Skocz do zawartości
Nerwica.com

Moja recenzja "Wstydu".


halenore

Rekomendowane odpowiedzi

Startowałam w pewnym konkursie na teksty o charakterze krytycznym. Nic z tego nie wyszło. Przykro mi bardzo, ale cóż. Postanowiłam zamieścić tutaj jedną z prac wysłanych na konkurs - coś wyjątkowo pasującego do tego forum - recenzję filmu "Wstyd". Może komuś zechce się przeczytać i wpisać kilka uwag krytycznych.

 

„Wstyd” reż. Steve McQueen

 

Kto nigdy nie doświadczył lęku i rozpaczy, kto nie czuł dojmującej pustki, która zżera ciało od środka i bólu, który można uśmierzyć jedynie poprzez zadanie ból sobie, ten nigdy do końca nie pojmie istoty „Wstydu”. O filmie Steve’a McQueena krążą różne opinie. Niektórzy uznają, że reżyser zbytnio dramatyzuje. Jego bohater po prostu uprawia przypadkowy seks z wieloma kobietami, jest po męsku rozwiązły, spędza czas wolny, wchodząc na strony porno i masturbując się pod prysznicem lub w trakcie przerwy w pracy. Nie dzieje się nic złego. Przecież to mężczyzna, a oni zwykle mają większy temperament seksualny, niż kobiety. Takimi stworzyła ich Matka Natura. Tak zostało zakodowane. Rozwiązłego mężczyznę można usparwiedliwić. Zapewne w przypadku kobiety reakcja byłaby ostrzejsza. No i mamy problem. Jak opowiedzieć historię uzależnienia od seksu, skoro seks nadal jest tematem tabu, a poglądami na temat seksualności rządzą schematy? Łatwiej byłoby zrobić film o alkoholiku, narkomanie czy zakupoholiczce. Społeczeństwo pogodziło się z faktem istnienia nałogów. Szczególnie dobrze radzi sobie z akceptacją alkoholizmu. Narkomanię też da się jakoś przełknąć. Zdarza się przecież, że filmy o uzależnionych od narkotyków wzbudzają zachwyt widzów (pozowlę sobie przywołać „Requiem dla snu” Darrena Aronofskiego). Problem zakupoholizmu można przedstawić w formie komedii romantycznej, której bohaterka zostaje wyleczona miłością. Kłopot w tym, że „Wstyd” to historia mężczyzny uzależnionego od seksu, a seksoholizm nie jest jakimś tam nałogiem, wobec którego można przejść do porządku dziennego. O sferach intymnych rozmawia się za zamkniętymi drzwiami albo wcale.

Michael Douglas kilkanaście lat temu oficjanie przyznał się do problemów w sferze seksualnej. Jednak Douglas – aktor, celebryta – został publicznie rozgrzeszony. Ba! Podziwano go za szczerość i odwagę! Bohater „Wstydu” nie jest Michaelem Dougasem. Jest przeciętnym obywatelem świata. Mieszka i pracuje w Nowym Jorku. Zarabia nieźle, ale też nie należy do krezusów. Po prostu jakoś tam sobie żyje. W wersji oficjalnej. W nieoficjalnej bowiem Brandon ma poważne problemy. McQueen pozwala nam przyjrzeć się egzystencji tego mężczyzny „od kuchni”. Poznajemy Brandona w momencie, gdy staje nad przepaścią. Nałóg stopniowo wciąga go w otchłań. Otwierająca film sekwencja w metrze, kiedy to Brandon – niczym łowca – obserwuje swoją ofiarę, znakomicie oddaje stan ducha bohatera. Brandon jest „na głodzie”. Ciągle szuka okazji i przeważnie je znajduje. Sympatyczna, młoda kobieta, która po prostu życzliwie się doń uśmiechnęła, ma być kolejną okazją. Brandon najpierw przygląda się bacznie. Czai się jak lampart, żeby za chwilę ruszyć za ofiarą i pochwycić ją swoimi pazurami. Rącza łania czmycha w tłum i znika drapieżnikowi z oczu. Nie szkodzi. Brandon to dobry łowca. Upatrzy sobie inną zdobycz. Bohater McQueena zachowuje się jak zwierzę. W rozmowie z potencjalną partnerką mężczyzna mówi o sobie per „neandertalczyk” – jeden z niewielu, którzy przetrwali. Tak postrzega siebie. Reżyser widzi Brandona inaczej. Jego zachowania nie są normalne i nie da się wytłumaczyć ich nonszalanckimi teoriami. Brandon odczuwa bezustanny lęk. Bolesna przeszłość spowodowała, że odseparował się od świata i żyje „za szybą”. Samotny jak lampart, kopuluje z samicami w porze godowej, która w miejskiej dżungli trwa cały rok. Nie chce nawiązywać relacji na poziomie emocjonalnym w obawie przed ewentualnym zranieniem. Strach przed bliskością paraliżuje bohatera tak bardzo, że nie może osiągnąć wzwodu przy kobiecie, na której choć troszkę mu zależy. Za to bez problemu staje na wysokości zadania podczas stosunków z kolejnymi prostytutkami. Nie umie też być bratem. Sissy, siostra Brandona, jest w stanie rozkładu. Nie potrafiła zakamuflować się, zamknąć przed światem i udawać, że nie spotkało jej w życiu nic złego. Niestabilna emocjonalnie, przechodząca z euforii w histerię i depresję, z epizodami autoagresji i silnymi myślami samobójczymi – to typowy przykład pacjenta z zaburzeniem psychicznym typu borderline. Sissy ciągle popełnia błędy. Potrzeba bliskości, miłości i strach przed odrzuceniem pcha ją w ramiona niewłaściwych mężczyzn.

Oddaje się im zupełnie w zamian za odrobinę czułości. Zapewne podarowałby swoje ciało nawet bratu, gdyby zechciał ofiarować jej odrobinę akceptacji. Brandon nienawidzi siostry za słabość i nieporadność. Podczas jednej z niewielu rozmów nazywa ją kulą u nogi, pasożytem i histeryczką, odgrywającą rolę ofiary. Sissy jest ciężarem, gdyż wraz z każdym jej przybyciem, z każdym gestem, spojrzeniem i słowem wracają wspomnienia, które Brandon rozpaczliwie próbuje wyprzeć z pamięci. Nie wiemy, co zaszło. Przeszłość pozostaje w sferze niedomówień. Reżyser nie musi wykładać sprawy łopatologicznie. Po wnikliwej obserwacji zachowań rodzeństwa wnioski nasuwają się same. Tych dwoje zniszczyła przemoc i nadużycia. Brandon i Sissy są psychicznie zdewastowani. Chorzy. Gdyby tylko mieli taką możliwość, opuściliby swoje życie, wyszliby z brudnych, obrzydliwych, dotkniętych zarazą ciał. Sissy, wykonując utwór „New York, New York” w jakimś eleganckim lokalu, śpiewa o sobie. I o bracie. A brat dobrze rozumie, co siostra próbuje powiedzieć, dlatego roni gorzkie łzy w czasie jej występu. Oboje chętnie zgubiliby się w Nowym Jorku, gdyby tylko mogli.

Dramat bohaterów „Wstydu” wieńczy swoiste katharsis. Tak kończą desperaci i nałogowcy. Staczają się na dno. Muszą dotknąć tego dna stopami, żeby móc odbić się i wypłynąć na powierzchnię. Tyle, że to nie takie proste. Steve McQueen zamyka film sceną w metrze, zbliżoną do tej, którą rozpoczął swoją opowieść. Brandon siedzi w pociągu. Myślami błądzi gdzieś daleko. W końcu podnosi wzrok i zauważa kobietę. Tą samą, którą „rozbierał wzrokiem”. Kobieta wygląda inaczej, niż przy pierwszym spotkaniu. Wyróżnia się z szarego tłumu, jakby była stworzona w techicolorze. Jej włosy błyszczą nasyconym odcieniem blondu, usta mają kolor ognistej czerwieni, a na serdecznym palcu brakuje obrączki. Kobieta uśmiecha się do Brandona. W tym uśmiechu, w tej postaci czai się prowokacja i pokusa. Wszystko jasne. Brandon przestał być drapieżnikiem. Teraz jest ofiarą.

Steve McQueen zrobił film surowy, fizjologiczny. Rozdrapał ranę, żeby móc w niej grzebać. Pokazał brud i zniszczenie. Realistycznie i lodowato. W szarościach i szkle. Obnażył swoich aktorów w sensie dosłownym i przenośnym. Uznał ten sposób za jedyny, który nie upiększy i nie zafałszuje prawdy. Nie pomylił się. Tak wygląda wstyd.

Marta Grabowska

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×