodze. Za niewinnym owocem kryje się trucizna przyprawiająca o męczarnie i śmierć.

 

Sean Penn niezwykle plastycznie i sugestywnie oddaje cały żar tęsknoty za życiem w harmonii z naturą. I z druzgocącym serce żalem rozpacza nad faktem, iż jest to już niemożliwe. To, co dla naszych dziko żyjących przodków byłoby oczywistością, Chrisowi cały czas umyka. Jego wiedza na temat przyrody bierze się z książek i naiwnej wiary, nie popartej żadnym doświadczeniem. Chłopak co chwilę wpada przez swą ignorancję w kłopoty, lecz udaje mu się z nich wykaraskać. Na każdą z lekcji pozostaje głuchy, nie zdając sobie sprawy jak bardzo jest przyrodzie obojętny jego los. Ci, którzy znają historię McCandlessa, wiedzą, jakie są tego konsekwencje - inni powinni koniecznie film obejrzeć.

 

Penn nie śpieszy się z opowieścią. "Wszystko za życie" zbudowane jest z serii przypowieści, które zebrane razem budują obraz psychiki głównego bohatera, a jednocześnie unaoczniają widzom nasze własne wyobcowanie na planecie, którą zwiemy domem. Wspaniałe zdjęcia, solidna gra aktorska z zaskakująco dobrym Emilem Hirschem na czele sprawiają, że film wbija w fotel, chwytając za serce i pozostawiając po sobie niezapomniane wrażenie.

 

Obraz Penna wpisuje się w ten sam nurt filmów rozważających ludzką naturę co "Gerry" Gusa Van Santa czy dokument Herzoga "Człowiek niedźwiedź". Wszystkie one dobitnie pokazują alienację człowieka. W "Gerrym" zaakcentowana została nasza arogancja i pewność siebie wynikająca z przekonania, że przyroda została już oswojona. Van Sant uczy widza pokory. Z kolei Herzog skoncentrował się na obsesji, która każe obalać cywilizacyjne bariery, a jednocześnie czyni człowieka ślepym na realność świata przyrody. Zamiast powrotu do natury, jest tu oczekiwanie od zwierząt ludzkiego zachowania. Penn jest najbardziej liryczny z nich wszystkich, akcentując czystą i naiwną tęsknotę za światem bez granic. To elegia nad wyidealizowanym światem, który nigdy nie istniał i istnieć (niestety) nie będzie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

Pi (1998)

reżyseria: Darren Aronofsky

Piposter.jpg

 

Ocena filmweb: 7,4

 

Recenzja z filmweb:

Na tle innych filmów młodego amerykańskiego kina debiut Darrena Aronofsky'ego zwraca już uwagę swoją szorstkością. Nie ma tu elementów parodystycznych ani luzackiej atmosfery, bohaterowie nie są cool, nie robią sobie głupich i krwawych żartów - słowem, trudno w "Pi" odnaleźć to wszystko, co wypełnia po brzegi dzieła Quentina Tarantino, Kevina Smitha czy Douga Limana. Surowe, czarno-białe zdjęcia i drążąca mózg muzyka bez pardonu wrzucają widza w świat obsesji Maksa Cohena - matematycznego geniusza, który usilnie próbuje, posługując się notowaniami giełdy, dotrzeć do ostatecznego wzoru wszechświata. Powaga, z jaką Aronofsky traktuje temat i swojego bohatera chwilami aż drażni, czyni film cokolwiek nadętym, pozbawionym zbawiennego dystansu. Ale jednocześnie pomaga wzniecić niepokój i poczucie nieokreśloności, które nosimy w sobie jeszcze długo po wyjściu z kina

 

W "Pi" użyty został motyw, często stosowany w thrillerach, zwłaszcza politycznych - "spiskowej teorii dziejów". Działalnością Maksa zainteresowana jest tajemnicza organizacja z Wall Street, dążąca do przejęcia całkowitej kontroli nad giełdą, do czego potrzebny jest jej właśnie uniwersalny wzór, który pozwoliłby przewidywać, jakim wahaniom ulegać będą akcje. Ten wątek można by potraktować metaforycznie - Max, na przemian kuszony i zastraszany przez przedstawicieli Systemu, wyrażałby wtedy dylematy samego reżysera w zdominowanym przez Hollywood świecie filmu. Takie aluzyjne odczytanie treści "Pi" wydaje się jednak zbyt powierzchowne. Ambicje Aronofsky'ego sięgają dalej. Po drugiej stronie barykady stawia on bowiem grupę ortodoksyjnych Żydów, którzy odkrycia Maksa chcą wykorzystać do poznania "prawdziwego imienia Boga". Ale bohater odrzuca także religijną presję. Pragnie samotnie stanąć naprzeciwko tajemnicy

 

Krytyka zachodnia porównuje film Aronofsky'ego do debiutanckiej pracy Davida Lyncha - "Głowy do wycierania". W obu tych dziełach rzeczywistość zostaje zacieśniona do idees fixes i halucynacji głównej postaci, która właściwie nie schodzi z ekranu. Mnie jednak powracające kilkakrotnie ujęcie szumiących na wietrze liści przypomniało o "Powiększeniu", gdzie liście szumiały bardzo podobnie. Różnica między "Pi" a arcydziełem Antonioniego polega jednak nie tylko na tym, że film Aronofsky'ego jest raczej efektowny niż głęboki. Twórca "Przygody" kwestionował możliwość poznania (a może i samo istnienie) prawdy tej nawet najprostszej, prawdy ludzkiej, prawdy zdarzenia. Cóż dopiero mówić o tajemnicach kosmosu! Amerykański, dwudziestoparoletni reżyser wydaje się być dużo mniej sceptyczny. Max osiąga swój cel, rozpracowuje wzór "na całość". Rezygnuje jednak z otwierania nim universum, gdyż okazuje się to zbyt niebezpieczne, o czym świadczy chociażby przykład jego zmarłego mistrza, który również igrał z boskim ogniem. Fotograf z "Powiększenia" w ostatniej scenie filmu wiedział mniej niż kiedykolwiek. Wiedział, że nic nie wie i się nie dowie. Spojrzenie Maksa mówi coś zupełnie przeciwnego - wiem, ale wam nie powiem.

"Pi" dość niebezpiecznie dryfuje więc w stronę mielizn New Age. Na szczęście Aronofsky nie pogrąża się w psedonaukowym bełkocie o zagadkowych siłach rządzących kosmosem, dba raczej o to, by "Pi" pozostał sugestywnym, wciągającym thrillerem, który stara się być jakąś odpowiedzią na nasz niepokój w obliczu coraz większego chaosu poznawczego. Ten lęk wyraził już kilkadziesiąt lat temu Hermann Broch, gdy pisał w "Lunatykach", że nieokiełznane stały się pieniądz i technika, wahają się waluty i mimo wszystkich wytłumaczeń irracjonalnego, jakie człowiek ma pod ręką, skończone nie potrafi nadążyć za nieskończonym. Max jest tym, który podjął pogoń za nieskończonym

 

Cóż jednak mają czynić inni, pozbawieni jego matematycznego geniuszu, otoczeni za to PESEL-ami, NIP-ami, PIN-ami, numerami kont i telefonów komórkowych - tymi wszystkimi liczbami, bez których istnienie okazuje się być nielegalne, wręcz niemożliwe? Czy zdołają one wypełnić pustkę oniemiałego świata i oniemiałej duszy? Czy, jak trochę pokombinujemy, to ułożoną się w prawdziwe imię naszego boga?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

Lost Highway

Zagubiona autostrada (1997)

reżyseria: David Lynch

 

large_eGo3LDTBghZhlI3FZAfMPNnVDJv.jpg

 

Ocena filmweb: 7,6

 

Recenzja z filmweb:

"Zagubiona autostrada" nie bez powodu została okrzyknięta thrillerem wszech czasów. Obok tego psychodelicznego dziecka Davida Lyncha po prostu nie da się obojętnie przejść.

 

Fred Madison (Bill Pullman) jest dobrze prosperującym jazzowym muzykiem, którego trapią problemy małżeńskie. Z czasem Madisonowie regularnie znajdują przed swoją rezydencją kasety video początkowo ukazujące ich dom z zewnątrz, a następnie coraz to bardziej intymne aspekty wspólnego życia. Podczas oglądania ostatniego nagrania, Renee (Patricia Arquette) wychodzi na moment do łazienki. Fred decyduje się sam dokończyć film, w którym pod koniec jest przedstawiona scena brutalnego morderstwa jego żony dokonanej przez niego samego. Renee tymczasem znika bez śladu. Fred zostaje schwytany przez policję i osądzony na podstawie kluczowego dowodu, czyli taśmy video. Skazany na śmierć oczekuje na wyrok zamknięty w ciemnej celi. Jednak po paru dniach strażnicy zauważają, że w pomieszczeniu znajduje się nie skazaniec, a młody, nieznany im mężczyzna.

 

Film jest pozbawiony chronologii. Widz zamiast prosto opowiedzianej historii, znajdzie rozsypane puzzle, które następnie trzeba ułożyć. W samym dziele można też dostrzec gamę różnorakich metafor, będących niekiedy jednym z kluczy do pełnego poznania fabuły. W efekcie reżyser dzieli widzów na tych, co go cenią jako innowacyjnego artystę oraz tych mających go za schizofrenicznego, paranoidalnego erotomana. Zaskakujące może być to, że po obejrzeniu filmu posiedzi się jeszcze kwadrans w konsternacji, nim dojdzie się do jakiejś konkluzji.

 

Są dwie możliwości: albo widz stwierdzi, że film jest koszmarnie głupi i rzuci go w kąt albo zbytnio angażując się w wyzwanie intelektualne, wpadnie w pułapkę. W pierwszym przypadku osoba ta wróci do swej normalnej egzystencji. Inni, którzy jednak wpadli w sidła, będą wciąż analizować fabułę i czynić próby połączenia ze sobą ogniw w celu stworzenia klarownej całości. Czując, że rzucono im wyzwanie, wejdą w ten lynchowski labirynt i... niekoniecznie znajdują wyjście. To czyni film niezwykle interaktywnym. Lynch prowokuje, widz ewentualnie daje się sprowokować i jest zmuszony w pełni zaangażować swoją uwagę. Podczas gdy śledzimy jazdę Freda Madisona po zagubionej autostradzie, w istocie będącej jego chorym umysłem, my również na takowej się pojawiamy, gdyż nasza percepcja stara się pojąć coś, z czym ma jednak poważny problem. Przez to brniemy w coraz to bardziej misternie utkaną sieć zaułków, zakrętów, wiaduktów, a tabliczki wskazującej na trasę wylotową jak nie było, tak dalej nie ma.

 

Kiedyś w dyskusji o filmach tego kontrowersyjnego reżysera usłyszałem pytanie: czy wszyscy jesteśmy idiotami? Wielu, którzy się zapętlili w "Zagubionej autostradzie" mogło sobie je również zadać. Jeszcze inni z uśmiechem na ustach stwierdzili, iż Lynch to satyr, który w szyderczy sposób robi z widzów debili, a już zwłaszcza z tych, którzy usilnie próbują znaleźć logikę w jego filmach. Ja osobiście dołączyłem do grona straceńców. Film pobudził analityczne myślenie, przez co miałem wiele zabawy jeszcze przez następne godziny, starając się poskładać fabułę. Byłbym obrzydliwym kłamcą, gdybym powiedział, że udało mi się tego dokonać w 100%.

 

"Zagubiona autostrada" pomimo swej odmienności jest klasycznym thrillerem o psychodelicznym klimacie. Brawa należą się Angelowi Badalamentiemu za mroczne ambienty doskonale budujące napięcie przez cały seans. Bardzo dobrym posunięciem było również wykorzystanie utworów trzech światowych wykonawców muzycznych: Davida Bowiego, Marilyna Mansona oraz zespołu Rammstein. Warto wspomnieć, że ci ostatni wylansowali się m.in dzięki właśnie wprowadzeniu kilku swoich kawałków do ścieżki dźwiękowej. W równym stopniu na pochwałę zasługują również wszyscy aktorzy, czy to odtwórcy głównych ról, czy też epizodycznych. Film ten jest pozycją obowiązkową dla wszystkich wielbicieli thrillerów. Ci, którzy jeszcze nie znają twórczości Davida Lyncha, tym bardziej powinni sprawdzić i przekonać się, czy zarażą się rozsiewanym przez niego bakcylem, przez którego będą chcieli pochłaniać coraz większą ilość produkcji tego typu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

oglądałem, i na końcu popłakałem sie, niesamowita historia, tym bardziej że prawdziwa.

Niesamowita. Tak rzucić wszystko i realizować swoje młodzieńcze ideały. Szkoda tylko, że zapłacił za to najwyższą cenę.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

oglądałem, i na końcu popłakałem sie, niesamowita historia, tym bardziej że prawdziwa.

Niesamowita. Tak rzucić wszystko i realizować swoje młodzieńcze ideały. Szkoda tylko, że zapłacił za to najwyższą cenę.

 

on wtedy porzucił cały świat, ba, wszechświat! i te głuche telefony do rodziny.. w ogóle sam na alasce, i gdy już zrozumiał swój cel, znalazł szczypte sensu, życie mu to odebrało.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

The Fountain

Źródło (2006)

reżyseria: Darren Aronofsky

 

 

MV5BMTU5OTczMTcxMV5BMl5BanBnXkFtZTcwNDg3MTEzMw@@._V1_SY1000_CR0,0,677,1000_AL_.jpg

 

 

Ocena z filmweb: 7,4

 

Recenzja z filmweb:

"Gdzie drzewo i źródło szumią we śnie, tam zbliża się śpiący do bezpiecznego życia, tam jest źródło młodości". Bardzo możliwe, że Darren Aronofsky natrafił na ten cytat specjalisty od snów – G. Aeppli, podczas pisania scenariusza do "Źródła" z 2006 roku. Film wywołał niemałe poruszenie, szczególnie wśród fanów reżysera, którzy znając jego wcześniejszy dorobek, spodziewali się produkcji równie szokującej, co"Pi" czy "Requiem dla snu". Tym razem Aronofsky zaskoczył wszystkich – powagą. Film długo czekał na realizację, to dziwne, że wytwórnia Warner Bros w ogóle zgodziła się finansować obraz tak odbiegający scenariuszem od hollywoodzkich kanonów, tym bardziej że pierwsza próba realizacji filmu nie powiodła się i wytwórnia straciła dwadzieścia milionów dolarów.

 

"Źródło" ukazuje trzy różne, przeplatające się historie życia tego samego człowieka. Pierwsza opowiada historię szesnastowiecznego konkwistadora (prawdopodobnie jego pierwowzorem był hiszpański inkwizytor Juan Ponce de Leon), który na życzenie swojej królowej poszukuje legendarnego drzewa życia strzeżonego przez Majów. Jego historia przeplata się z życiem współczesnego naukowca Toma Creo, który poszukuje lekarstwa dla śmiertelnie chorej żony Izzy. Trzecim bohaterem odrębnej historii jest astronauta z XXVI wieku przemierzający przestrzeń kosmiczną w nadziei odnalezienia utraconej ukochanej, by spędzić z nią wieczność i tym samym potwierdzić przekonanie o nieśmiertelności uczuć.

 

Film Aronofskiego nawiązuje do wierzeń i mitów starożytnych Majów. Jest pełen symboli. Drzewo życia to symbol charakterystyczny dla wierzeń wielu religii. Korzeniami wrasta w ziemię, konarami sięga nieba, łączy dwa światy. Można by rzec, że Aronofsky nawiązuje do stwierdzenia F. Nietzschego, który uważał, że:"Z człowiekiem jest wszakże jak z drzewem. Im bardziej dąży ku wysokościom i jasnościom, tym silniej jego korzenie ciągną ku ziemi, w dół, w ciemność, głębię: w zło."

 

Fabuła filmu jest nieco zaskakująca, ale tworzy zwartą, zrozumiałą całość i bynajmniej nie jest, jak twierdzą niektórzy, zlepkiem wydumanych obrazów, które nie mają sensu. Niestety, to współczesne płytkie kino serwuje filmy, których tytułów nie będę wymieniać, a które sprawiają, że widzom nie chce się myśleć nad obrazami o nieco mniej oczywistym i głębszym przesłaniu.

 

Początkowo w rolę głównych bohaterów mieli wcielić się Brad Pitt i Cate Blanchett, oboje jednak zrezygnowali z udziału w filmie na rzecz bardziej kasowych produkcji, i dobrze, bo budżet filmu zmalał o jakieś czterdzieści milionów dolarów. Rachel Weisz - zdobywczyni Oscara za rolę w "Wiernym ogrodniku" oraz Hugh Jackman znany z roli m.in. w "Prestiżu" zgodzili się za to zagrać u Aronofsky'ego nawet za znacznie obniżone gaże i chwała im za to. Eteryczna R.Weisz wypadła przekonująco zarówno w roli kruchej Izzy Creo (Izzy Creo to po hiszp. "y si, creo" co znaczy "tak, ja wierzę"), jak i olśniewającej królowej. W roli drugoplanowej możemy podziwiać niezastąpioną weterankę kina – Ellen Burstyn.

 

Zdjęcia do filmu realizowano w Kanadzie, Australii i Gwatemali. Na planie zatrudniono dwudziestu rdzennych Majów. Aronofsky chciał zachować ponadczasowy charakter filmu, dlatego zrezygnował z animacji komputerowych na rzecz kolażu z mikrofotografii. Wizja kosmosu nie jest więc dziełem komputera, lecz kolażem powiększonych fotografii przedstawiających reakcje chemiczne zachodzące na szkiełku Petriego, które to stanowią tło dla podróżującego w szklanej kuli astronauty. Dużym atutem filmu jest również muzyka autorstwa Clinta Mansella, który już wcześniej współpracował z reżyserem. Hipnotyzującą ścieżkę dźwiękową skomponował współpracując z kwartetem smyczkowym "Kronos" – twórcy ścieżki dźwiękowej do filmu "Requiem dla snu" oraz szkockim zespołem rockowym "Mogwai". Nieco dramatyzmu dodały elementy wokalnych lamentów w tle, które doskonale oddają niemal mistyczny klimat filmu. Zarówno muzyka, jak i zdjęcia Matthewa Libatique'a są odzwierciedleniem reżyserskich zamierzeń ukazania życia bohaterów, sprowadzając je do zamglonej, niemal sennej wizji.

 

Reżyser za pomocą dosyć niezwykłych środków stworzył obraz bohatera wyalienowanego, spragnionego nieśmiertelności, w świecie, w którym nic nie jest stałe. Aronofsky nie mądrzy się twierdząc, że "człowiek i tak jest wieczny", a jedynie delikatnie podkreśla, że koło życia toczy się i będzie toczyć się dalej niezależnie od woli i życia człowieka, który podobnie jak bohater filmu do końca jest zmuszony szukać, jeżeli nie leku na nieśmiertelność, to przynajmniej sensu kruchej egzystencji i śmierci, która ma raczej "kiepskie poczucie humoru".

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ja12, również podobał mi się Arrival (2016). Ostatnio bardzo mało wychodzi naprawdę ciekawych filmów i trzeba cofać się wstecz w poprzednie dekady i wyszukiwać, wyszukiwać i jeszcze raz wyszukiwać tych prawdziwych perełek kinematografii.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Filmy warte obejrzenia i przeze mnie polecane.

 

Donnie Darko(2001)

reżyseria: Richard Kelly

 

Donnie_Darko_poster.jpg

 

 

Ocena z filmweb: 7,7

 

Recenzja z filmweb:

Gdyby Alicja była chłopcem...

...nazywałaby się Donnie Darko. Podobieństwa do "Alicji w krainie czarów" widoczne są na pierwszy rzut oka. Podążanie głównego bohatera za królikiem, świat po drugiej stronie... I niech się fani książki oburzają, jednak uważam, że w filmie Richarda Kelly'ego wszelkie symbole i alegorie, również wyżej wymienione mają znacznie większe znaczenie i głębszy kontekst...

 

Donnie Darko (Jake Gyllenhaal, tak, ten z "Tajemnicy Brokeback Mountain") wydaje się zwykłym chłopcem z przedmieść Middlesex, mieszkającym w domu wraz z dwiema siostrami i rodzicami. Od rówieśników różnią go jedynie problemy o podłożu psychiczno-emocjonalnym, które stara się wyleczyć lekami i wizytami u psychiatry. 2 października 1988 roku jego świat wywraca się do góry nogami, kiedy dwumetrowy królik o imieniu Frank (James Duval) wyprowadza go w nocy z domu i oświadcza, że za 28 dni, 6 godzin, 42 minuty i 12 sekund nastąpi koniec świata. Rankiem Donnie budzi się na polu golfowym i po powrocie do domu dowiaduje się, że Frank ocalił mu życie, gdyż na pokój chłopca spadł silnik samolotu. Od tego momentu królik staje się przyjacielem Donniego, a on sam stara się coś zmienić by nie dopuścić do końca świata.

 

Richard Kelly ukazuje nam w swoich dziełach, których jest zarazem scenarzystą własną wizję świata, złożoną i skomplikowaną. Konstruuje filmy tak, by widz podświadomie zaangażował się w historię i spróbował rozgryźć tok myślenia reżysera. Potrawa złożona z komedii, horroru i thrillera, solidnie doprawiona science-fiction nęci swoim aromatem, przykuwa widza do ekranu, a cała fabuła, opowiadana historia zmusza do rozmyślań. Nikt nie przejdzie obojętnie obok przedstawienia zakłamania i fałszu pozornych ideałów (Jim Cunningham o marmurowej twarzy Patricka Swayze'go), konserwatyzmu i władzy "betonu" w szkołach i sposobie nauczania czy wreszcie wobec idei, sposobu i konsekwencji podroży w czasie; jesteśmy zmuszeni do refleksji nad każdym z tych problemów i wieloma innymi. Zadajemy sobie pytania: co ja bym zrobił na miejscu Donniego? Jakbym zareagował na oczernianie mojego dotychczasowego ideału? Czy sam bym zapobiegł końcu świata? Wraz z biegiem filmu pytań pojawia się coraz więcej, coraz bardziej zwiększa się stopień zaangażowania się widza w historię, oczekuje odpowiedzi... Dostaje je, lecz nie w takiej formie, jakiej by oczekiwał. Happy end wcale nie jest "happy". Gdy widać cały schemat działań Donniego, wraz z efektem końcowym przychodzi czas na refleksje. I jeszcze bardzo długo po obejrzeniu filmu widz będzie się zastanawiał czy to była jedyna droga, czy Donnie mógł jednak postąpić inaczej...

 

Jake Gyllenhaal w roli młodego chłopca z problemami emocjonalnymi okazał się strzałem w dziesiątkę. Mimo że pierwotnie w roli Donniego reżyser widział między innymi Jasona Schwartzmana i Marka Wahlberga Gyllenhaal wywiązał się ze swojego zadania perfekcyjnie. Cały sposób poruszania się wraz z jego mimiką idealnie pasują do granej postaci i na długo zapadają w pamięć. Dlatego pozostali aktorzy, również grający co najmniej przyzwoicie stanowią już tylko tło. Zarówno siostra Jake'a, Maggie Gyllenhaal (w filmie również jako siostra Donniego, Elizabeth) jak i Drew Barrymore - niepokorna nauczycielka angielskiego, obiekt fascynacji chłopca czy nawet Patrick Swayze w roli Jima Cunninghama - gwiazdy telewizji i twórcy filmów instruktażowych dla szkół nie przykuwają uwagi, widz angażując się cały w problemy Donniego nie zwraca uwagi na niesprawiedliwą ocenę pracy nauczycielki czy nieszczerość Cunnighama.

 

W filmach takich jak "Donnie Darko", typowo fabularnych, które skupiają się na głównym bohaterze, jego działaniach i motywacjach efekty specjalne, o ile występują, grają drugoplanową rolę. Nawet całkowicie beznadziejne nie przeszkadzałyby w odbiorze filmu. Tutaj nawet tak nie jest. Efekty stoją na co najmniej ponadprzeciętnym poziomie, lecz ich największą zaletą jest idealny montaż w filmie. Cała ekipa od cięcia taśm wykonała kawał dobrej roboty, wystarczy choćby obejrzeć scenę rozmowy Franka i Donniego w toalecie. Prawdziwy majstersztyk, od fal rozpływających się na zwierciadle lustra po mrugnięcia między królikiem a chłopcem. Cud i miód. A maliną jest ścieżka dźwiękowa. Wszystkie wybrane utwory idealnie wpisują się w nastrój dzieła, ba, mogłyby uchodzić za stworzone specjalnie na potrzeby filmu. Joy Division, Duran Duran czy Tears for Fears tworzą deliryczny klimat, potęgujący wrażenie realności wszystkich fantastycznych wydarzeń, zmuszają do myślenia: "a jeśli coś takiego naprawdę miało miejsce...".

 

Właśnie to pytanie o realność będzie zajmowało widza przez cały film i jeszcze długo, bardzo długo po obejrzeniu. Czy wszystkie przeżycia Donniego były prawdziwe? A może to był tylko sen? Czy dokonał właściwego wyboru? Czy w ogóle miał jakąkolwiek możliwość walki z losem? A co ja bym zrobił, gdybym usłyszał od królika wieść o zbliżającym się końcu świata...? Filmy genialne poznaje się po tym, że się do nich wraca, nie zapomina, że będąc obudzonym w środku nocy, można o nich opowiedzieć. Donnie Darko zalicza się do tej grupy. Koniecznie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×