Skocz do zawartości
Nerwica.com

Witam


donttryknowwhoiam

Rekomendowane odpowiedzi

Dzień dobry. Od roku + parę miesięcy uczęszczałem na psychoterapię (nurt psychoanalityczny - ....tak wiem...). Dzisiaj dowiedziałem się, że wszystko na świecie kosztuje. Również pomoc. Bez pieniędzy można co najwyżej nie humanitarnie odebrać sobie życie (humanitarnie = kosztuje). Więc gdy po roku zostaje się na dnie bez żadnych perspektyw (to nie jest wniosek wysnuty przez pryzmat depresji - napisał człowiek w depresjii), pozostaje szczeznąć, zgnić w ciemności i pozwolić się społeczeństwu zutylizować jako nie istotne wadliwe ziarnko na plaży która się bez niego obędzie. Tak się składa, że cała otoczka manipulacja zwana ładnie dla niepoznaki "relacją terapeutyczną", udawana mistrzowsko (niestety jestem jestem lepszym psychoanalitykiem od mojej terapeutki - i chyba tutaj przyczyna smutnego końca) empatia przestaje mieć miejsce gdy trzeba się zmierzyć z rzeczywistością z ekonomią. Więc taki właśnie morał otrzymałem po tym (nie zbyt długim) czasie trwania terapii.

 

To jest deprymujący, smutny jak mały kościsty bambusek umierający na HIV w afryce bez wody wniosek którym chciałem się podzielić.

 

Wyjaśnię tylko parę rzeczy na swój temat (oczywiście dzida w oko temu kto myśli, że jestem atencyjnym nastolatkiem, czy innym tego typu cipowatym tworem). Więc ogólnie nienawidzę psychiatrów, psychologów a niedługo pewnie wszystkich lekarzy. Gardzę farmakologią którą zarzuciłem po wstrząsie anafilaktycznym spowodowanym lekiem zapisanym mi przez psychiatrę po gruntownej z jego (jej) strony minutowej analizie mojego przypadku (ogólnie ta osoba "umyła później ręce" szantażując mnie koniecznością odsiadki w znienawidzonym przezemnie szpitalu). Tak mialem krótką odsiadkę (2 miesiące?) po tym jak zagłodziłem się na śmierć (no finalnie mnie odratowali lub raczej narazili na męki w tym padole w którym mogę być tylko kupą mimo aspiracji bycia bogiem), popadlem w psychozę inne pierdoły, manie i ogólny brak kontaktu z rzeczywistością + lekomania + brak przyjmowania pokarmów) Ogólnie leki i tak sprawiały, że zająłem się imprezowaniem, zabawą na okrągło nie robiąc nic perspektywicznego nie pracując, nie poszerzając horyzontów (nie licząc zgłębiania tajników świata narkotyków dilerów, ćpunów (pozdrawiam starych "przyjaciół"), zer mentalnych itp. ) wszystko mnie cieszyło jak idiotę. Od 3-4 lat staczam się coraz bardziej, spaliłem wszyskie mosty, nie rozmawiam/widuję żadnych ludzi oprócz sporadycznie rodziny (hikikomori) nie interesuje mnie rozmowa z ludźmi których pragmatyzm mnie dobija, którzy nie nie potrafią doścignąć mojej myśli. No i tak stopniowo rodziła sie we mnie melancholija i obecnie jest dno.

 

Oprócz tego brak pracy, niezdolność do pracy, brak perspektyw zawodowych tak czy siak. Obecnego stany nie bedę opisywał ale ogólnie to ambiwalentna mieszanka objawów z takich gatunków jak np. nerwica, dysocjacja, eskapizm, odrealnienie, depresja, jakieś napady różne i w zasadzie dużo syfu, totalna wegetacja, apatia, jedyny cel życiowy to wskoczyć pod prysznic i potem iść leżeć w łóżku w nadzieii na sen. Poleciała mi znowu waga do 66kg(200cm wzrostu). O problemach neurologicznych nie mówię (jakieś paraliże połowy mordy i ciała) bo neurolog wysnuł hipotezę, że duża część neurologicznych objawów może być psychogenna, zapisał mi anty psychotyczne pierdoły, antydepresyjne itp. więc...więc przestał być moim neurologiem.

 

Mieszkam w domu rodzinnym (a jakże w mojej sytuacji) który jest pewnie genezą moich problemów (patologia, pojebany Ojciec który pewnie został przykro doświadczony przez swojego ojca, co nie zmienia faktu, że jest nie normalny, na przemian agresywny i nie agresywny. Niby dom w którym mieszkam to nie melina pijacka a mimo to alkoholizm wystepuje. Matka jest uciemiężoną męczennicą, kurą domową której mi szkoda. Siostra się wyniosła na szczęście (dla niej). Ja od dzieciństwa byłem izolowany od ludzi, pójście do szkoły koszmar. Całe życie tiki nerwowe etc. Ogólnie problemy prześladowanego outsidera. Później błąd lekarski zapalenie otrzewnej komplikacje trzy operacje depresja i chujnia i tak 10 lat minęło.

 

Ogólnie całe moje życie to pasmo żałości i porażek, więc nie dziwię się sam sobie, że jestem przepełniony psychopatologiami i innymi zaburzeniami osobowości i jednostkami chorobowymi. Tylko, że w sytuacji gdzie jestem prawie , że autystyczny nie potrafię się otworzyć (hic) być blisko z drugim człowiekiem przez przypadek (a raczej alement patologii mojej osoby) jakoś zaczałem po załamaniu nerwowym kolejnym uczęszczać do mojego terapeuty (terapeutka). Pech chciał, że ona kosztuje. Nie widzę możliwości kontaktu z NFZetowymi "specjalistami" czy innymi burakami których znam, a których nie poważam. Zresztą w moim mieście nie ma psychoterapeuty w ramach NFZ.

Pomijam mieszane odczucia (pogarda, ciekawość) odnośnie psychoterapii.

 

Mimo to, mimo męki emocjonalnej, ciągłych napadów z mojej strony na terapeutkę opponowania etc (nie nie uważam tego za mechanizmy obronne po prostu nie przedstawia logicznych spójnych danych, jak już pisałem byłbym lepszym psychologiem, manipulatorem od niej) zwyczajnie nie mam po co wstawać już z łóżka... Pomijam zauroczenie (zakochanie?) bo to chyba odczuwam jako zaburzona jednostka nie rozumiąca swoich uczuć, zazwyczaj czująca tylko sztampową (jak na to forum) pustkę. Ale mimo, że jej nienawidziłem momentami, ambiwalentnych uczuć to jest śliczną, słodką, seksowną istotką o kojącym głosie.

 

Ogólnie to pozostaje mi zdać się na nastanie halucynacji i uroić sobie że wszystko jest i będzie dobrze. Dopóki nie zdechnę.

Więc wyszło chyba jednak atencyjnie? God dammit...

 

ADMINISTRATORze: Pasuję do zbyt wielu działów forum, ale wydaje mi się, że ten post/lament zamieszczam w odpowiednim dziale. Choć nie wiem po co go zamieszczam.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dzień dobry. Od roku + parę miesięcy uczęszczałem na psychoterapię (nurt psychoanalityczny - ....tak wiem...). Dzisiaj dowiedziałem się, że wszystko na świecie kosztuje. Również pomoc. Bez pieniędzy można co najwyżej nie humanitarnie odebrać sobie życie (humanitarnie = kosztuje). Więc gdy po roku zostaje się na dnie bez żadnych perspektyw (to nie jest wniosek wysnuty przez pryzmat depresji - napisał człowiek w depresjii), pozostaje szczeznąć, zgnić w ciemności i pozwolić się społeczeństwu zutylizować jako nie istotne wadliwe ziarnko na plaży która się bez niego obędzie. Tak się składa, że cała otoczka manipulacja zwana ładnie dla niepoznaki "relacją terapeutyczną", udawana mistrzowsko (niestety jestem jestem lepszym psychoanalitykiem od mojej terapeutki - i chyba tutaj przyczyna smutnego końca) empatia przestaje mieć miejsce gdy trzeba się zmierzyć z rzeczywistością z ekonomią. Więc taki właśnie morał otrzymałem po tym (nie zbyt długim) czasie trwania terapii.

 

To jest deprymujący, smutny jak mały kościsty bambusek umierający na HIV w afryce bez wody wniosek którym chciałem się podzielić.

 

Wyjaśnię tylko parę rzeczy na swój temat (oczywiście dzida w oko temu kto myśli, że jestem atencyjnym nastolatkiem, czy innym tego typu cipowatym tworem). Więc ogólnie nienawidzę psychiatrów, psychologów a niedługo pewnie wszystkich lekarzy. Gardzę farmakologią którą zarzuciłem po wstrząsie anafilaktycznym spowodowanym lekiem zapisanym mi przez psychiatrę po gruntownej z jego (jej) strony minutowej analizie mojego przypadku (ogólnie ta osoba "umyła później ręce" szantażując mnie koniecznością odsiadki w znienawidzonym przezemnie szpitalu). Tak mialem krótką odsiadkę (2 miesiące?) po tym jak zagłodziłem się na śmierć (no finalnie mnie odratowali lub raczej narazili na męki w tym padole w którym mogę być tylko kupą mimo aspiracji bycia bogiem), popadlem w psychozę inne pierdoły, manie i ogólny brak kontaktu z rzeczywistością + lekomania + brak przyjmowania pokarmów) Ogólnie leki i tak sprawiały, że zająłem się imprezowaniem, zabawą na okrągło nie robiąc nic perspektywicznego nie pracując, nie poszerzając horyzontów (nie licząc zgłębiania tajników świata narkotyków dilerów, ćpunów (pozdrawiam starych "przyjaciół"), zer mentalnych itp. ) wszystko mnie cieszyło jak idiotę. Od 3-4 lat staczam się coraz bardziej, spaliłem wszyskie mosty, nie rozmawiam/widuję żadnych ludzi oprócz sporadycznie rodziny (hikikomori) nie interesuje mnie rozmowa z ludźmi których pragmatyzm mnie dobija, którzy nie nie potrafią doścignąć mojej myśli. No i tak stopniowo rodziła sie we mnie melancholija i obecnie jest dno.

 

Oprócz tego brak pracy, niezdolność do pracy, brak perspektyw zawodowych tak czy siak. Obecnego stany nie bedę opisywał ale ogólnie to ambiwalentna mieszanka objawów z takich gatunków jak np. nerwica, dysocjacja, eskapizm, odrealnienie, depresja, jakieś napady różne i w zasadzie dużo syfu, totalna wegetacja, apatia, jedyny cel życiowy to wskoczyć pod prysznic i potem iść leżeć w łóżku w nadzieii na sen. Poleciała mi znowu waga do 66kg(200cm wzrostu). O problemach neurologicznych nie mówię (jakieś paraliże połowy mordy i ciała) bo neurolog wysnuł hipotezę, że duża część neurologicznych objawów może być psychogenna, zapisał mi anty psychotyczne pierdoły, antydepresyjne itp. więc...więc przestał być moim neurologiem.

 

Mieszkam w domu rodzinnym (a jakże w mojej sytuacji) który jest pewnie genezą moich problemów (patologia, pojebany Ojciec który pewnie został przykro doświadczony przez swojego ojca, co nie zmienia faktu, że jest nie normalny, na przemian agresywny i nie agresywny. Niby dom w którym mieszkam to nie melina pijacka a mimo to alkoholizm wystepuje. Matka jest uciemiężoną męczennicą, kurą domową której mi szkoda. Siostra się wyniosła na szczęście (dla niej). Ja od dzieciństwa byłem izolowany od ludzi, pójście do szkoły koszmar. Całe życie tiki nerwowe etc. Ogólnie problemy prześladowanego outsidera. Później błąd lekarski zapalenie otrzewnej komplikacje trzy operacje depresja i chujnia i tak 10 lat minęło.

 

Ogólnie całe moje życie to pasmo żałości i porażek, więc nie dziwię się sam sobie, że jestem przepełniony psychopatologiami i innymi zaburzeniami osobowości i jednostkami chorobowymi. Tylko, że w sytuacji gdzie jestem prawie , że autystyczny nie potrafię się otworzyć (hic) być blisko z drugim człowiekiem przez przypadek (a raczej alement patologii mojej osoby) jakoś zaczałem po załamaniu nerwowym kolejnym uczęszczać do mojego terapeuty (terapeutka). Pech chciał, że ona kosztuje. Nie widzę możliwości kontaktu z NFZetowymi "specjalistami" czy innymi burakami których znam, a których nie poważam. Zresztą w moim mieście nie ma psychoterapeuty w ramach NFZ.

Pomijam mieszane odczucia (pogarda, ciekawość) odnośnie psychoterapii.

 

Mimo to, mimo męki emocjonalnej, ciągłych napadów z mojej strony na terapeutkę opponowania etc (nie nie uważam tego za mechanizmy obronne po prostu nie przedstawia logicznych spójnych danych, jak już pisałem byłbym lepszym psychologiem, manipulatorem od niej) zwyczajnie nie mam po co wstawać już z łóżka... Pomijam zauroczenie (zakochanie?) bo to chyba odczuwam jako zaburzona jednostka nie rozumiąca swoich uczuć, zazwyczaj czująca tylko sztampową (jak na to forum) pustkę. Ale mimo, że jej nienawidziłem momentami, ambiwalentnych uczuć to jest śliczną, słodką, seksowną istotką o kojącym głosie.

 

Ogólnie to pozostaje mi zdać się na nastanie halucynacji i uroić sobie że wszystko jest i będzie dobrze. Dopóki nie zdechnę.

Więc wyszło chyba jednak atencyjnie? God dammit...

 

ADMINISTRATORze: Pasuję do zbyt wielu działów forum, ale wydaje mi się, że ten post/lament zamieszczam w odpowiednim dziale. Choć nie wiem po co go zamieszczam.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

donttryknowwhoiam, po części podzielam Twoje zdanie odnośnie terapii. Przynajmniej dzisiaj, przy aktualnym podejściu do życia. Faktycznie, podejście niektórych ludzi (nie tylko psychiatrów) bywa antypatyczne i kompletnie nieadekwatne do stanu w jakim się znajdujemy. Świat -chcemy czy nie- kręci się wokół pieniądza i większość najpierw patrzy ile masz w portfelu a dopiero potem orzeka czy jesteś coś wart czy nie. Właściwie ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad sensem terapii, która chyba nie pomaga, a bez której nie wyobrażam sobie już życia. Może dlatego że zawsze to namiastka kontaktu, nawet jeśli kupiona za pieniądze... Tyle że trzeba je skądś brać, a poza tym ile można wytrzymać w sztucznej relacji klient-terapeuta (nie wiem czy nazwa ma pozorować naszą normalność, bo dla mnie to jest po prostu śmieszne) nie dusząc się?! A podejście terapeuty czasem rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza gdy grunt pali się pod nogami a słyszysz tylko "ehem", "rozumiem..." etc. Czasem mam ochotę jej powiedzieć że całe gówno rozumie za przeproszeniem. A lekarze? jakiejkolwiek specjalności by nie byli albo są ludźmi albo trafia się na sadystę któremu i tak trzeba dać w łapę za "poświęcony czas". Co do psychiatrów to zaliczyłam tylko dwóch ale do każdego mam zastrzeżenia. A miał być taki świetny. Zresztą już i tak ostatnio nie powiedziałam mu prawdy. I nie wierzę w diagnozę. To nie jest depresja. A jeśli już to na pewno "nie tylko". No ale przecież nie można przeprowadzić wyczerpującej diagnozy, bo przez przypadek można pomóc pacjentowi. Lepiej "zaleczyć" a za jakiś czas znowu przyjdzie i zasili portfel. Takie błędne koło. Samobójstwo? Tylko co potem? To nie jest wyjście a jednak zawsze się wraca do tej myśli a czasem jest już jedynym ratunkiem. Życie jest ciężkie jak cholera i zawsze podcina skrzydła. Sama nie wyszłam dziś prawie cały dzień z łóżka i coraz częściej mam ochotę zostać w nim na zawsze. W końcu ktoś uzna że nie jestem zdolna do podtrzymania własnych funkcji życiowych i umieści mnie w psychiatryku. Obiecałam sobie dać ostatnią szansę i spróbować się podnieść ale tyle już było "ostatnich szans" że na samą myśl robi mi się niedobrze. Nie wiem co mogłabym Ci "doradzić" bo sama nie umiem sobie pomóc. Współczuję, chyba tylko tyle mogę powiedzieć. Kiedy jest ze mną źle, robię wszystko mechanicznie albo załamuję się i wskakuję do łóżka. Ostatnia opcja nie jest akceptowana przez rodzinkę dlatego muszę sobie radzić z tą pierwszą. W końcu rodziny się nie wybiera, a siebie może można zmienić. Sama już nie wiem. Porąbane to wszystko. Ale namieszałam... :szukam:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

donttryknowwhoiam, po części podzielam Twoje zdanie odnośnie terapii. Przynajmniej dzisiaj, przy aktualnym podejściu do życia. Faktycznie, podejście niektórych ludzi (nie tylko psychiatrów) bywa antypatyczne i kompletnie nieadekwatne do stanu w jakim się znajdujemy. Świat -chcemy czy nie- kręci się wokół pieniądza i większość najpierw patrzy ile masz w portfelu a dopiero potem orzeka czy jesteś coś wart czy nie. Właściwie ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad sensem terapii, która chyba nie pomaga, a bez której nie wyobrażam sobie już życia. Może dlatego że zawsze to namiastka kontaktu, nawet jeśli kupiona za pieniądze... Tyle że trzeba je skądś brać, a poza tym ile można wytrzymać w sztucznej relacji klient-terapeuta (nie wiem czy nazwa ma pozorować naszą normalność, bo dla mnie to jest po prostu śmieszne) nie dusząc się?! A podejście terapeuty czasem rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza gdy grunt pali się pod nogami a słyszysz tylko "ehem", "rozumiem..." etc. Czasem mam ochotę jej powiedzieć że całe gówno rozumie za przeproszeniem. A lekarze? jakiejkolwiek specjalności by nie byli albo są ludźmi albo trafia się na sadystę któremu i tak trzeba dać w łapę za "poświęcony czas". Co do psychiatrów to zaliczyłam tylko dwóch ale do każdego mam zastrzeżenia. A miał być taki świetny. Zresztą już i tak ostatnio nie powiedziałam mu prawdy. I nie wierzę w diagnozę. To nie jest depresja. A jeśli już to na pewno "nie tylko". No ale przecież nie można przeprowadzić wyczerpującej diagnozy, bo przez przypadek można pomóc pacjentowi. Lepiej "zaleczyć" a za jakiś czas znowu przyjdzie i zasili portfel. Takie błędne koło. Samobójstwo? Tylko co potem? To nie jest wyjście a jednak zawsze się wraca do tej myśli a czasem jest już jedynym ratunkiem. Życie jest ciężkie jak cholera i zawsze podcina skrzydła. Sama nie wyszłam dziś prawie cały dzień z łóżka i coraz częściej mam ochotę zostać w nim na zawsze. W końcu ktoś uzna że nie jestem zdolna do podtrzymania własnych funkcji życiowych i umieści mnie w psychiatryku. Obiecałam sobie dać ostatnią szansę i spróbować się podnieść ale tyle już było "ostatnich szans" że na samą myśl robi mi się niedobrze. Nie wiem co mogłabym Ci "doradzić" bo sama nie umiem sobie pomóc. Współczuję, chyba tylko tyle mogę powiedzieć. Kiedy jest ze mną źle, robię wszystko mechanicznie albo załamuję się i wskakuję do łóżka. Ostatnia opcja nie jest akceptowana przez rodzinkę dlatego muszę sobie radzić z tą pierwszą. W końcu rodziny się nie wybiera, a siebie może można zmienić. Sama już nie wiem. Porąbane to wszystko. Ale namieszałam... :szukam:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

donttryknowwhoiam, po części podzielam Twoje zdanie odnośnie terapii. Przynajmniej dzisiaj, przy aktualnym podejściu do życia. Faktycznie, podejście niektórych ludzi (nie tylko psychiatrów) bywa antypatyczne i kompletnie nieadekwatne do stanu w jakim się znajdujemy. Świat -chcemy czy nie- kręci się wokół pieniądza i większość najpierw patrzy ile masz w portfelu a dopiero potem orzeka czy jesteś coś wart czy nie. Właściwie ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad sensem terapii, która chyba nie pomaga, a bez której nie wyobrażam sobie już życia. Może dlatego że zawsze to namiastka kontaktu, nawet jeśli kupiona za pieniądze... Tyle że trzeba je skądś brać, a poza tym ile można wytrzymać w sztucznej relacji klient-terapeuta (nie wiem czy nazwa ma pozorować naszą normalność, bo dla mnie to jest po prostu śmieszne) nie dusząc się?! A podejście terapeuty czasem rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza gdy grunt pali się pod nogami a słyszysz tylko "ehem", "rozumiem..." etc. Czasem mam ochotę jej powiedzieć że całe gówno rozumie za przeproszeniem. A lekarze? jakiejkolwiek specjalności by nie byli albo są ludźmi albo trafia się na sadystę któremu i tak trzeba dać w łapę za "poświęcony czas". Co do psychiatrów to zaliczyłam tylko dwóch ale do każdego mam zastrzeżenia. A miał być taki świetny. Zresztą już i tak ostatnio nie powiedziałam mu prawdy. I nie wierzę w diagnozę. To nie jest depresja. A jeśli już to na pewno "nie tylko". No ale przecież nie można przeprowadzić wyczerpującej diagnozy, bo przez przypadek można pomóc pacjentowi. Lepiej "zaleczyć" a za jakiś czas znowu przyjdzie i zasili portfel. Takie błędne koło. Samobójstwo? Tylko co potem? To nie jest wyjście a jednak zawsze się wraca do tej myśli a czasem jest już jedynym ratunkiem. Życie jest ciężkie jak cholera i zawsze podcina skrzydła. Sama nie wyszłam dziś prawie cały dzień z łóżka i coraz częściej mam ochotę zostać w nim na zawsze. W końcu ktoś uzna że nie jestem zdolna do podtrzymania własnych funkcji życiowych i umieści mnie w psychiatryku. Obiecałam sobie dać ostatnią szansę i spróbować się podnieść ale tyle już było "ostatnich szans" że na samą myśl robi mi się niedobrze. Nie wiem co mogłabym Ci "doradzić" bo sama nie umiem sobie pomóc. Współczuję, chyba tylko tyle mogę powiedzieć. Kiedy jest ze mną źle, robię wszystko mechanicznie albo załamuję się i wskakuję do łóżka. Ostatnia opcja nie jest akceptowana przez rodzinkę dlatego muszę sobie radzić z tą pierwszą. W końcu rodziny się nie wybiera, a siebie może można zmienić. Sama już nie wiem. Porąbane to wszystko. Ale namieszałam... :szukam:

 

Dzięki za poświęcony czas. Raczej nie wiem co odpisać, fakt jest taki, że rozważania na temat psychiatrów czy terapeutów mam za sobą - gardzę. Zresztą mam w głębokim poważaniu wszystko, lecz obawiam się, że nie w pozytywnym sensie. Czuj się w myślach serdecznie uściskana.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

donttryknowwhoiam, po części podzielam Twoje zdanie odnośnie terapii. Przynajmniej dzisiaj, przy aktualnym podejściu do życia. Faktycznie, podejście niektórych ludzi (nie tylko psychiatrów) bywa antypatyczne i kompletnie nieadekwatne do stanu w jakim się znajdujemy. Świat -chcemy czy nie- kręci się wokół pieniądza i większość najpierw patrzy ile masz w portfelu a dopiero potem orzeka czy jesteś coś wart czy nie. Właściwie ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad sensem terapii, która chyba nie pomaga, a bez której nie wyobrażam sobie już życia. Może dlatego że zawsze to namiastka kontaktu, nawet jeśli kupiona za pieniądze... Tyle że trzeba je skądś brać, a poza tym ile można wytrzymać w sztucznej relacji klient-terapeuta (nie wiem czy nazwa ma pozorować naszą normalność, bo dla mnie to jest po prostu śmieszne) nie dusząc się?! A podejście terapeuty czasem rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza gdy grunt pali się pod nogami a słyszysz tylko "ehem", "rozumiem..." etc. Czasem mam ochotę jej powiedzieć że całe gówno rozumie za przeproszeniem. A lekarze? jakiejkolwiek specjalności by nie byli albo są ludźmi albo trafia się na sadystę któremu i tak trzeba dać w łapę za "poświęcony czas". Co do psychiatrów to zaliczyłam tylko dwóch ale do każdego mam zastrzeżenia. A miał być taki świetny. Zresztą już i tak ostatnio nie powiedziałam mu prawdy. I nie wierzę w diagnozę. To nie jest depresja. A jeśli już to na pewno "nie tylko". No ale przecież nie można przeprowadzić wyczerpującej diagnozy, bo przez przypadek można pomóc pacjentowi. Lepiej "zaleczyć" a za jakiś czas znowu przyjdzie i zasili portfel. Takie błędne koło. Samobójstwo? Tylko co potem? To nie jest wyjście a jednak zawsze się wraca do tej myśli a czasem jest już jedynym ratunkiem. Życie jest ciężkie jak cholera i zawsze podcina skrzydła. Sama nie wyszłam dziś prawie cały dzień z łóżka i coraz częściej mam ochotę zostać w nim na zawsze. W końcu ktoś uzna że nie jestem zdolna do podtrzymania własnych funkcji życiowych i umieści mnie w psychiatryku. Obiecałam sobie dać ostatnią szansę i spróbować się podnieść ale tyle już było "ostatnich szans" że na samą myśl robi mi się niedobrze. Nie wiem co mogłabym Ci "doradzić" bo sama nie umiem sobie pomóc. Współczuję, chyba tylko tyle mogę powiedzieć. Kiedy jest ze mną źle, robię wszystko mechanicznie albo załamuję się i wskakuję do łóżka. Ostatnia opcja nie jest akceptowana przez rodzinkę dlatego muszę sobie radzić z tą pierwszą. W końcu rodziny się nie wybiera, a siebie może można zmienić. Sama już nie wiem. Porąbane to wszystko. Ale namieszałam... :szukam:

 

Dzięki za poświęcony czas. Raczej nie wiem co odpisać, fakt jest taki, że rozważania na temat psychiatrów czy terapeutów mam za sobą - gardzę. Zresztą mam w głębokim poważaniu wszystko, lecz obawiam się, że nie w pozytywnym sensie. Czuj się w myślach serdecznie uściskana.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×