Skocz do zawartości
Nerwica.com

[Proza] Krzyk


SadSlav

Rekomendowane odpowiedzi

W amerykańskich filmach wszystko jest takie patetyczne i pompatyczne, niektórzy określiliby to pewnie innym słowem – "epickie". Nawet ostatnie pożegnanie, będące zarazem powitaniem się ze śmiercią któregoś z bohaterów, wydaje się widzowi szczytem piękna, heroizmu i spełnienia. Pomimo wszystko. Co z tego, że ów bohater wykazał się niesamowitą głupotą albo zginął w równie idiotyczny sposób? Taka konstrukcja i estetyka. W tle podniosła muzyka, zwolnienie akcji, łzy, może krew. I jest. Amerykański sen na temat nieuniknionej śmierci lub pożegnania na rozstaju dróg.

Nasze pożegnanie nie było takie. Wydzieraliśmy się na siebie przy ruchliwej i hałaśliwej ulicy, nie zauważając nawet spojrzeń innych przechodniów. Już widzę jak pukali się w czoło obserwując nas w takim stanie. Pewnie sam bym tak zrobił na ich miejscu. Pamiętam jednak jak byliśmy na siebie wściekli. Przestawaliśmy panować nad sobą, traciliśmy kontrolę. Nasze uczucia nigdy chyba nie były aż tak żywe, przejaskrawione, silne. Szkoda tylko, że nie w taki sposób, w jaki bym tego sobie życzył. Gestykulowaliśmy w dziwny sposób jakby było to preludium do tańca wojennego. Na śmierć i życie. Nie byliśmy już "drugimi połówkami", kochankami, partnerami, przyjaciółmi czy nawet znajomymi. Lata spędzone ze sobą odeszły w cień niczym niechciane wspomnienia i doświadczenia. Został tylko krzyk, pretensje i złość. Gdy już nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, obrzuciliśmy się nienawistnymi spojrzeniami i odeszliśmy w przeciwnych kierunkach. Tak po prostu. Żadnych fanfar, bębnów. Nawet łez zabrakło na tym przedstawieniu. Widzowie pewnie byli tym faktem zawiedzeni.

Telefon milczał, krew nadal wrzała w żyłach, mózg pulsował. W telewizji oczywiście nic ciekawego nie było, stos nieprzeczytanych książek jakoś specjalnie nie przyciągał, gry komputerowe bawiły tylko przez kilka minut, muzyka nie poruszała. Nie miałem gdzie wyjść w ten deszczowy, styczniowy wieczór. Ani do kogo. Myśli krążyły tylko wokół jednego tematu. Wszystko wydawało się takie szare i nudne. Nic nie miało sensu. Pomimo tego, co sobie wykrzyczeliśmy, w jaki sposób to zrobiliśmy, i w jakich okolicznościach. Zwykły spacer przerodził się w pole werbalnej bitwy. Czy byli jacyś zwycięzcy w tej walce?

W mojej głowie ktoś chyba ustawił włącznik na: "myśl tylko o niej". Był jeszcze wczesny wieczór ale postanowiłem, że pójdę spać. Łatwo powiedzieć. Leżenie w ciemności z zamkniętymi oczami nie może być chyba nazywane snem. Przewracałem się z boku na bok, starając się nie angażować mojego mózgu w cokolwiek nie związanego ze spaniem. Nie dawałem rady. Po dwóch godzinach bezowocnego leżenia wstałem z łóżka. Mała wyprawa do kuchni zakończyła się sięgnięciem do szafki z lekami. Kilka ziołowych tabletek na sen, zniknęło w moim przełyku. Chyba nawet o kilka za dużo, niż jest to wskazane na opakowaniu. E tam. To nie jest wyjście ale jakoś trzeba się przespać. Szkoda, że nie pomogło. Nadal wierciłem się w łóżku jak dzieciak miewający koszmary o potworach ukrytych w szafie. I tak prawie do rana.

Wstałem niewyspany o jedenastej. Leżałem chyba z czternaście godzin ale sam nie wiem ile z tego czasu faktycznie spałem. A przez moment kiedy mi się to jednak udało, śnił mi się sen o nas. O, już nieistniejących, "nas".

Przez cały dzień nie było żadnych telefonów. Walczyłem ze sobą i nie pamiętam ile razy próbowałem się zmusić do naciśnięcia zielonej słuchawki na mojej komórce. SMS-a też nie potrafiłem wysłać, chociaż już go napisałem. I to kilka razy. Egzystowałem – nie byłem głodny czy zmęczony. Nie byłem żaden, jakby mnie nie było. Musiałem przerwać ten stan. Około godziny dwudziestej chwyciłem za telefon i zadzwoniłem. Zmusiłem się do tego ale liczy się efekt. Po wysłuchaniu półminutowego pikania w słuchawce, odłożyłem komórkę jak zbity pies. Jak przegrany.

Następnego dnia stwierdziłem, że skoro już jestem przegrany to przynajmniej z nią w jakiś sposób pogadam. Telefony, SMS-y, e-maile, komunikatory internetowe. Wykorzystałem wszystkie możliwości. Zero odzewu. To naprawdę koniec?

Kolejnego dnia pojechałem pod jej mieszkanie. Dzwoniłem. Pukałem do drzwi. W środku chyba nikogo nie było. Cisza. W innych mieszkaniach jakby to samo. Stałem przed zamkniętym wejściem do mieszkania, jeszcze przez dłuższą chwilę. Zrezygnowany zostawiłem jej liścik w znajdującej się na parterze skrzynce na listy. Nigdy się jej nie przypatrywałem ale nie pamiętam żeby wyglądała aż tak staro. Jakiś tydzień temu wyciągaliśmy z niej reklamy powrzucane przez listonosza. Skrzynka wyglądała wtedy na zadbaną i była pomalowana jasną farbą. Teraz przypominała bardziej średniowieczne narzędzie tortur i wyglądała jakby pamiętała czasy głębokiej komuny. Żadnej farby, mnóstwo rdzy. Wyszedłem na dwór, drzwi niespodziewanie trzasnęły za mną. Chyba mechanizm amortyzujący się znowu popsuł.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. Nawet już nie pamiętam ile. Czułem się fatalnie. Czułem się winny i samotny. Brakowało mi jej. Chciałem już tylko usłyszeć jej głos i zamienić parę zdań. Nieistotne nawet o czym. Mógłbym nawet słuchać jak opowiada mi o rzeczach, o których nie mam zielonego pojęcia: o fotografii, o fajnych ciuchach wypatrzonych w internecie czy pysznie brzmiącym przepisie na deser. Słyszałem jednak już tylko pustkę. Dzwoniła mi w uszach kiedy szedłem spać. Towarzyszyła mi gdy jadłem i próbowałem dalej żyć. Próbowałem (to bardzo dobre słowo), bo nie potrafiłem już tego nazwać życiem. Nie mogłem tak dalej.

Pamiętacie jak na początku pisałem o amerykańskim śnie, o ostatecznym pożegnaniu? Teraz ja postanowiłem coś sprawdzić. Zawsze w filmach osoby popełniające samobójstwo leżą w łazience, na posadzce albo w wannie, wykrwawiając się. Tak naprawdę w większości tych filmów osoby te udaje się oczywiście odratować a sam fakt podcięcia sobie żył pełni rolę krzyku. Może nawet głośniejszego niż ten który pamiętam z naszego ostatniego spotkania. Teraz ja zamierzałem popełnić samobójstwo. Byłem ciekaw czy będzie to dla mnie takie samo przeżycie jak dla tych wszystkich ludzi z filmów. Może chciałem żeby tak było, przynajmniej coś nie byłoby kłamstwem. Zobaczę jak to jest w ten sposób umierać. Szkoda, że nikomu już o tym nie opowiem.

Stałem sam w łazience, a drzwi do niej pozostawiłem uchylone. Uklęknąłem przy wannie i chwyciłem nóż. Duży, ostry. Postanowiłem, że zrobię to tak, jak powinno się to robić. Wszyscy przecinają przeguby w poprzek a przecież powinno się to robić wzdłuż żył. Wtedy krew szybciej wypłynie i osiągniemy swój cel. Nie żaden głupi niemy krzyk tylko normalne, prawidłowo wykonane samobójstwo. Przecież o to chodzi, nie? Wstrzymałem oddech i bez zbędnego zastanawiania się wykonałem cięcie. Strasznie bolało. Krew wystrzeliła z żył prosto do pustej wanny. Ujrzałem jej głęboką czerwień i poczułem mdlący zapach metalu. Nie potrafiłem na to patrzeć i upadłem.

Jeszcze żyłem ale czekałem na moment rozpoczęcia się mojego wiecznego snu. Miałem omamy słuchowe i majaki ale życie nie przelatywało mi przed oczami. Zdawało mi się nawet, że słyszę jej głos za drzwiami do mieszkania. Starałem się o niczym nie myśleć, ale ciągle nie mogłem pogodzić się ze swoim losem, z tym co zrobiłem źle lub czego nie zrobiłem dobrze. Płakałem. Strużka nieśmiałych łez podpływała do kałuży krwi, w której leżałem. Ciecze połączyły się i zmieszały, jakby były tak naprawdę jednością. Wciąż żyłem. Nie miałem już siły by wykonać jakikolwiek ruch. Nawet nie chciałem się ruszać. O dziwo, nie mdlałem. Jakby miało się coś jeszcze stać. Chyba czekałem jednak na coś innego niż sen...

 

SadSlav

 

Na koniec tylko: Opowiadanie to wylądowało też wczoraj w internecie na moim blogu. Chciałbym uniknąć w razie czego oskarżeń o plagiat czy coś w tym stylu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×