Skocz do zawartości
Nerwica.com

Wyzysk, głodowe płace, prekariat - pomiatanie pracownikiem


take

Czy razi cię wyzysk pracowników w Polsce?  

11 użytkowników zagłosowało

  1. 1. Czy razi cię wyzysk pracowników w Polsce?

    • Nie (ważne, że te osoby w ogóle pracują)
      1
    • Tak (tak nie powinno być)
      2
    • Zdecydowanie tak (zgroza!)
      8


Rekomendowane odpowiedzi

Długi artykuł ze strony http://www4.rp.pl/Plus-Minus/309189997-Naga-polska-bieda.html:

 

Bieda i poczucie społecznych nierówności w Polsce sprzyjają potęgowaniu atmosfery konfliktu społecznego. Socjologia nazywa to świadomością rewolucyjną.

 

W wielkim mieście biedy nie widać. Pod warszawską szkołą moich dzieci parkują kosztowne auta, w szatni stoją markowe buciki po 200 złotych para. Wystarczy jednak wjechać do Polski od strony zachodniej, a tuż przy granicy powita nas przaśna reklama domu publicznego i rzęsiście oświetlona budka „Przekręcanie liczników 24h", co oprócz tego, że okrywa nas wstydem, przypomina, że to biedny kraj. Nie chodzi jednak tylko o to, że część z nas nie ma internetu, ale też o to, że coraz liczniej nie mamy nic do chleba. Co gorsza, nawet praca nie chroni tu już przed ubóstwem.

 

6 złotych na jedzenie

 

Prawie trzy miliony Polaków żyje na granicy biologicznego przetrwania, osiągając miesięcznie dochód niższy niż ustalone przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych minimum egzystencji – wynika z twardych danych (GUS, 2014). Oznacza to, że gospodarując samotnie, osoby te dysponują miesięcznie sumą mniejszą niż 540 zł, żyjąc w rodzinie czteroosobowej, osiągają dochód poniżej 460 złotych na osobę, a w gospodarstwach emeryckich i dwuosobowych mniej niż 428 zł na osobę.

 

„Zaspokajanie potrzeb na tym poziomie i zakresie rzeczowym umożliwia jedynie przeżycie" – czytam na stronach IPiSS. Jakie to przeżycie? Rodzina z dwójką dzieci może wydać na żywność 28 zł dziennie (7 zł na głowę). Na ubranie i buty 20 zł miesięcznie na osobę. Para emerytów, zdaniem ekspertów, przeżyje, jedząc posiłki za 12 zł dziennie (po 6 zł na osobę).

 

Prognoza jest równie fatalna, bo wskaźnik ubóstwa skrajnego idzie w górę. Od roku 1996 do 2005 rósł, osiągając w 2005 r. maksimum – 12,3 proc., potem zaś pikował w dół, zatrzymując się w 2008 r. na 5,6 proc. Od tego czasu znów systematycznie pnie się w górę: w 2012 r. wynosił 6,8 proc., w 2014 r. już 7,4 proc. – Nie możemy przymykać oczu na ludzki dramat i rosnące statystyki ubóstwa – mówi bardzo poważnie prof. Arkadiusz Karwacki, szef Pracowni Badania Jakości Życia UMK w Toruniu.

 

Obok biedy skrajnej rozciąga się spory margines ubóstwa zwanego relatywnym. Miesięczny dochód jednoosobowych gospodarstw w tej grupie to poniżej 713 zł, a czteroosobowej rodziny – 1926 zł. Tak spauperyzowanych jest 16,3 proc. Polaków (to prawie 6 mln z nas). Tylko 5 proc. obywateli to ludzie średniozamożni według standardów zachodnioeuropejskich.

 

Biedni w Polsce biednieją, ale dzieje się też coś więcej. Idzie nowe. Powstają bowiem obszary niedostatku niezwiązane z brakiem pracy czy liczbą dzieci ani też z marginesem społecznym i patologiami. – Tworzy się klasa pracujących biednych, obok niej zaś wyrasta niebezpieczna, relatywnie duża strefa zagrożenia biedą określana jako „near poor" lub „missing class" – mówi prof. Jolanta Grotowska-Leder, socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego.

 

Justynę napotykam na forum dla nowożeńców. Z wykształcenia jest polonistką, mieszka w Tarnowie (Małopolskie). Pisze: „Gdy po raz setny słyszę w radiu, że nie chce się nam rodzić dzieci, zmieniam stację. Spójrzcie na mnie! Mam lat 28, kocham męża i jak większość par marzymy o dziecku. Marzymy też o świadomym rodzicielstwie. Ale: na umowie-zleceniu w Tarnowie zarabiam 1200 zł miesięcznie, wykonując prace biurowe (śmieciówek nie obowiązuje płaca minimalna). Nie mam też żadnej pewności, że dalej tam będę pracować za miesiąc czy dwa. Nie mam macierzyńskiego urlopu, ba, nie mam żadnego urlopu. A każda dłuższa choroba (nie śmiem myśleć o złamanej nodze) równa się pusta lodówka w wynajmowanym pokoju, bo nie mam ani chorobowego ani też oszczędności. A widoków na kredyt mieszkaniowy bez umowy o pracę też brak. Poczekamy. Hojne państwo zafunduje nam kiedyś in vitro, bo na razie jedyne, co mam, to »elastyczny czas pracy« (ważny pewnie, ale dla matek dzieciom) i poczucie, że, jak w piosence Grabaża, »żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ...«" – tu wpis się kończy.

 

Okazuje się, że liberalizacja kodeksu pracy bez wątpienia ułatwiła życie przedsiębiorcom, podcinając przy tym jednak skrzydła milionom pracowników z błogosławieństwem państwa zatrudnianych na pozbawiające wszelkich zabezpieczeń socjalnych i niechronione kodeksem pracy umowy cywilnoprawne (zlecenia czy o dzieło). Także zmuszanych do przechodzenia w tryb „samozatrudnienia". Bez szans na realne planowanie jutra, często w ekonomicznym niedostatku, żyje prawie 9 proc., czyli 1,4 mln wszystkich zatrudnionych. Kontrola Państwowej Inspekcji Pracy w zeszłym roku wykazała, że na tysiąc sprawdzonych umów 200 zawarto tylko po to, by nie płacić składek do ZUS.

 

W grupie osób skrajnie ubogich 6 proc. stanowili pracownicy najemni, 4 proc. pracujący na własny rachunek. Zgodnie z szacunkami GUS w rodzinach robotniczych w biedzie żyje co dziesiąty Polak. Pensja minimalna to u nas 1237 zł netto, a otrzymuje ją wg Eurostatu ok. 10 proc. pracowników (w badaniach brano pod uwagę tylko zatrudnionych na umowy o pracę w prywatnych firmach liczących powyżej dziesięciu osób). Idźmy dalej: średnie godzinowe pensje to u nas 8,4 euro, w Niemczech zaś 31,4 euro. A jak przypomina prof. Wojciech Dyduch z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, średnia polska pensja wynosi tyle, ile hiszpańska płaca minimalna.

 

Nic dziwnego (i żaden to powód do dumy), że hale produkcyjne wracają z Azji do Polski, jeśli staliśmy się kolonią taniej siły roboczej. Wykształconej i nie. Sugestywnie traktuje o tym raport dr Anny Paluszek „Uszyte w Polsce" ilustrujący warunki płacy i pracy polskich szwaczek, które jako często jedyne żywicielki rodzin zmuszone są do uprawiania marchwi i kiszenia kapusty, by mieć co jeść. Przeciętna pensja w przemyśle odzieżowym zatrudniającym w Polsce ponad 97 tys. osób to 1300 złotych netto.

 

Po co komu praca?

 

Prof. Grotowska-Leder tłumaczy, że to jest właśnie owa „zapomniana klasa" („missing class") opisana przez harwardzkich badaczy. – Należą do niej w większym stopniu młodzi dorośli niż ludzie starsi, niefigurujący (jeszcze) w statystykach pomocy społecznej. Pracując bowiem dużo i ciężko, choć za małe pieniądze, jakoś sobie radzą. Jednak nie mając zabezpieczenia socjalnego i ekonomicznego, w razie traumatycznych doświadczeń życiowych, jak dłuższe pozostawanie bez pracy, choroba żywiciela rodziny lub jego śmierć, szybko osuwają się w obszary ubóstwa – uważa.

 

Podobnego zdania jest prof. Grzegorz Nowacki, kierownik Zakładu Społeczeństwa Polskiego Katedry Socjologii Uniwersytetu w Białymstoku. – Badania mówią, że aż 90 proc. z nas nie zgromadziło żadnych oszczędności (z definicji to co najmniej 5 tys. zł), dlatego gdy wypadamy z rynku pracy, szybko wciąga nas wir pauperyzacji. Finałem jest bieda i bezdomność dotycząca już 700 tys. osób. I mimo że widoczna w badaniach sytuacja materialna kraju się poprawia, rośnie w nas subiektywne poczucie niedostatku. Nie mamy bowiem bezpieczeństwa socjalnego, którego podstawą jest pewność pracy, a pensje poniżej kosztów utrzymania owocują deklasacją, faktyczną biedą i wykluczeniem społecznym – uważa.

 

Rzut oka na geograficzną mapę nędzy. Jesteśmy w Warmińsko-Mazurskiem. Zielono, ale żadna to „zielona wyspa". Statystycznie bowiem tu jest najgorzej, niestety od lat. Wskaźnik skrajnego ubóstwa to 14,8 proc., czyli co szósty mieszkaniec żyje w biedzie, bezrobocia – 19,6 proc. – oba najwyższe w Polsce. Jak większość obszaru Polski północnej Mazury są spadkiem po pegeerach. Alternatywa zatrudnienia do dzisiaj niemal żadna, przekwalifikowanie się trudne.

 

Pozostaje powszechna stąd migracja, problem ubóstwa może więc wkrótce rozwiąże się sam. Niedostatek nie służy też życiu rodzinnemu – najwyższy tu w Polsce współczynnik rozwodów i nastoletnich ciąż. Choć, zdaniem socjologów, nie jest to już popegeerowski lumpenświat z filmu „Arizona" (nakręconego w Pomorskiem w 1997 r. przez Ewę Bożęcką).

 

Ba, kandydująca ongiś do nowych siedmiu cudów świata Kraina Wielkich Jezior Mazurskich reklamuje się „To Mazury, nie Amazonia", a pół Warszawy, sądząc po piątkowo-niedzielnym korku na wylotówce, ciągnie w te rejony na weekend. Prof. Nowacki, prywatnie właściciel posiadłości na Mazurach, przekonuje jednak, że efektywność inwestycji turystycznych jest tu właściwie żadna. – Sezon trwa dwa miesiące, a turystów niewielu, bo jeśli hotel w Starych Jabłonkach kosztuje tyle, ile w Hiszpanii, to kto do Jabłonek jeździ? Tylko sentymentalni Niemcy – uważa.

 

Inna sprawa, że obecni właściciele tamtejszych wielkich gospodarstw nie kwapią się ponoć zatrudniać „popegeerowskich sierot". Czemu? Pytam w okolicach Olsztynka panów brylujących pod sklepem z piwem, dlaczego nie pracują w lokalnym gospodarstwie. A oni na to: – Jakże pracować, skoro płacą 3 zł na godzinę? Nie pracujem, bo się napracujem.

 

– Taka to kultura pracy – ironizuje prof. Nowacki. A potem dodaje poważnie: – Kultura pracy tworzy się w miejscu pracy. A brak alternatywy zwykle spycha ludzi w alkoholizm, psychozy czy degrengoladę. Dlatego miarą sukcesu na tych terenach jest tworzenie nowych miejsc pracy, a to wychodzi nam słabo i nikt się nie zająknie, ile takich miejsc stworzyliśmy w ciągu ostatnich lat – mówi.

 

„Po co komu praca? Lepiej wziąć zapomogi i się uchlać, a dzieci posłać po runo do lasu" – komentuje w internecie mazurską pracowitość Krajan54. Część Polaków bowiem dorabia, „czerpiąc zyski" z lasu. Jakie to zyski? W skupie pod Koszalinem jagody 8 zł za litr, który da się uzbierać w kilka godzin.

 

Zdaniem prof. Karwackiego załoga dawnych PGR to w dużej mierze potomkowie pracowników folwarcznych o najniższych kompetencjach i najniższym kapitale kulturowym. W dodatku PRL latami utrwalał w nich bierność, tolerancję dla patologii, niskie aspiracje i poczucie braku odpowiedzialności za swój los. – Jakim więc cudem stadna łania miałaby się stać wilkiem kapitalizmu? „Dajcie mi świat akceptowalny na trzeźwo, a będę trzeźwy" – powiedział mi w badaniach jeden z nich – opowiada prof. Karwacki.

 

Z pomocy społecznej w województwie warmińsko-mazurskim w 2013 r. korzystało 14,3 proc. mieszkańców przy średniej krajowej 8,35. Najczęściej z powodu bezrobocia.

 

Outsiderski pomysł na życie

 

Anna skończyła czterdziestkę, pracuje na trzy zmiany w fabryczce w Wołominie tuż pod Warszawą. Gdy nie jest w pracy, to śpi. Zarabia najniższą krajową, nigdy nie była na wakacjach. Nie oswaja jednak świata alkoholem, dlatego właśnie – jak uważa jej syn – trzy razy w roku trafia to do szpitala w ciężkiej depresji. „Nie uczyła się, to teraz ma" – ocenia jej syn, starszy znajomy moich dzieci.

 

Sam jednak mimo 20 lat się nie uczy i zwykle nie pracuje, żywiąc się tabliczkami taniej czekolady. – Eeee, gdzie by człowiek do roboty aż do Warszawy jeździł. Natyra się, grosze zarobi, a i tak go wyleją. Kiedyś to było lepiej. Robotnika to się szanowało, a praca leżała na ulicy – jęczy, przeciągając się na naszej kanapie (choć przyszedł na świat grubo po transformacji). Nie mogę zrozumieć, dlaczego – znieczulając pieski świat kryształkiem mefedronu, nielegalnego dopalacza, jak ślepiec podąża śladem matki.

 

– Najmocniej zagrożeni biedą w dorosłości są ci, którzy doświadczają jej w dzieciństwie. W walce z ubóstwem chodzi zaś głównie o to, by przerwać międzypokoleniowy cykl życia w biedzie, by biedne dzieci nie stawały się biednymi dorosłymi. A to największa trudność – uważa prof. Grotowska-Leder. Okazuje się, że wyrwać człowieka z kręgu biedy to niemal ekwilibrystyka. Bieda bowiem jest czymś więcej niż sytuacją. To stan ducha – dziedziczony po przodkach i przekazywany potomstwu z całym dorobkiem lepkiej kultury ubóstwa i sztuki życia w klasie gorszej, „underclass".

 

Tzw. podklasę zdefiniowano w latach 60. w USA jako kategorię ludzi społecznie wykluczonych, trwale odseparowanych od życiowego mainstreamu, pozostawionych poza nawiasem społeczeństwa. Tworzą ją głównie osoby o niskich dochodach czy bezrobotni, także trwale uzależnieni od świadczeń pomocy społecznej. Wykształcili oni własną kulturę, a badania prowadzone przez prof. Karwackiego dekadę temu potwierdziły, że jej elementy i strategie zachowań przekazywane były kolejnym pokoleniom, choć towarzyszyła im niekiedy pewna zmienność. Jaka to kultura?

 

– Dominuje w niej poczucie skrzywdzenia, niemocy, bycia gorszym – tłumaczy badacz – także życie z dnia na dzień bez myślenia perspektywicznego, ludzie ci koncentrują się bowiem na przetrwaniu. Powszechna jest tam tolerancja dla patologii, życie w konkubinatach. Brak przywiązania do pracy i zaciąganie długów oraz krytyczny stosunek do instytucji życia społecznego: policji, Kościoła czy państwa. Tyle że ludzie ci, pogrążeni w marazmie i niezdolni do samoorganizacji, nie mają potencjału do „wybijania szyb" w tym lepszym świecie, są zatem niegroźni dla rządzących.

 

Tymczasem dziś w środowiskach akademickich pojawiają się głosy, że nie jest to klasa ludzi biernych, lecz „aktywnych inaczej", bo całe to ich zbieractwo, łowiectwo i kombinatorstwo wymaga kreatywności. W takim świetle kultura biedy to świat nie tyle bezradności, ile przetrwania w normach odmiennych od standardów narzucanych przez wyzyskujący kapitalizm czy liberalną demokrację. – Nie wszyscy badacze uznają za oczywiste, że powinniśmy aspirować do rynku pracy tolerującego niegodnie niskie płace czy wyzysk w ramach korporacji – uważa Karwacki.

 

Trudno mi jednak uwierzyć, by wygrzebywanie, przepraszam, butelek ze śmietnika miało być czyimś outsiderskim pomysłem na godne życie. Podobnie jak nie jest nim życie w nieformalnych związkach tylko po to, by móc korzystać z przywilejów dla samotnych matek, przydając w ten sposób parę groszy do głodowej pensji.

 

Świadomość rewolucyjna

 

Socjologowie twierdzą, że szanse na materialny sukces czy biedę determinuje nasze miejsce zamieszkania i pochodzenie skorelowane z wykształceniem. Polska bieda jest bowiem w dużym stopniu biedą wsi. Mieszka tam 60 proc. osób z grupy skrajnie ubogich, podczas gdy w największych miastach wskaźnik ten wynosi 1 proc.

 

Ryzyko ubóstwa w rodzinach, których głowa ma wykształcenie wyższe, to tylko 0,9 proc. Jeśli zaś jest to wykształcenie gimnazjalne, to zagrożenie ubóstwem sięga 18,2 proc. – Mamy system neoliberalny, w którym zdobycie dobrego dochodu zależy od kompetencji i umiejętności nabytych przez edukację. Edukacja zaś jest kosztowna i zlokalizowana w obrębie dużych miast – tłumaczy prof. Nowacki.

 

A dzieci z rodzin trwale biednych nie mają szans na rodzicielskie wsparcie finansowe. – Jeśli źródłem rodzinnych dochodów jest renta czy zasiłek, a dzieci zbierają runo leśne, możliwości są dwie: nisko wykwalifikowany pracownik fizyczny lub emigracja – mówi.

 

Jego zdaniem brak nam też mentalności i determinacji widocznych u rodzin azjatyckich czy żydowskich, które same nie osiągnąwszy wysokiego statusu społecznego czy materialnego sukcesu, harują ciężko, wpompowując w edukację potomstwa, co się da. – U nas bywa, że rodzic zabierze i to, co dzieci w lesie zarobią, bo „alpagi trzeba wypić łyk" – ironizuje.

 

– Czy pamięta pani kazus Janka Muzykanta? – pyta prof. Głowacki. Jego zdaniem zdolne dzieci ubogich powinny być wspomagane przez państwo, które ma ku temu, jak mówi, sposoby i środki: stypendia czy internaty. – Tymczasem owo państwo, zamiast niwelować społeczne nierówności, powoduje ich odczuwalny wzrost notowany we wszystkich badaniach. Bogaci się bogacą, a biednieją biedni – mówi badacz.

 

Tłumaczy, że poczucie nierówności to czynnik niezmiernie ważny w budowaniu klimatu społecznego – gdy część ludzi dojdzie do wniosku, że są gorsi, potęguje się atmosfera konfliktu społecznego, co socjologia nazywa świadomością rewolucyjną. – Mamy poczucie, że jest nam gorzej niż innym, a majątek bierze się nie z pracy, lecz ze spekulacji czy korupcji. Bieda zaś jest nieuchronnym stanem człowieka harującego tylko po to, by przetrwać od pierwszego od pierwszego – uważa.

 

Cóż, nie dysponujemy widać tak wielkim bogactwem ducha, by zamieszkać w leśnej ziemiance jak słynny już bezdomny „Jan ze Zgierza" i cieszyć się życiem, jedząc, jak radził ongiś pewien „dowcipny" polityk, szczaw i mirabelki.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Artykuł o złym wpływie śmieciówek na przyszłe emerytury: http://forsal.pl/artykuly/900726,dzisiejszych-trzydziestolatkow-czekaja-glodowe-emerytury-oto-pokolenie-oszukanych-przez-smieciowki.html. Jeden z komentarzy pod tym artykułem:

 

W minionych czasach były niektóre zawody wyłączone spod systemu. Wolne zawody. Kto sobie opłacał składki ten uzbierał na emeryturę. Było w prasie o śmiesznych emeryturach aktorów, a czy im kto bronił opłacać sobie składki? Oni po prostu wierzyli święcie, że tamten system co ich rozpieszczał, że on nie ma prawa pierdyknąć i że nadejdą czasy gdy emerytury będą wyznaczane na zasadach rynkowych. Odłożyłeś to masz, nie to nie. Znam taka jedna, adwokat, ta to sobie używała, popisywała się, ileż to poszło na przelew, ho, ho. Dziś dostaje tysiąc sto złotych emerytury. I oczywiście narzeka. Nic tylko dać w mor**. Ma przecież to co sobie uzbierała. Wtedy jednak był wybór. Dziś PO czy koalicja dla wygody pracodawcy pod hasłem wolności gospodarczej urządziły pracowników. Urządziły ich, oni nie dość, ze zarabiają dziadowskie pensje to jeszcze nie ma za co opłacać składek na godziwą emeryturę. Tak brutalnego potraktowania pracobiorców w Polsce jeszcze nie było i wypłata PO i koalicjantowi należy się odpowiednia. Kopa w de, i niech umierają w locie nim spadną na ziemie bo tu jeszcze się im dokopie. Jak by co.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jak czytam te wątki o ubóstwie to mam ochotę iść po coś na uspokojenie. Od 8 lat nieskutecznie próbuję związać się z branżą przemysłową, bo upatruję nadzieję w rozwoju nauki i techniki. Pobożny muzułmanin oczekuje, że raj będzie po śmierci, a ja chciałbym, żeby i tu było dobrze. Dlatego z grozą czytam jak ludzie żyją w strachu przed wyrzuceniem z domu, czy głodem, a z drugiej strony mają dużo czasu i siedzą na bezrobociu.

 

Biedę należy traktować nie tylko jako brak materialnych przedmiotów pożądania, ale również stan ducha. Dobrze to tu zostało opisane. Nawet doktor na wykładach z ekonomii mówił: biedny bo głupi, głupi bo biedny. Zaklęty krąg. Dzięki wyższemu poziomowi cywilizacji, biedy na prawdę mogłoby nie być. Wystarczy ekonomiczne zarządzanie dobrami, racjonalizacja, współpraca między ludźmi.

 

Właśnie czytam artykuł o domowej hodowli glonów, mogącej zaspokoić zapotrzebowanie na żywność w gospodarstwie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×