Skocz do zawartości
Nerwica.com

Opowiem Wam moją historię


Abradab

Rekomendowane odpowiedzi

Cześć.

Zapewne mało osób mnie kojarzy, bo pisałem na tym forum niewiele, jednak byłem cichym obserwatorem, a i ze dwa razy nawet byłem na spotkaniu forumowiczów w Warszawie. Opowiem Wam moją historię związaną z nerwicą. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego niemałego tekstu Wasze nastawienie do życia ulegnie chociaż maleńkiej poprawie ;)

 

U mnie zaczęło się mniej więcej we wrześniu, 2 lata temu. Standardzik, jeżeli chodzi o nerwicę o podłożu lękowym. Zawroty głowy, duszności, niemiarowe bicie serca połączone nawet z zatrzymywaniem akcji serca na parę sekund. Nie powiem, przestraszyłem się i to mocno. Może nie aż tak, że "to już koniec", że "zaraz umrę". Mój mały rozumek odczytywał to mniej więcej tak: coś się dzieje złego -> świat się kręci przed oczyma -> serce staje, bije niemiarowo -> zaraz stracę przytomność -> niedotlenienie mózgu = kalectwo. Jako, że uprawiałem aktywnie biegi długodystansowe, dodatkowo nie oszczędzałem się grając w piłkę nożną, "pracując" na uczelni pomyślałem, że zwyczajnie przeholowałem i muszę odpocząć. Zrobiłem sobie podstawowe badania, których wyniki wyszły książkowe. Diagnoza? Stres, przemęczenie. Zwolniłem nieco tempa, jednak (jak to później nazwałem sobie) ataki zdarzały się coraz częściej i częściej. Dodatkowo w mojej głowie rodziły się myśli, że coś z moim zdrowiem jest nie tak pomimo wzorowych wyników badań. Zaczęły się podejrzenia, że może lekarze poskąpili bardziej specjalistycznych badań i coś przeoczyli zwłaszcza, że nie powiem, nie wylewałem za kołnierz jeżeli chodzi o alkohol. Browar był dla mnie nierozłącznym elementem każdego dnia, a że zawsze znalazłem kogoś z kim mogłem wypić po te 3-4 (średnio) browary dziennie to jakoś leciało. Oczywiście, jednego dnia były to dwa piwa, a innego osiem. Jak tylko zaczęły się problemy ze zdrowiem zapaliła mi się w głowie lampka; "oho, może alkohol też ma wpływ na moje zdrowie?". Ograniczyłem zatem spożycie piwa, pomimo, że po wypiciu browara zawroty głowy i kołatanie serca przechodziły.

Przyszedł czas na etap drugi w moim życiu. Wysępiłem od lekarza skierowanie na dodatkowe badania. Oczywiście wyniki wyszły bardzo dobre. Wstyd mi było je pokazywać lekarzowi. Wyniki były super, a ja każdego dnia czułem się coraz gorzej. Lekarz mnie pocieszył, że to normalne przy przemęczeniu i zasugerował delikatnie wizytę u psychologa. Jak tylko wyszedłem od lekarza pierwsza moja myśl była taka "Co? Ja do psychologa? Przecież jestem twardzielem!". Nie muszę chyba dodawać, że nie zapisałem się do psychologa. Stwierdziłem, że skoro w życiu przeszedłem niemało to sam sobie poradzę z moimi problemami. Przecież nikt tak dobrze nie zna mnie jak ja sam. Zacząłem nieco pracować nad sobą. Starałem się zwolnić tempo, częściej spotykać się ze znajomymi, itp. Niestety, objawy nerwicy nasilały się i to do tego stopnia, że uniemożliwiały mi normalną egzystencję. Wystarczyło, że wsiadłem do autobusu i już się zaczynał atak. Po 5, 6 przystankach zaczynałem się zwyczajnie dusić. Nie mogłem złapać tchu, a serce to mi z piersi chciało wyskoczyć. Nie był to dobry znak zwłaszcza, że na uczelnię miałem 1,5h drogi komunikacją miejską. Autobus jak autobus, zawsze mogłem wysiąść, złapać oddech na świeżym powietrzu, odczekać te 20min i znowu wsiąść w kolejny i tak do kolejnego ataku. Najgorzej było w metrze. Wiedziałem, że zanim wysiądę z wagonika i wydostanę się na świeże powietrze to będzie to trwało długo, a dla mnie w momencie ataku było to za długo.

No i stało się. Zacząłem zawalać studia. Głupio mi było, ale musiałem przełożyć obronę pracy magisterskiej na następny rok. Dodatkowo nie wszystkie badania miałem gotowe do pracy. Miałem bardzo duże opóźnienia ze względu na fakt, że ktoś mi zniszczył próbki, efekt mojej trzymiesięcznej, ciężkiej pracy. Byłem załamany, a że nerwica postępowała zapisałem się do psychologa. Trzy miesiące zwlekałem męcząc się niesamowicie.

Poszło gładko. Na pierwszą wizytę czekałem 2 tygodnie. Trafiłem na bardzo sympatyczną, młodą dziewczynę. Pierwsza wizyta była swoistego rodzaju wywiadem. Potem rozmawialiśmy szukając przyczyn takiego stanu rzeczy. Poradziła mi, abym nie uprawiał sportu chwilowo, abym swoje myśli notował na kartce, obserwował co mnie denerwuje. Kolejne wizyty były już coraz gorsze. Bywało tak, że zwyczajnie wpadałem "pogadać co u mnie słychać". Co prawda już się nie pogarszało, no ale bez jaj; nie mogłem podróżować, spotkania ze znajomymi również były dla mnie obciążeniem, najchętniej zaszyłbym się w domu, bo tam mało razy dopadały mnie ataki. Widziałem, że młoda psycholog nie potrafi mi pomóc. W końcu przed ostatnią moją wizytą spostrzegłem jedną rzecz; pani psycholog sama miała problemy ze sobą. Nie to, żeby była jakaś świrnięta, albo coś w ten deseń. Po prostu, widziałem, że tuż przed moją wizytą (a byłem tego dnia pierwszym pacjentem) pani psycholog płakała. Choć na moim spotkaniu starała się zachować kamienną twarz to i tak widziałem, że coś ją trapi. Widziałem jak jest rozbita, smutna i mogąca się skupić. Wtedy postanowiłem, że to będzie już moja wizyta. Zgodnie z jej sugestią stwierdziłem, że trzeba odwiedzić psychiatrę.

Kolejny etap. Zapisanie się do psychiatry. Dla mnie to był cios poniżej pasa. Zgodnie ze stereotypem, że do psychiatry chodzą same "czuby", a ja przecież jestem normalny, zwyczajnie wstydziłem się. Nerwica jednak męczyła i męczyła, aż mnie złamała. Trwało to... pół roku. Bite sześć miesięcy odkładałem decyzję z zapisem do psychiatry. W końcu zapaliło się w mojej głowie czerwone światełko, alarmujące, że jeżeli nie wyleczę się to przegram swoje życie dokumentnie. Przede wszystkim musiałem dokończyć magisterkę i ją obronić, a do obrony zostały dwa miesiące. Z trudem zapisałem się do psychiatry, czas oczekiwania - 1 miesiąc. Zły byłem, że tak długo, ale cóż... sam sobie byłem winien przez to zwlekanie. Przyszedł czas na magisterkę. Powiedziałem sobie, że choćbym miał się zesrać to muszę ją dokończyć. Już miałem rok poślizgu i wiedziałem, że jeżeli nie obronię jej teraz to już stracę absolutorium i będę musiał powtarzać rok, co wiązało się: a) z opłatami b) końcem ubezpieczenia, a jeżeli doszło by do b) to od razu leci punkt c) czyli brak dostępu do opieki medycznej. Pamiętam to wszystko jak dziś, choć miało miejsce rok temu.

Etap czwarty, czyli wizyta u psychiatry. Jechałem do niego na 4 raty. Specjalnie wyjechałem wcześniej, bo wiedziałem, że będę musiał wysiadać po drodze, aby ataki nerwicy mnie nie zjadły. Dodatkowo stres przed wizytą nie wpływał na mnie dobrze. Cóż było zrobić, zacisnąłem zęby i szedłem dalej. Podczas czekania przed gabinetem zauważyłem, że nie wszyscy pacjenci to "czuby". Dużo osób było o dziwo młodych jak i w średnim wieku. W końcu przyszła kolej na mnie. Generalnie odebrałem ją bardzo negatywnie. Lekarz mnie zbadał, a ja czułem się jak jakiś hipochondryk. Bardzo mi się nie podobało, że praktycznie nie dopuszczał mnie do głosu, jakby moje zdanie się w ogóle nie liczyło. Wypytał o parę rzeczy i nie powiem, zadawał pytania również dosyć osobiste, co mnie zupełnie zaskoczyło. Dał mi jakąś receptę i poszedł razem ze mną do rejestracji, gdzie przy dość długiej kolejce oznajmił głośno do recepcjonistki, że "młody chłopak potrzebuje bardzo dobrego psychoterapeuty". Szlag, no jak się cała kolejka na mnie spojrzała to czułem się jak "czubek" z prawdziwego zdarzenia, zupełnie obdarty z poczucia własnej wartości. Zacisnąłem zęby i polazłem do apteki, gdzie również się stresowałem, że aptekarka widząc lek spojrzy na mnie z politowaniem. Zdrowie jednak było dla mnie ważniejsze, kupiłem lek wziąłem na noc jak kazał lekarz i poszedłem spać.

Kolejny dzień był istnym koszmarem. Otworzyłem oczy i widziałem nie dość, że wszystko podwójnie to jeszcze porozmazywane. W głowie kręciło się tak, że miałem problem z utrzymaniem równowagi. Po ścianach jakoś dotarłem do kibelka z chęcią spojrzenia w lustro i zapytania samego siebie "co się dzieje do ch..a!". Lekarz coś mówił o ubocznych objawach, ale uczulał tylko na jeden, którego akurat nie miałem. Nie mogłem jeść, nie mogłem spać, serce mi łomotało, a źrenice miałem tak rozszerzone jakbym ćpał jakiś niezły towar. Tak też się czułem, jak naćpany. I co miałem zrobić? Znowu wracać do tego "miłego" lekarza? Powiedziałem sobie, że trzeba być twardym nie miękkim, może organizm się przyzwyczai do leku. Trzeciego dnia zacząłem szukać pomocy w internecie. Psychiatra mi powiedział, że mam nerwicę to zacząłem szukać pot tym hasłem, potem po nazwie leku. Tak trafiłem tutaj na forum. Jak zacząłem czytać niektóre historie, że od 7 lat nie ma poprawy, że ktoś bierze 8 lek po którym znowu ma objawy uboczne to normalnie włosy mi stawały na głowie. Miałem wrażenie, że wpieprzyłem się w niezłe gówno z którego tak szybko nie wyjdę. Kolejnego dnia polazłem do psychiatry, który mnie zjechał od góry do dołu, nazwał hipochondrykiem i kazał... zwiększyć dawkę leku, bo wg. jego organizm już się przyzwyczaił do niego. Zły byłem (choć tutaj użyłbym bardziej dosadnego stwierdzenia), ale cóż. To on był specjalistą w swojej dziedzinie, ja byłem szarym człowieczkiem zupełnie nie znającym się na rzeczy. Zaufałem i zwiększyłem dawkę. No i męczyłem się dalej. Nie pamiętam ile to trwało. Tydzień, góra dwa. Objawy uboczne leku zaczęły być coraz mniej dokuczliwe, aż zniknęły. Ataki nerwicy były, ale znacznie słabsze. Mogłem pozwolić sobie na luksus przejechania dwunastu przystanków autobusem bez wysiadania na zaczerpnięcie świeżego powietrza.

Etap kolejny, wizyta u psychoterapeutki.

Spóźniłem się na pierwsze spotkanie, za co oberwało mi się. Zapowiadało się, że będzie to kolejna osoba, której nie będę darzył sympatią. Kazała mi opowiadać o sobie, więc zacząłem mówić. O dziwo mi to jakoś łatwo przyszło, choć nie lubię się "wywnętrzniać" zwłaszcza przed zupełnie obcymi mi osobami. Widziałem, że słucha mnie uważnie, przerywa zadając pytania, chce wiedzieć wszystkie szczegóły, aby poznać przyczyny tego co się działo w moim życiu. Opowiedziałem jej znaczną większość. Jako, że się spóźniłem nieco czasowo najechaliśmy na wizytę następnego pacjenta. Na koniec psychoterapeutka powiedziała mi, że uczyniła dla mnie w tym względzie wyjątek, bo moja historia bardzo ją poruszyła. Powiedziała nawet, że jest wściekła po usłyszeniu tego wszystkiego. Mnie to mocno zastanawiało, z wieloma rzeczami się pogodziłem, bo co miałem zrobić? Niektórych rzeczy nie da się naprawić i wiedziałem, że cokolwiek by się nie działo, najważniejszy był cel w życiu do którego się dążyło. Na drugiej wizycie poznałem w końcu na co jestem chory, dlaczego są takie, a nie inne objawy. Dowiedziałem się również jak sobie z tym radzić. Tydzień po drugiej wizycie u psychoterapeutki miałem obronę pracy magisterskiej. Byłem bardzo zestresowany. Serce mocno biło, w głowie się kręciło, nogi same się uginały, ale cóż... powiedziałem sobie co będzie to będzie. Jak nie obronię mówi się trudno, ważne że próbowałem i nie uciekłem z "pola bitwy". Pocieszające w całym tym zdarzeniu był fakt, że stres nie był paraliżujący, a mobilizujący do działania. Byłem mocno zmotywowany, by wejść, odpowiedzieć na pytania konkretnie, jak najkrócej i wrócić do domu. Wlazłem, 20 minut stresu, wylazłem. Obroniłem na 5.

Etap ostatni - psychoterapia. Terminy były dość odległe, ale chodziłem na psychoterapię poważnie podchodząc do tematu. Coraz więcej szczegółów opisywałem, dałem poznać siebie z każdej strony. Byłem szczery do bólu i próbowałem razem z psychoterapeutką dociec przyczyn mojego stanu zdrowia. Do psychiatry również chodziłem po leki. Nawet polubiłem skurczybyka, był konkretny i rzeczowy, a to cenię u każdego człowieka. Z biegiem czasu zauważyłem, że do tego typu specjalistów chodzą zupełnie normalni z pozoru ludzie m.in. tacy jak ja, no i przede wszystkim młodzi ludzie, co mnie nieco zastanawiać zaczęło. Chodziłem na psychoterapię i przyznam szczerze, że czasami było niefajnie (ale tylko dla mnie). Okazało się, że wcale taki twardy nie jestem i raz prawie się poryczałem jak baba. Psychoterapeutka poruszała również i przykre tematy dla mnie, a gdy dochodziły do tego silne emocje zwyczajnie głos mi się łamał, a do oczu łzy się cisnęły. Dodatkowo poznałem prawdę o sobie, jaki tak naprawdę jestem, czego podświadomie staram się unikać, co częściowo sprawia, że mam pecha w życiu, etc, etc. Powiem szczerze, że moja osobowość została rozłożona na czynniki pierwsze. Często przykro mi było, że w pewnych kwestiach jest u mnie "bieda aż piszczy", a w innych, w których zwykle ludzie mają problemy ja sobie radzę bardzo dobrze. Cóż, taki już jestem, że sprawy proste dla mnie są wyjątkowo trudne, a te trudne z pozoru dla innych dla mnie są banalnie proste.

 

Od mojej pierwszej wizyty u psychiatry oraz psychoterapeutki minęło około 1,5 roku. Od pół roku nie biorę żadnych leków, a objawy nerwicy ustąpiły. Psychoterapia dała mi bardzo dużo. Poznałem siebie jakim to naprawdę jestem człowiekiem, nie mam już ataków, choć sytuacje "podbramkowe" zdarzają się. Wtedy myślami wracam do niektórych spotkań z psychoterapeutką i szybko z danej sytuacji wyciągam wnioski. Mam wrażenie, jakbym wszedł na wyższy poziom inteligencji emocjonalnej. Wiecie, że po czterech, pięciu spotkaniach z psychoterapeutką nauczyłem się kontrolować ataki nerwicy? Każdy atak potrafiłem unicestwić w góra 15-20 minut, a gdy poznałem przyczyny występowania napadów nerwicy zupełnie objawy ustąpiły (oczywiście stopniowo to się działo). Do dzisiaj chodzę do psychoterapeutki, bo nadal męczą mnie dość poważne problemy "życiowe", jednak coraz bliżej końca całej terapii. Cieszy mnie też fakt, że podczas brania leków od psychiatry nie wziąłem do ust nawet łyka alkoholu (na recepcie leku było napisane pogrubioną czcionką aby nie spożywać alkoholu podczas terapii). Nie powiem, nie było łatwo zwłaszcza w towarzystwie oraz wśród znajomych z którymi się spotykałem "na jedno". Poradziłem sobie z pokusą, a bardziej namolnych znajomych mówiących "jedno jeszcze nikomu nie zaszkodziło" ustawiłem odpowiednio do pionu ; )

 

 

 

Oww, trochę się rozpisałem, nawet chyba troszeczkę za dużo. Całą moją historię mógłbym zachować dla siebie. Zdecydowałem się opisać ją tutaj, by pokazać, że można wyjść z nerwicy. Ja męczyłem się z nią 2 lata z czego tak naprawdę leczenie nerwicy wynosiło roczek i te dwa czy trzy miesiące. Jeżeli dotarłeś do tego fragmentu tekstu, to Cię podziwiam, że chciało Ci się tyle czytać. Jednocześnie mam dla Ciebie dobrą wiadomość; jeżeli cierpisz z powodu nerwicy to możesz ją pokonać! Jak się dowiedziałem od lekarzy, pracując nad sobą wytrwale z nerwicy można śmiało wyjść z rok do półtora. Mi się udało i jak widać wcale nie jestem jakimś wybitnym wyjątkiem, bo zmieściłem się w średnim czasie wychodzenia z nerwicy :)

Gdzie leży klucz do pokonania nerwicy? Spójrz na siebie! Masz go w ręku, wystarczy tylko otworzyć nim drzwi do wolności i przejść przez ich próg. To niesamowite jak wiele zależy od nas samych. Nerwica to tak naprawdę reakcja naszej podświadomości. Swoistego system obronny, który uruchamia się podczas zagrożenia, dlatego warto dociekać genezy takiego stanu rzeczy. Wydaje mi się, że bardzo przydatna jest pomoc osoby drugiej, najlepiej psychoterapeuty. Warto być szczerym aż do bólu. Właśnie pomoc drugiej osoby jest bardzo przydatna, bo ta osoba potrafi analizować Twoje problemy bez emocji, na chłodno no i oczywiście obiektywnie. Człowiek ma spore tendencje do oszukiwania siebie samego, dlatego warto poznać prawdę o sobie. Czasem niektóre kwestie są dla nas wstydliwe, inne kłopotliwe, ale od problemów nie można uciekać. Problemy trzeba rozwiązywać i wnikać głęboko w ich powstanie. Czasem nieświadomie oszukujemy samego siebie, że wszystko jest ok. Podobnie było w moim przypadku. Gdybyście znali moich znajomych i zapytali się ich jaki jestem, to 95% z nich odpowiedziałoby, że niezły luzak albo leser. Moi znajomi doskonale wiedzieli jakie mam problemy i z jakim luzem sobie z nimi radziłem. Jak się okazało, pomimo mojego zdystansowania do wszystkiego i radzenia sobie z problemami, podświadomie w głowie to wszystko się odkładało, aż w końcu wyszło w postaci nerwicy.

 

Jaka jest zatem recepta na pokonanie nerwicy?

- dobrze dobrane leki (lub decyzja o ich niebraniu jeżeli jest uzasadniona) - 5% sukcesu

- psychoterapeuta (przewodnik pod Twoich problemach) - 10% sukcesu

- własna praca nad sobą - 85% procent sukcesu

 

Nie ma co zwalać na lekarzy, leki, zło otaczającego nas świata, globalny kryzys gospodarczy, czy też fatum, które nas prześladuje. Zdecydowaną część sukcesu jest w nas samych i to głównie od nas zależy jak szybko z tego wyjdziemy i czy w ogóle wyjdziemy. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego całego tasiemca pomogę chociaż jednej osobie zbliżyć się do uwolnienia od nerwicy.

 

Pozdro,

Abradab

 

P.S. Zapomniałem dodać, że z nerwicą (jeszcze przed braniem leków) zdawałem na prawo jazdy. Zdałem za pierwszym razem : )

 

 

Powodzenia!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A ja sie do konca nie zgodze, akurat ja swoje problemy umiem rozwiazywac, z nerwicy mialam tylko ataki ogormnego bolu, ktory mi uniemozliwial normalne funcjonowanie oraz zawroty. I to mi leki zabraly :shock: zadne ibupromy, zadne ketonale nic nie pomagalao na bol, wzielam swojego czasu 60 zastrzykow przeciwbolowych i tez nic ! A teraz moge normalnie funcjonowac, bez bolu, takze praca nad soba jak najbardziej, ale co zrobic jak bol trwa 24 na dobe i sie chce wyc.

 

PS. Ciesze sie, ze Adradab wyzdrowiales, i przyjdz kiedys znowu na spotkanie z Wawy, bedzie Ciebie milo zobaczyc :great:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Abradab, ja ciebie pamiętam ;) Cóż mogę powiedzieć - GRATULACJE!! że udało ci się wyjść z choroby, jesteś akademickim przykładem że można :brawo: Ja również czuję się całkiem całkiem. A na panią psycholog podaj namiary, może się kiedyś przyda, mi albo komuś innemu na forum.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za ciepłe słowa : )

Ja tam jestem zdania, że nerwicy nie da się pozbyć tak do końca. Owszem, można z niej się uwolnić, jednak sądzę, że jak znowu wpadniemy w szaleńczy wyścig szczurów nie dbając o siebie to "Pani Nerwica" nawiedzi raz jeszcze. To tylko taka moja mała teoria, nie mam zamiaru jej sprawdzać w praktyce, bo dobrze mi bez nerwicy.

 

Na spotkanie chętnie wpadnę jak nie będę akurat w pracy. Bardzo bym prosił o jakiś cynk na PW. Polakita i Agusiaww; chyba tylko Was pamiętam z tych spotkań no i jeszcze ze dwie inne osoby, których nicków już nie pamiętam : )

 

Co do namiarów na dobrych psychoterapeutów; polecam zapisać się do szpitala MSWiA w Warszawie, mają naprawdę dobrych fachowców.

 

Jakby ktoś chciał pogadać o nerwicy to służę również PW. Nie gwarantuję, że odpiszę dnia następnego ze względu na pracę, ale zawsze parę słów osoby, która przeszła już "przez to wszystko" (jakkolwiek to brzmi) może dodać nieco motywacji do działania.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×