Skocz do zawartości
Nerwica.com

Historia choroby-może komuś pomoże


Liberty

Rekomendowane odpowiedzi

Witam!

Nie wiem czy ktoś przeczyta moje wywody, bo widzę że od prawie miesiąca nikt się na tym wątku nie udziela. Ale moja historia ściśle z wiarą jest powiązana, więc tu pasuje najlepiej.

Nadmienię, że na forum jestem po raz pierwszy.

Zdecydowałam się napisać, bo chciałabym się podzielić z Wami moimi doświadczeniami z nerwicą natręctw i nerwicą w ogóle. A doświadczenie mam spore - do ponad 25 lat walczę z nerwicą. Wyobrażacie sobie, ćwierć wieku! Od dziecka mam i miałam różne rodzaje nerwic. Ale teraz jestem już można powiedzieć zdrowa. Panuję nad nią z Bożą pomocą. Moja niedawno odzyskana wiara mnie uzdrowiła.

Nie wiem od czego zacząć, długa to historia, jakby nie patrzeć. Cierpiałam na różne zaburzenia: cały czas przez te 25 lat nerwica natręctw i nerwica lękowa, okresowo pojawiały się też hipochondria, stany depresyjne, zaburzenia odżywiania (najpierw objadanie się a w późniejszym okresie lęk przed jedzeniem a konkretnie przed napadem alergii po zjedzeniu czy wypiciu niemal wszystkiego - jestem też alergiczką i zdarzyły mi się 2 razy silne reakcje alergiczne, ale o tym później). Do tego przed każdą miesiączką po 2 tygodnie silnego zespołu napięcia przedmiesiączkowego, ze szczególnym naciskiem na aspekt psychiczny PMS. Ale po kolei.

 

W wieku 4 - 5 lat, gdy tylko troszkę rozumniejszy staje się człowiek, zaczęłam mieć objawy nerwicowe (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, nie rozumiałam tego, ale pamiętam swoje uczucia wtedy i dziś tak mogę o tym powiedzieć). Pamiętam, że rodzice często się kłócili po nocach, kłócili się o mnie. Bo nie lubiłam chodzić do przedszkola, chciałam być z mamą w domu i bardzo się o nią bałam. Chciałam mieć mamę cały czas przy sobie, bardzo się bałam, że coś jej się stanie, kiedy mnie przy niej nie będzie. Tylko będąc z nią mogłam mieć pewność, że wszystko jest ok. Z tego wszystkiego często nie mogłam zasnąć, chciałam żeby była przy mnie jak zasypiam albo najlepiej żeby ze mną spała. Ale nie potrafiłam powiedzieć tego wprost tylko zaczynałam płakać , marudzić. Mama złościła się i krzyczała na mnie, zaczynali się z tatą kłócić. Kłótnie trwały pół nocy, często kończyło się to dla mnie laniem a nawet bójkami rodziców. Gdy wszyscy się już wyczerpali, często mama przychodziła spać do mnie. Wtedy znów czułam się bezpiecznie, w sumie przecież o to mi chodziło, żeby mama spała ze mną.

Z czasem jednak zaczęłam bać się, że znów nie zasnę, że znów będzie kłótnia. I wtedy właśnie zaczęłam mieć swoje "rytuały" odczarowujące rzeczywistość. Np. równo ustawiony budzik "gwarantował", że szybko zasnę i nie będzie kłótni. Z czasem tych rytuałów zaczęło przybywać i zaczęły być coraz bardziej skomplikowane. Dochodziło również przyczyn, dla których musiałam te rytuały odprawiać, głównie były to lęki o najbliższych, później też o siebie. Następnie rytuały miały mi zapewniać np. dobrą ocenę na sprawdzianie w szkole, bezpieczną podróż, kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy i ogólnie rzecz biorąc, powodzenie na każdym polu działania.

Wierzyłam przez długi czas, że jestem jakąś "lepszą" osobą, "wybraną", która wie, jak zapewnić sobie szczęście i przychylność losu. Wierzyłam, że to wszystko dzięki moim rytuałom.

Ale była też druga strona medalu - czynności, które musiałam wypełniać, było coraz więcej, zaczynały zajmować coraz więcej czasu, pochłaniały ogromną ilość energii, natrętne myśli i przymus liczenia cały czas kłębiły się w głowie, prowadząc do permanentnego braku czasu, nerwowości, rozdrażnienia a czasem wręcz do okresów zupełnego wyczerpania. Przez ostatnie lata były okresy, że nie miałam sił i czasu na nic, wolałam już za nic się nie brać, żeby tylko znów nie musieć odprawiać tych rytuałów.

Zwykłe zmywanie naczyń, sprzątanie, wykonywanie najprostszych codziennych czynności stało się zadaniem nie do przeskoczenia. Jak mogłam, starałam się nie zaniedbywać obowiązków domowych, ale wymagało to nadludzkiego wysiłku i cierpliwości. Nie było to zwykłe przetarcie ścierką, przecierać tą ścierką musiałam po ileś tam razy, chociaż już dawno było czysto. Każdą kropeczkę czyściłam, skrobałam tak długo aż zniknęła, a jak nie dało się jej usunąć...dramat, to był zły znak, że może stać się coś złego, trzeba to było zaraz "odpokutować" jakimś innym umartwiającym zadaniem, pochłaniającym czas i energię. A jeśli jeszcze np. po tym całym wysiłku zrobiła się gdzieś jakaś smuga, spadł ręcznik z wieszaka itp. to czasem dostawałam wręcz ataku furii albo histerii. To było już za wiele..

Właściwie to tylko zarys tego co się działo w mojej głowie i mały wycinek tego co "musiałam" wykonać. Nie potrafię nawet tego opisać, zbyt wiele stron by to zajęło, nie potrafię też tego wszystkiego odtworzyć w pamięci. Ogólnie widzę teraz, że w tych moich czynnościach chodziło o umartwianie się. Zadawanie sobie trudu, bólu, takiego kontrolowanego przeze mnie, jakby na przebłaganie, żeby nie nastąpiły żadne złe wydarzenia w prawdziwym życiu, nad którymi już kontroli mieć nie będę. Takie zaczarowywanie życia, przyszłości, rzeczywistości, ale nie żadnymi zaklęciami lecz umartwianiem się na zapas.

Duże problemy miałam właśnie jeśli chodzi o sprzątanie i dbanie o siebie. Nie że zupełnie się zapuściłam, ale miałam wyznaczone dni np. na zrobienie maseczki, posmarowanie się balsamem do ciała. Nie mogłam zrobić tego kiedykolwiek, wtedy kiedy miałam na to czas i ochotę, tylko musiałam czekać na "wyznaczony" dzień. A jeśli w ten wyznaczony dzień nie miałam czasu albo siły to albo się zmuszałam albo musiałam czekać kolejny tydzień. Teraz uczę się dbać o siebie na bieżąco, wtedy kiedy mam czas, bez zbędnego zastanawiania się. Ale po tylu latach to takie dziwne uczucie, że można tak sprawnie i przyjemnie, w wolnej chwili zrobić coś dla swojej urody i samopoczucia. Jeszcze czasem się przed czymś wstrzymuję, zastanawiam. Bo jakże można tak po prostu?:) Tego "po prostu" ciągle się jeszcze uczę.

Tak samo ze sprzątaniem. Mając nerwicę starałam się dbać o dom jak tylko mogłam, choć wymagało to kilkukrotnie więcej czasu i wysiłku ode mnie niż od mojego męża ( w czasie kiedy ja wyczerpana kończyłam sprzątać 1 pomieszczenie, on już posprzątał resztę mieszkania i odpoczywał). Mimo wszystko starałam się jak mogłam, niby tak pedantycznie czyściłam jakąś kropeczkę, ale wmawiałam sobie, że w danym dniu nie wolno mi np. wyczyścić piekarnika. I piekarnik zostawał na wiele dni, tygodni przypalony. Tak było z wieloma rzeczami. I teraz to wszystko nadganiam, od zeszłego roku odgruzowuję po trochu mieszkanie, sprzątam zaległości i niedociągnięcia z lat, kiedy miałam nerwicę natręctw i nie byłam w stanie tego zrobić.

Zawsze też miałam problemy ze spóźnianiem się - zawsze i wszędzie. To było spowodowane oczywiście w głównej mierze milionem czynności, które musiałam wykonać przed wyjściem z domu czy z pracy. Ogólnie rzecz biorąc lęk i związane z nimi przymusowe czynności i liczenie nasilały się właśnie przed spaniem, przed wyjściem z domu, przed wyjazdem i przed wszystkimi ważniejszymi wydarzeniami w życiu. To jest właśnie charakterystyczne dla nerwicy.

 

Gdy poszłam na studia, oprócz nerwicy natręctw, która towarzyszyła mi cały czas, zaczęły pojawiać się inne zaburzenia. Najpierw była hipochondria. Pojawiły się objawy somatyczne nerwicy. To bolał brzuch, to coś kłuło w głowie. Objawy pojawiały się w różnych częściach ciała, zawsze powodując u mnie przeświadczenie, że to już koniec. Na pewno mam raka, albo jakąś inną straszną chorobę i już cało z tego nie wyjdę. Chodziłam od lekarza do lekarza, oczywiście nikt nic nie znalazł. Tzn. stwierdzono niedoczynność tarczycy, ale to nic strasznego, zaczęłam brać leki i poziom hormonów tarczycy szybko wrócił do normy. Więc to nie było żadnym problemem. Natomiast inne dolegliwości wciąż istniały a nie miały związku z żadną chorobą, tylko z nerwicą. Więc jak powiedziałam, chodziłam od lekarza do lekarza. Co było charakterystyczne, po wizycie u jednego specjalisty, który nic nie stwierdził, uspokajałam się na chwilę i dane dolegliwości prawie natychmiast ustępowały. Ale w ich miejsce równie szybko zajmowały inne. I znów myśli o śmiertelnej chorobie i wizyta u następnego specjalisty itd.

Szczególnie nasiliła się nerwica serca. Duszności, kołatania serca, bóle w klatce piersiowej. Miałam też sporadyczne ataki paniki w tramwaju, w miejscach publicznych. Potwornie bałam się, że coś mi się stanie właśnie w miejscu publicznym, że będę wtedy sama i nikt z przechodniów mi nie pomoże.

Pewnego razu w nocy dostałam takich duszności, bólów w klatce piersiowej, że byłam przekonana, że to zawał. Mama zadzwoniła na pogotowie a pani w dyżurce na podstawia objawów stwierdziła, że to nerwica (miałam też silne drgawki) i że to trzeba leczyć. Kazała dmuchać w papierową torebkę i wziąć tabletkę na uspokojenie. Oczywiście nie wierzyłam jej, myślałam, że popełnia błąd nie przysyłając karetki i że na pewno zaraz umrę. Spanikowałam, gdy mama przekazała mi jej zalecenia, ale cóż miałam robić. Mama dała mi tabletkę, właściwie pół, bo na mnie działają już małe dawki tego typu leków, i podała papierową torebkę. Objawy zaczęły ustępować a ja zapadłam w błogi sen! Od tego czasu uwierzyłam, że to tylko nerwica. Do psychologa nie poszłam, rodzice niby mówili, że to trzeba leczyć ale też specjalnie nie nalegali. Wg nich nerwice to jakieś głupoty i nie należy się tym przejmować a o nerwicy natręctw nie wiedzieli, cały czas ją ukrywałam przed całym światem. Nawet później, gdy im o niej powiedziałam, nie bardzo wiedzieli o co chodzi i raczej się w temat nie zagłębiali.

Zapisali mnie za to do kardiologa, pani doktor gruntownie mnie przebadała, stwierdziła, że mam tylko lekką niedomykalność zastawki mitralnej, która niczym nie grozi i nie powoduje takich objawów. Oczywiście po wizycie u lekarza jak ręką odjął. Znów byłam i czułam

się zdrowa!

Wtedy pomału zaczęło do mnie docierać, że jestem zdrowa, że te wszystkie dolegliwości to nerwica. Zrozumiałam i powoli zaczęłam przekuwać wiedzę w działanie. Gdy cos mi było zaraz przypominałam sobie wcześniejsze doświadczenia i że to tylko nerwica, upewniałam się w tym tak wewnętrznie i starałam się odwrócić swoją uwagę. Zazwyczaj pomagało.

Szybko jednak nerwica serca przekształciła się w rzecz następną - depresję, Przez pół roku nie świeciło dla mnie słońce i uśmiechałam się tylko z musu. Nie miałam żadnej motywacji, by rano wstać. Ale w tej całej bylejakości wstawałam, szłam na zajęcia na studiach, skończyłam pierwszy rok z samymi dobrymi ocenami. Jednak wszystko było mi obojętne, nie cieszyło mnie. Czasem wydawało mi się, że nie mam żadnych uczuć.

Ten stan też jakoś samoistnie przeszedł...w objadanie się. Tym razem większą część dnia zajmowało mi jedzenie i myślenie o nim. Nic mnie tak nie cieszyło i nie zajmowało jak jedzenie. Mama się cieszyła, że wreszcie jem więcej i nie widziała w tym nic złego. A ja wszystko jadłam z dokładką, jadłam dosłownie wszystko, mieszając smaki, jak "baba w ciąży". A przede wszystkim dużo słodyczy, codziennie przed spaniem wafelki, cukierki czekoladowe. Przed snem myślałam o tym, co zjem następnego dnia i już się nie mogłam tego następnego dnia doczekać.. Czułam się fatalnie. Przez rok takiego objadania się przytyłam co prawda tylko 5 kg, ale czułam się fatalnie, po obżeraniu się słodyczami mdliło mnie, czułam się ogólnie ociężała, bezsilna, pogłębiły się wahania hormonalne i wahania nastroju. Miałam wyrzuty sumienia, które znów zagłuszałam jedzeniem. A jadłam, bo brakowało mi miłości i zrozumienia. Bardzo pragnęłam mieć chłopaka, ten w którym się zakochałam związał się z moją bliską koleżanką, a rodzice mnie nie rozumieli, nie mogłam im się wyżalić i powiedzieć co naprawdę myślę i czuję, na każdą sprawę mieli własne zdanie i raczej moje problemy traktowali lekko, z pobłażaniem. Z jednej strony dziś ich rozumiem, to w końcu typowe problemy 20-latki, ale nadal nie brakuje mi ich otwarcia i zrozumienia.

Z czasem objadanie się zaczęło ustępować miejsca...strachowi przed jedzeniem. Zdarzyły mi się bowiem 2 przypadki silnej alergicznej reakcji po zjedzeniu orzechów włoskich. Kiedyś je jadałam ale ich nigdy nie lubiłam i oprócz bólu brzucha nic mi po nich nie było. Aż tu nagle po zjedzeniu torta orzechowego, miałam silną reakcję alergiczną. Od tego czasu zaczęłam się bać, że inne produkty, które do tej pory normalnie jadłam mogą się nagle okazać równie niebezpieczne. Zaczęłam wyłączać ze swojego menu najpierw produkty często uczulające, jajka, wino, wszystko co jest z jakimikolwiek orzechami itd. Co zjadłam to bałam się, że zaraz będzie alergia i czułam, tak czułam, że klucha mi się robi w gardle, źle się czuję, nie mogę oddychać, serce mi wali... Byłam pewna, że to reakcje alergiczne na kolejne produkty. Doszło do tego, że bardzo zawęziłam swoją dietę a "reakcje alergiczne" zdarzały się niemal codziennie. Poszłam do psychologa, pani tylko słuchała moich historii, uważam, że niewiele mi pomogła, na pewno nie tak jakbym się tego spodziewała, ale koniec końców sama wiele przepracowywałam w głowie i po ok. 2 latach zaczęłam wracać do normalnego jedzenia, bez lęku.

Później okresowo pojawiał się jeszcze nerwica wegetatywna, załączała się głównie wiosną i jesienią w okresach tzw. przesileń. Dotyczyła przede wszystkim bólów brzucha i zaburzeń serca. Chodziłam jeszcze trochę po lekarzach, ale z każdą wizytą dolegliwości słabły a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem zdrowa i że to tylko nerwica.

Natomiast przez cały czas dręczyła mnie nerwica natręctw. W 2011, 2012 i 2013r. bardzo się pogłębiała. Tak, nerwica natręctw to piekło na ziemi.

2 razy w odstępach roku miałam stan totalnego wyczerpania, po prostu przychodził taki moment, że czułam, ze ani jednej przymusowej czynności nie dam rady już wykonać i ani jednej strasznej myśli więcej nie zniosę. Dochodziłam do muru. Wiedziałam, że mam tylko 2 wyjścia - śmierć albo pokonanie choroby. Decyzja zawsze była taka sama - od dziś walczę z chorobą. Bo wiedziałam już, że to choroba, jak każda inna, polega na obsesjach i kompulsjach, myślach i natrętnych czynnościach i to są po prostu objawy tej choroby a nie żadne realne zagrożenie. Więc postanawiałam z nią walczyć. Ignorowałam natrętne myśli i starałam się nie wykonywać żadnych przymusowych czynności. Pomagało na krótko i znów wszystko wracało.

Uzdrowiła mnie wiara, którą odzyskałam stopniowo, przygotowując się do ślubu i biorąc ślub a później przede wszystkim w czasie choroby babci i poprzez jej śmierć, nastąpiło moje zmartwychwstanie. Jestem wdzięczna Babci, że koniec jej życia tak bardzo pomógł mi w moim życiu, Bogu, że tak tym wszystkim pokierował. Babcia odeszła w grudniu 2012r. Śmierć kogoś bliskiego była jedną z tych rzeczy, których bałam się najbardziej i które "zaklinałam", aby się nie wydarzyły, cierpiąc nerwicę natręctw. A paradoksalnie choroba straciła swój filar, na którym się trzymała i to wydarzenie doprowadziło ostatecznie do jej upadku. W trakcie choroby Babci odnalazłam drogę do Boga, Bóg dał mi a ja potrafiłam przyjąć Jego dary, siłę, mądrość, miłość. Zaczęłam stawać na własnych nogach, o własnych siłach, pokładając wiarę i ufność w Bogu a nie w chorobie.

Najpierw po śmierci babci mój stan się pogorszył, strach stał się jeszcze większy niż dotąd, ale to trwało tylko chwilę. Od stycznia 2013r. zaczęłam nabierać sił, odwagi, ufności. Zajrzałam na forum o nerwicy natręctw, czego to tej pory choroba "nie pozwalała" mi

zrobić ("jak wejdziesz na forum, będziesz o tym czytać, będziesz chciała się mnie pozbyć to "coś" się stanie", tak myślałam). Czytałam, rozumiałam coraz bardziej, że to tylko choroba i trzeba ją leczyć tak jak każdą inną. Bardzo pomogły mi opowieści i historie innych chorych i tych, którym udało się wyzdrowieć, dlatego napisałam swoją historię, mam nadzieję, ze choć jednej osobie też pomoże. Modliłam się, układałam wszystko po trochu po kolei w głowie. Jeszcze raz przeżyłam dojście do muru, za którym nie ma już nic i można wybierać: śmierć albo życie bez nerwicy natręctw. Znów wybrałam to drugie. Trwam w tym wyborze i w wierze. Ciągle się rozwijam, teraz czuję, że dużo bardziej i szybciej niż w czasie choroby.

Jeśli ktoś ma do mnie jakieś pytania, postaram się pomóc, zapraszam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

No bo to długa historia, prawie całe moje życie. Ciężko wytłumaczyć swoje lęki i psychozy komuś z zewnątrz...

Ale najważniejsze, że się udało. A co teraz robię? Żyję po prostu. Chodzę na jogę, regularnie, bardzo mi pomogła. Korzystam ze słońca i ruchu na świeżym powietrzu, to dodaje energii i uśmiechu. A przede wszystkim dyscyplina. Pewnie mi nikt nie uwierzy, ale dyscyplina w życiu nie jest jakimś utrudnieniem czy ograniczeniem wolności. Wprost przeciwnie, daje możliwość panowania nad sobą samym i własnym życiem. Czytam książki, wartościowe, wnoszące coś w życie, polecam "Dowód" Ebena Alexandra, uwielbiam "Alchemika" Paula Coelho. Chociaż przecież każda książka może coś wnieść, to zależy od nas samych i naszej świadomości. Zgłębiam tajniki własnej świadomości. Staram się nie uprzedzać do nikogo ani do niczego, iść przed siebie z życzliwością i otwartością dla świata i ludzi. Cieszyć się chwilą, żyć tym co jest TERAZ, być w teraźniejszości. A przede wszystkim ufam Bogu, jestem na Niego otwarta i widzę, że On zawsze ze mną jest.

Mam nadzieję, że teraz napisałam bardziej zrozumiale i trochę krócej :D

Pozdrawiam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Liberty, w Twojej historii odnajduje bardzo dużo ze swojej osoby.

Dla mnie tekst nie jest bełkotliwy, rozumiem całość, oj jak bardzo rozumie.

Zobaczyłam że miałaś/ masz dużo podobnych odczuć jak ja.

Fajnie że teraz już dobrze się czujesz;).

 

Obecnie się leczysz, do doczytałam się tylko o jakiś spotkaniach z psychologiem?

Brałaś leki, odbyłaś psychoterapie?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Droga Bei, chodziłam do psychologa parę lat temu w związku z lękiem przed jedzeniem (konkretnie lękiem przed reakcją anafilaktyczną po zjedzeniu danej rzeczy). Pani psycholog słuchała, mało mówiła, trochę wtedy pomogło mi to, że w ogóle ktoś mnie wysłuchał i rozumiał, że mogłam się komuś wygadać bez wstydu. Natomiast mówiłam jej też o nerwicy natręctw i Pani psycholog szczerze mówiąc mnie zlała...! Powiedziała, że skoro jakoś z tym żyję i normalnie funkcjonuję w społeczeństwie to nie należy się tym martwić!!! Tylko ja to widziałam trochę inaczej...

Tak więc przestałam chodzić do psychologa a ze swoimi lękami i z nerwicami poradziłam sobie sama. Myślę też, że zdarzył się cud. Po prostu pewnego dnia jakby zostało mi to odjęte. Przestałam czuć potrzebę tych lęków i natręctw. To stało się jak już pisałam po śmierci Babci. Ale też nie wzięło się znikąd. Od czasu choroby Babci, podczas jej powolnego odchodzenia, dużo się modliłam, wróciłam do źródła, do Boga, do modlitwy, do rozmowy z Nim. Dużo myślałam nad życiem, świadomością, o Bogu i wiele dane było mi wówczas zrozumieć. Zrozumiałam, że ponad wszystkim jest Bóg, On wszystko może i ze swoimi problemami należy zwracać się do Niego a nie do "przyjaciółki - choroby" (był czas, ze już niemal nerwicę natręctw personifikowałam, uważałam za swoją "przyjaciółkę", ale i też kogoś kto mną rządzi). Zrozumiałam, że powinnam ufać Bogu a nie chorobie. I tak po krok po kroku swoim umysłem, siłą woli, z pomocą Boga uzdrawiałam się. Czasem był krok w tył, ale to normalne, nie należy się tym przejmować, tylko znów robić choć pół kroczku do przodu. Byle do przodu.

Nie brałam żadnych leków, żadnych psychotropów. Byle jak najdalej od tego świństwa, które tylko maskuje chorobę, a nie leczy jej przyczyn.

Kochana Bei, wszystko jest w Tobie, w każdym z nas jest promyk światła Boga. Oznacza to, że w nas samych jest siła, moc, boska energia. Gdy wsłuchamy się w siebie, dotrzemy do głębi nas samych, to sami możemy się uzdrowić, zwłaszcza z chorób psychicznych, depresji, uzależnień. Znasz efekt placebo? Ktoś bierze tabletkę składającą się z substancji nie mających wpływu na zdrowie (woda, żelatyna itp.) a zdrowieje z raka. To umysł. On sam swoim umysłem się uzdrowił. Są takie przypadki.

Polecam wszystkim chorym, samotnym, żyjącym w lęku i poczuciu beznadziei książkę Ebena Alexandra "Dowód". Mnie bardzo pomogła, chociaż ja byłam już wtedy na dalszym etapie rozumienia. Ta książka jednak potwierdziła moje odczucia i wyobrażenia, uporządkowała moje myśli.

Pozdrawiam Cię gorąco! Mam nadzieję, że się jeszcze do mnie odezwiesz. :D

 

-- 20 cze 2014, 12:20 --

 

Aha, jakby co to ja zaglądam na forum z reguły raz dziennie, czasem nawet może się zdarzyć dzień przerwy, więc ze spokojem, odpowiadam na posty ale w swoim czasie :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Liberty, no jak akurat dopiero zaczynam leczenie, choć objawy nn mam od dawna :( .

Na razie chodzę do psychiatry (biorę leki), w lipcu mam pierwsze spotkanie z psychoterapeutką.

Podobnie jak Ty, myślę że Pan Bóg dużo może (może wszystko), kiedyś bardzo mi pomógł, wierzę że to dzięki Niemu teraz w ogóle funkcjonuje.

Tyle że ja kilka razy słyszałam od księży (na spowiedzi) bym poszukała pomocy u lekarza.

 

Mam nadzieję że kiedyś poczuję się tak dobrze jak Ty i że Ty już nigdy nie będziesz się czuła tak źle jak kiedyś ;) .

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Droga Ladywind, czasem czuję, że TO wciąż we mnie jest, wiem o tym. Czasem pojawiają się lęki, robię jakąś czynność z wewnętrznego przymusu, próbując w ten sposób "wpłynąć" na rzeczywistość. Ale pozwalam tym myślom przepłynąć przeze mnie. Od razu myślę też "przecież to tylko choroba, nie wierz tym myślom" i nie skupiam się na tym zanadto. Zdarza się to na szczęście rzadko, ale wiem, że muszę być wyczulona na takie myśli i od razu STANOWCZO reagować :)

 

Bei, każdy ma swoją drogę i swój sposób zarówno na wyzdrowienie jak i na dotarcie do Boga i siebie samego. Spróbuj psychoterapii, na pewno nie zaszkodzi a nawet jak nie pomoże od razu, to może zasieje w Tobie jakieś ziarenko, które z czasem zakiełkuje :)

A najważniejsze to przerwać zaklęty krąg lęków, natrętnych myśli i czynności. Spróbuj to uciąć. Ja właśnie od tego zaczęłam. Jak uchwycisz, że robisz jakąś absurdalną rzecz, spokojnie przerwij tę czynność i zajmij się czymś innym. Pozwól nawet najgorszym myślom przepłynąć i odpłynąć. Nie bój się, nic złego się nie stanie, na pewno, uwierz. Nie myśl w ogóle o tym, że coś złego może się stać. Co ma być to będzie, tylko Bóg o tym może zdecydować a nie Twoje ABSURDALNE czynności i myśli.

Pomyśl też o tym, co choroba Tobie daje. Nic na świecie nie jest tylko dobre albo tylko złe. Zastanów się, co zawdzięczasz swojej chorobie, znajdź chociaż jedną pozytywną rzecz w sobie, którą masz dzięki niej.

Na pewno jesteś wrażliwa, empatyczna, masz szerszą świadomość...Pomyśl.

Trzymaj się ciepło!:)

Pozdrawiam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Bei, u mnie tak było, że miewałam dni lepsze i gorsze w chorobie. Czasem był dzień, że czułam w sobie mniej lęku, a więcej siły. Moje lęki dotyczyły zdrowia i życia mojego i moich najbliższych, poprzez natrętne czynności chciałam "zapewnić" sobie i najbliższym zdrowie i bezpieczeństwo. Zobacz, jak wiele ryzykowałam więc, świadomie powstrzymując się przed wykonaniem danej czynności. Bardzo się bałam, ale w chwilach przebłysków zdrowego rozsądku widziałam, że popadając coraz bardziej w chorobę tak na prawdę nie pomagam ani sobie ani nikomu.

W końcu zrozumiałam, że nn to zaklęty krąg obsesji (myśli) i kompulsji (czynności). Wyobraź sobie duże koło, idziesz po nim ołówkiem, jedyna ścieżka prowadzi po linii, w koło i w koło. Jak z niego wyjść? Tylko przecinając tę linię, czyli Twój lęk.

Nie wiem na czym dokładnie polegają Twoje myśli i natręctwa. Co jest źródłem lęku? Sama piszesz, że boisz się nie wiesz czego. Może właśnie psychoterapeuta pomoże Ci dotrzeć do źródeł tego strachu. Swój lęk trzeba zrozumieć, oswoić jak dzikie zwierzątko i go zaakceptować. Akceptacja lęku jest bardzo ważna, zrozumienie i zaakceptowanie tego, że on w Tobie jest, bo to pozwala oswoić się z nim, nauczyć się z nim żyć i panować nad nim. Nerwica ma to do siebie, że nawet jak psychoterapia odniesie skutek i będziesz czuła się zdrowa, to ona lubi nawracać. Niezmiernie rzadko odpuszcza na dobre. Stare lęki gdzieś się czają, więc trzeba być tego świadomym, że one będą z nami zawsze. Trzeba więc je trochę polubić :) Chodzi o to, że Ty masz nauczyć się je akceptować i być ich Panią. Nie one nad Tobą mają panować, tylko Ty nad nimi. Na tym polega cel psychoterapii, leczenia nerwic. Ale myślę, że całe życie każdego, zdrowego czy chorego, powinno polegać na rozumieniu i akceptowaniu siebie jako całości, razem z negatywnymi naszymi cechami i aspektami oraz na świadomości własnej siły i umiejętności bycia panem samego siebie.

 

Właśnie wtedy, gdy miałam trochę lepszy dzień i więcej siły, to kilkakrotnie próbowałam przeciąć krąg. Próbowałam kilka razy na przestrzeni ok. 2-3 lat. Zazwyczaj udawało się na max. kilka dni. Dłużej nie dawałam rady, lęk był silniejszy. Ale warto próbować, zwłaszcza jak nie ma innego wyjścia. Za ostatnim razem kiedy doszłam do ściany, do granic swoich sił, postanowiłam po raz kolejny przerwać wykonywanie natrętnych czynności. W ten sposób przecięłam ten krąg, o którym pisałam wcześniej. Zaczęłam od czynności. Może komuś łatwiej będzie najpierw uporać się z myślami albo oswoić lęk. Każdy ma swój sposób. Ale myślę, że czynności jest najłatwiej kontrolować. Z tysiąca absurdalnych czynności wykonywanych dziennie zostawiłam sobie kilka (dla bezpieczeństwa) a pozostałe kontrolowałam i gdy się pojawiał przymus ich wykonania, olewałam go. Mówiłam do swoich myśli "odejdźcie, nie wierzę wam, nie muszę tego wykonywać". Minęło kilka dni i jakoś dawałam sobie z nimi radę, było ich coraz mniej a ja coraz mniej się bałam. Z czasem zaczęłam rezygnować z kolejnych czynności i było coraz lepiej. No i cały czas prosiłam Boga o wsparcie.

 

Bei, leki które bierzesz też mają na celu opanowanie lęku i w ten sposób przerwanie kręgu.

 

Próbuj każdym sposobem, do skutku. Może to trochę trwać, nie obiecuję też, że na 100% wyzdrowiejesz. Ale nic nam nie pozostaje jak tylko próbować i krok po kroku...ze spokojem i akceptacją.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Liberty, dziękuję za miłe słowa ;*.

 

Jeśli chodzi o moje problemy to na pewno na chwilę obecną jest to skrupulatyzm i bakteriofobia. Dużo w życiu zawaliłam, leczenie zaczęłam niedawno, choć objawy nerwicy mam od kilku lat. Przez lata trochę się one zmieniały, przede wszystkim dochodziły nowe, a stare wcale do końca nie ustępowały. Dużo natręctw mam na tle religijnym. Na początku nie wiedziałam, że to jest choroba :roll: , byłam przekonana że to moja wina (np. że natrętne myśli to grzech...). Bardzo mnie to wtedy męczyło, choć nie mogę powiedzieć, że teraz nie męczy.

Kilkakrotnie słyszałam od księży, że jesteś skrupulatką. To właśnie kilka lat temu po raz pierwszy wizytę u lekarza polecił mi spowiednik, byłam od niej o krok (już nawet dzwoniłam się zapisać), ale nic z tego nie wyszło.

 

Potem doszła bakteriofobia, która także się zmieniała. Miałam taki czas, że myłam ręce 1h a kąpałam się 3h, że nie chciałam wstawać z łóżka, że chciałam umrzeć... jeśli się to nie skończy. Wtedy dużo się modliłam i chyba Bóg mi pomógł- zdałam maturę, studiuję...

 

Teraz widzę, że lek który biorę trochę mi pomaga (pewnie inni tego nie zauważają, ale ja to czuje), strasznie się tego boję (wiem że to dziwne- boję się wyleczenia), na razie nie umiem sobie tego wyobrazić, że mogłabym w domu dotknąć pewnych rzeczy, (poza domem jest lepiej).

Boję się psychoterapii, ponieważ mój umysł "podsuwa mi" że muszę coś powiedzieć, coś co jest najbardziej wstydliwe, upokarzające itd.

Od dawna tak jest, np. wiele razy na spowiedź słyszałam, że to nie grzech, że nie muszę o tym mówić, ale ja nie potrafiłam, a teraz już nie potrafię mówić o tych rzeczach (bo doszły do takiego stopnia że boję się że np. znieważę nimi spowiedź). Z psychoterapią pewnie będzie podobnie, będę ciągle myślała, że powinnam się upokorzyć, że jak tego nie zrobię to się nie liczy... a ja nie chce. Boję się tej psychoterapii, tego rozdrapywania bolesnych wspomnień, tego grzebania w sobie i w przeszłości :hide: . Z drugiej strony myślę, że jest to dla mnie szansa, że bez niej z tego nie wyjdę...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Biedulko Ty moja...

Dobrze Cię rozumiem. Moje lęki i natręctwa polegały na czymś innym niż Twoje, ale zasada widzę jest ta sama.

Ja też bałam się wyzdrowieć! :mrgreen: Naprawdę! Bałam się, że jak wyzdrowieję z nn to wtedy zachoruję na raka, albo coś w tym rodzaju i wtedy już na pewno nie będzie dla mnie ratunku, a tak to chociaż z nerwicą jakoś można żyć...tak wtedy myślałam. A poza tym nie potrafiłam sobie wyobrazić, co ja zrobię z taką górą wolnego czasu, gdy nie będę go tyle marnować na wykonywanie tych wszystkich absurdalnych czynności. Bałam się czasu wolnego i bycia sama ze sobą, ze swoimi myślami.

Moje natręctwa również się bardzo zmieniały na przestrzeni czasu a przede wszystkim narastały i zabierały coraz więcej sił i czasu.

Na początku też przez długi czas nie wiedziałam, że to choroba, gdzieś przeczytałam o tym dopiero po wielu latach.

Moje objawy polegały też na tym, że nerwica "powiedziała" mi, że nie mogę iść do psychologa, ani rozmawiać z kimś o swojej chorobie, bo to będzie najgorsze "wykroczenie" a ona się wtedy zemści. Nie mogłam też wchodzić na forum, nic się dowiadywać na ten temat...Więc sama rozumiesz, że terapia była wręcz niemożliwa w tym wypadku. Hehe! Sama się z tego teraz śmieję, ze choroba nie pozwalała mi się leczyć!!! :mrgreen: Dopiero w styczniu zeszłego roku odważyłam się zajrzeć na forum. Przeczytane historie innych bardzo mi pomogły zrozumieć chorobę i zacząć się śmiać z samej siebie.

Niedawno miałam też epizod z nerwicą na tle religijnym, oj to jest bardzo męczące i wyczerpujące tak wewnętrznie. To było całkiem niedawno, gdy już można powiedzieć byłam zdrowa. Ale szybko to wychwyciłam i zaczęłam sobie powtarzać, że Bóg nigdy nie będzie chciał Twojego cierpienia. Jeśli coś chce Twojego cierpienia to możesz to być tylko Ty sama, Twój chory umysł - od razu przepraszam za to określenie, ale tak jest :D

NN to choroba umysłu i duszy.. A Bóg chce, żebyśmy byli zdrowi, szczęśliwi i wolni, mieli wolną wolę (w przypadku nn trudno mówić o wolnej woli...) i jeśli coś już jest wykroczeniem przeciwko Niemu, to pielęgnowanie w sobie choroby!!!

Nie bój się psychoterapii! Rozgrzebywanie wspomnień pomoże Ci dotrzeć do siebie i się od nich uwolnić. Powiedz od razu psychologowi o przymusie mówienia tych upokarzających Cię rzeczy, to są rozumiem te natrętne myśli? Ja miałam przymus liczenia w myślach, wszystkiego non stop. A poza tym zmuszałam się wciąż do robienia czegoś trudnego, męczącego albo czułam "zakaz" zrobienia czegoś miłego, przyjemnego. Taka forma ciągłej pokuty albo ofiary za siebie i bliskich. Myślę, że czujesz się nadmiernie odpowiedzialna za coś z przeszłości, na co pewnie tak naprawdę nie miałaś wpływu. Czujesz się być może winna, chcesz się ukarać. Tak to widzę, może się mylę, psychoterapia powinna pomóc Ci dotrzeć do tego.

Pozdrawiam cieplutko w te chłodne czerwcowe dni!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Liberty, to miło, że rozumiesz ;) i nawet mogę w to uwierzyć bo przeszłaś przez coś podobnego.

Mi też to wszystko zajmowało i niestety nadal zajmuje mnóstwo czasu. W liceum codziennie spóźniałam się na lekcje (gdy autobus już odjeżdżał ja nadal zajmowałam łazienkę), teraz jest trochę lepiej pod tym względem, choć tak naprawdę wcale nie jest, po prostu musiałam się jakoś dostosować do sytuacji- do życia.

 

Psychoterapii myślę, że nie potrafię się nie bać ;(, tzn. nie przeraża mnie pierwsza wizyta, psychoterapeutka itd., ale to co będę musiała powiedzieć. W sumie od samego początku będę musiała się z tym zmierzyć, bo pewnych rzeczy po prostu nie da się obejść. Nawet u psychiatry nie trzeba tak bardzo zagłębiać się w szczegóły, a na terapii chyba o to chodzi, boje się nawet myśleć o tym :roll: .

 

Natrętne myśli to nie tylko przymus mówienia. Często mam np. złe myśli na temat Boga, przez nie po spowiedzi myślę, że nie mogę przyjąć Komunii. Teraz już wiem, że to nie jest do końca tak jak myślałam na początku (uważałam np. że w dniu bierzmowania przyjęłam Komunie choć może nie powinnam, bałam że sakrament jest nieważny (spowiadałam się na dzień przed, tak naprawdę to dwa razy z myślą, że to przed bierzmowaniem). Po spowiedzi zdarza mi się walczyć o to żeby nie myśleć źle o tacie, żeby te myśli nie były grzechem.... . Niektóre objawy nasilają się gdy mam np. iść do spowiedzi, potrafię wtedy kilka razy przed wyjściem iść do toalety, myć ręce, ciągle znajduję coś co muszę jeszcze poprawić... teraz rzadko się spowiadam :(.

Ta nerwica jest jednak okropną chorobą...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Czesc bei,

Mialem podobne natrectwa, na tle religijnym , zreszta chyba na kazdym wyobrazalnym tle. Moge stwierdzic ze praktycznie natrectwa u mnie nie wystepuja wcale. Co mi pomoglo to modlitwa, dzieki niej dostalem takze zrozumienie wielu kwestii, czytanie ksiazek ktore poglebily moja wiare i daly zrozumienie(np na tej stronie ksiazki o Bożym Miłosierdziu a także te na samym dole http://www.objawienia.pl/anna/spis-anna.html). Dodatkowo zrozumialem jak wielki wplyw na nasze samopoczucie maja nie tylko nasze nawyki mysleniowe ale zywieniowe czy niedobory(mysle ze wiekszosc z nas je puste kalorie, zero warzyw albo takie ktore nie dostarczaja potrzebnych witamin czy mineralow). Dzisiaj wiem ze jedzenie bialego pieczywa, cukru czy kofeiny takze wywoluje u mnie stany natrectw czy lęków.

 

Chce zebys wiedziala ze to klasyczne nerwicowe klimaty sa ze po spowiedzi przed pojsciem do Komunii masz takie natretne mysli. Staraj sie nauczyc tym w ogole nie przejmowac. Zrozum ze paradoksalnie do tego co Ci sie wydaje w glowie, jak idziesz do Komunii i dostajesz takie mysli, mozesz sie nie tylko nie przejmowac ale ofiarowac swoje cierpienie w jakims celu. Bo pamietaj ze Pan Bóg dobrze wie co Ci dolega, ze jestes chora i wie ze mysli nie sa Twoje. Wiec jak juz masz ten atak natretnych mysli, to np powiedz sobie ze nie zgadasz sie z tymi myslami i chcialabys byc zdrowa, ale przyjmujesz swoj krzyż jesli taka jest wola Boża i ofiarowujesz te cierpienia ktore teraz przechodzisz idac do komunii w jakiejs tam intencji. W tym momencie zrobisz dobry uczynek i wytworzysz w swojej glowie pewien spokoj, bo zrozumiesz ze to nie tylko nie jest grzechem ale moze byc dobrym uczynkiem.

 

Co do kwestii nasilajacych sie objaw przed pojsciem do spowiedzi, to tez zupelnie naturalne jest. Jest to dla Ciebie stres wiec wytwarza sie u Ciebie wiecej hormonow stresu ktore powoduja te rozne zachowania. Dobrze jest zrozumiec ze nerwica ma pewne limity, moze wytworzyc tylko pewne stany ktore w kolko beda nas nakrecac, tak dlugo jak bedziemy jej na to pozwalac. Czlowiek majacy nerwice jest po prostu wyczulony na reakcje swojego organizmu, jak to zrozumie i przestanie sie tym przejmowac to automatycznie beda sie u niego zmniejszac te stany(a nawet jesli wystapia to osoba wiedzaca i stwierdzajaca "o znowu nerwica przyszla" nie zacznie tego analizowac i atak szybko minie).

 

Pamietaj ze mozesz bardzo wiele, mysle ze potrzebujesz w siebie uwierzyc i zrozumiec ze bycie zdrowym to nie jest odlegla przyszlosc, bycie zdrowym to jest zrozumienie ze stany ktore przechodzisz tak naprawde w niczym nam nie moga przeszkadzac jesli tylko je zrozumiemy i przestaniemy zwracac na nie uwage :). Po prostu zaakceptuj sie(to nie znaczy ze masz sie zgadzac z natrectwami ale zrozumiec ze tak teraz jest i tyle), to samo ze stanami lękowymi, wystepuja teraz u Ciebie ale Ty rob swoje, miej swoje plany i zajmij sie czym chcesz, bo jest dobrze, nerwica Ci bedzie chciala wmowic inaczej, ale Ty juz wiesz ze to tylko nerwica ;).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Bardzo się zgadzam z Ojakdobrze:)

To kolejny przykład na to, że trzeba trochę zmienić swoje myślenie, utarte ścieżki myślowe, spojrzeć na nerwicę z dystansu. Nie trzeba walczyć z nerwicą i zupełnie się jej pozbyć, lecz wystarczy ją zrozumieć i zaakceptować, żeby nauczyć się z nią żyć i czuć się dobrze.

Ojakdobrze, widzę, że przeszedłeś podobną ścieżkę jak ja, poszerzyłeś znacznie swoją świadomość i to jest piękne, że choroba też nam coś daje. Z cierpienia może wyniknąć jak widać coś dobrego.

Mi też natręctwa zawsze nasilały się w okresach większego stresu, np. przed ślubem. Teraz też szczególnie na nią uważam w okresie wzmożonego stresu, żeby zaraz ją zduszać w zarodku, aby znów nie rozrosła się do olbrzymich rozmiarów :D

A jeśli chodzi o jedzenie to jest to bardzo ważna kwestia, o której prędzej nie wspomniałam.

Ja tak samo mocno ograniczyłam słodycze, wszelki cukier gdziekolwiek występujący, ogólnie staram się zdrowo odżywiać. Bardzo ważną sprawą dla mózgu i układu nerwowego są nienasycone kwasy tłuszczowe, zwłaszcza omega-3. Od kilku miesięcy jem codziennie łyżkę oleju lnianego (nierafinowanego, tłoczonego na zimno - bardzo ważne!, najlepszy jest Budwigowy), zimą brałam tran.

Witamina D jest też konieczna dla lepszego samopoczucia, dlatego wspominałam we wcześniejszych postach o korzystaniu ze słońca, a zimą właśnie dobry jest tran. Ponadto od miesiąca biorę olej z wiesiołka - poprawia funkcjonowanie układu hormonalnego (zwłaszcza ważne dla kobiet), dobry na PMS, polecany też przy depresjach. Po łyżeczce dziennie, koniecznie płynny a nie w kapsułkach! Można kupić w zielarniach.

 

Pozdrawiam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W tym tekście z 1 posta odnajduję wiele z siebie...:) Wiem jak nerwica natręctw potrafi utrudniać życie. Również pamiętam sytuacje z czasów gdy miałem powiedzmy 13 czy 14 lat. Pamiętam niektóre te rytuały, że to to mogę a tego to nie mogę bo cośtam. Również nie mając bladego pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak nerwica natręctw miałem niekiedy wrażenie, że może właśnie coś ode mnie zależy, że jestem inny niż wszyscy i moje "rytuały" mają na coś wpływ.. Pamiętam, że mnie to męczyło ale też pomógł mi Bóg i wiara w Niego :) Pamiętam, że w pewnym momencie po prostu zrozumiałem, że te rytuały to mój wymysł (ciągle nie wiedziałem, że istnieje takie coś jak NN i że ją mam), że wierzę w Boga i że On może wszystko, kocha mnie. Że ja jestem zwyczajnym człowiekiem, jak każdy i że myślenie, że od tych moich rytuałów cośkolwiek zależy jest totalnym głupstwem. Po prostu ufając Bogu zrozumiałem, że to czy policzę do 3, do 5 czy do 10 nie ma żadnego znaczenia. Od tego momentu takie rytuały po prostu się skończyły, jakby uciąć :) Ile prostsze stalo się wykonywanie niektórych czynności. :)

Dziś już oczywiście wiem, że cierpię na NN i ciągle z nią walczę, co prawda objawia się ona w inny sposób. Miałem też okres niedługi, że wstawanie rano z łóżka było dla mnie przymusem, nic mi się nie chciało, przestałem o siebie dbać. Przechodziłem też objadanie się. Lubię co prawda słodycze i zawsze lubiłem, ale przez pewien etap po prostu zajadałem stres, przytyłem. Nie wiedziałem o takich forach, w zasadzie myślałem że z NN to walczę sam i nikt inny nie ma takich problemów. Z czasem jednak stwierdziłem, że się nie poddam. Zacząłem szukać informacji o NN, poczytałem historie ludzi i zrozumiałem, że najgorsze co można zrobić to się poddać. Znów pomogła mi wiara. Zacząłem dostrzegać sens w słowach, że każdy musi ponieść swój krzyż. Modlę się i proszę o siłę do niesienia. To pomaga, wiem że Pan Jezus jest ze mną takim jakim jestem. Wiem, że ciężko jest walczyć z NN. Dziś w moim przypadku objawia się ona w zdecydowanej przewadze natrętnych myśli. Wiem że to atakuje czasem akurat to co jest dla mnie ważne. Wierzę w Boga i nieobce mi są natręctwa na tym właśnie punkcie. Kocham piłkę nożną, oczywiście też miewam natręctwa skierowane jakby przeciwko niej. Z czasem coraz bardziej rozumiem funkcjonowanie tej choroby i coraz mocniej wiem to, że nawet z nią dam sobie radę i się nie poddam. Przestałem się zaniedbywać. Dziś w moim przypadku NN zdecydowanie przeważają natrętne myśli. Wiadomo, że miewam i sytuacje kiedy czuję się bezsilny i wyczerpany, ale nie poddaję i nie poddam się. :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Liberty,

to prawda ze choroba nam cos daje. Malo tego, ja moge stwierdzic ze choroba mi pomogla w wielu kwestiach i mysle ze skoro ja nabylem to byla mi widocznie potrzebna. Sek w tym ze nie kazdy chce przyjac taki scenariusz, zreszta ja sam dlugo chyba nie chcialem go przyjac. Choroba to czas na zmiane, ewaluacje dotychczasowych osiagniec. Oczywiscie nie twierdze ze tak jest u kazdego(gdyz tego nie wiem), ale mysle ze wiele osob nawet sobie nie zdaje sprawy ze choroba(mam na mysli stany nerwicowe, bo mimo wszystko ze sa uciazliwe to jednak odwracalne) to moga byc drzwi do pelniejszego zycia, zrozumienia i spokoju.

 

Rzecz jasna to moze brzmiec jak jakis absurd, bo jak kogos mecza natrectwa czy leki albo stany depresyjne to w tym momencie nie wyglada to na rozwoj, no ale pozory myla, stwierdzam to na swoim przypadku.

 

Co do tych niedoborow to wlasnie mnie ten watek mysle mocniej zaczal interesowac, gdyz moje poczatki nerwicy to w ogole wlasnie nie pasowaly do tego zebym sie zle poczul od psychiki. Czulem sie swietnie, bylem wyluzowany, nawet jakos bardziej niz poprzednio i mialem taki po prostu swietny okres. Az tu pewnego dnia pierwszy atak paniki z "niczego" i zaczelo sie.

 

Pozniej weszlo w pamiec i sie dodatkowo nakrecalem. Pomiajajac wiele szczegolow, zaczely mi dochodzic rozne natrectwa itd... Oczywiscie co warto jest podkreslic przed tym calym okresem nerwicy mialem okres gdzie przez jakis czas bylem na diecie gdzie nie jadalem praktycznie weglowodanow, natomiast piwo bylo czeste w moim menu ;).

 

Przechodzac dalej bez wiekszych szczegolow szukalem roznych rozwiazan, czytalem rozne ksiazki o psychice czy juz nawet teksty podchodzace pod ezoteryke, czy tez rzeczy o wszechswiecie itd. Natrectwa sie nasilaly do tego stopnia ze juz wydawalo mi sie ze nie wyrobie czasami. Oczywiscie bywaly lepsze i gorsze dni, czy dluzsze okresy, ale koncowka przed punktem zwrotnym byla najbardziej intensywna. Co jest istotne to fakt ze modlila sie za mnie moja siostra i po czasie zaczalem odczuwac coraz wieksza potrzebe pojscia do spowiedzi.

 

Nie bylem 14 lat, zreszta do kosciola rzadko chodzilem, nawet nie ma co mowic jak sie balem przed ta spowiedzia. Poszedlem na spowiedz otwarta, juz wtedy poczulem pierwsza ulge i uczucie ktorego dawno juz nie zaznalem. Pamietam nawet takie istotne szczegoly, ze jak z tamtad wyszedlem to czulem ulge ale czulem tez taka roznice ze teraz pasuje sie troche inaczej zachowywac. To bylo takie uczucie ktore dawniej zawsze mialem, ale przez zaniechanie chodzenia do spowiedzi po prostu zaczynalo mi sie wydawac ze mozna robic wszystko jesli sie ma na to ochote(w ramach jakiegos rozsadku rzecz jasna, z tym ze ten rozsadek byl mocno poszerzony ;).

 

Potem po spowiedzi i przyjeciu Komunii czulem sie przez kilka tygodni ogolnie lepiej bo zaczalem przelamywac leki ale w dalszym ciagu meczyly mnie te natrectwa, na roznym tle, wiec poszedlem do ksiedza egzorcysty bo juz nie wiedzialem co sie ze mna dzieje, zapytac czy to jakies opetanie, ale tam ksiadz powiedzial mi ze to sa takie dreczenia a nie opetanie.

 

Tak w ogole to tak tez postanowilem ze jesli Ci ksieza powiedza mi zebym sie poszedl leczyc to tak zrobie. Ale ani spowiednik ani egzorcysta nie polecili mi lekarza, gdyz pytalem ich co poczac w tej sprawie. Widocznie w moim przypadku wiedzieli ze potrzebuje czegos innego, ze moja droga jest inna. Zaczalem sie wiecej modlic, odmawiac rozne modlitwy i jakby zaczely mi sie otwierac przede mna moje wewnetrzne problemy. Po tej wizycie u ksiedza egzorcysty zaczalem czuc sie lepiej pod wzgledem natrectw bo on mi wytlumaczyl pewne kewstie, co nie znaczy ze pozniej nie mialem jeszcze natrectw czy lekow. Dodatkowo kolejne spotkania z moim spowiednikiem pomagaly mi coraz wiecej zrozumiec.

 

Wiec jak juz zaczely sie przedemna otwierac te rozne moje problemy w dosc szybkim tempie dowiedzialem sie ze mam stany hipoglikemiczne czyli w uproszczeniu spadki cukru. To prawdopodobnie zaczelo powodowac te moje pierwotne stany nerwicowe wiele lat wstecz, a wiem to dlatego ze batoniki i inne slodycze poprawialy mi humor od dawna(jak sie nie ma hipoglikemii tez moga poprawiac, ale ja mialem duze skoki nastrojow uzaleznione od tego co ile jem i co jem).

 

Oczywiscie po czasie wyszlo ze nie tylko hipoglikemia ale inne rzeczy czy toki mysleniowe, ktore mam w sobie zakorzenione wplywaja na moje samopoczucie.

 

Dzisiaj mam juz taki pelniejszy obraz co moze powodowac stany nerwicowe.

Dlatego wydaje mi sie ze tak wlasnie bardzo wazne jest podejscie indywidualne i zrozumienie samego siebie, mnie w tym pomogla modlitwa.

 

 

Co do tych witamin, to faktycznie niedobory w tych czasach mamy ogromne. W naszym kraju napewno mamy braki witaminy D o ktorym piszesz Liberty. Dodatkowo podejrzewam ze podobnie jest z witaminami B czy magnezem i wapniem. Chcialbym jeszcze dodac cos na temat omega-3, bo o ile wiem ze faktycznie pomaga, ja czulem sie po nim troche gorzej. Wyczytalem gdzies ze na jakis tam skladnik z omega-3 tez mozna miec jakby jakas nietolerancje. Czy dlatego czulem sie taki troche przybity po omega-3, czy moze z innego powodu nie wiem. Wiem tylko tyle ze przez jakis okres kupilem troche supplementow i moge stwierdzic tak, ze jesli sie samemu czegos nie sproboje np jakiegos aminokwasu czy witamin lub mineralow, albo sie nie przebada na niedobory to ciezko stwierdzic co nam moze pomoc a co nie.

 

Na koniec tej wiadomosci dodam jeszcze ze wystarczy sobie wyobrazic ze mozna miec jakis niedobor i juz dostac latke jakiejs choroby(gdyz pewne niedobory moga powodowac wiele stanow nerwicowych, czy inne stany chorobowe), leczyc sie na nia, chodzic do psychoterapeuty i szukac problemow ktore nie istnieja. Oczywiscie sa osoby ktore potrzebuja takiej pomocy, ale warto wiedziec ze sa i te drugie. Zostalo wymyslone wiele nazw i wiele schorzen, ktore tak naprawde nie sa niczym innym jak pochodna jakiegos stanu w organizmie. Dlatego niektorzy nie czuja ulgi, bo nie sa leczeni, tylko faszeruje sie ich jakimis tabletkami albo wymysla co maja robic, a oni nie moga poczuc sie lepiej bo cos im dolega co nie ma zwiazku z psychika.

 

Liberty, fajnie ze rozpoczelas ten watek bo moze komus takie informacje pomoga :).

Edytowane przez Gość

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ojakdobrze, dziękuję za miłe słowa. Z taką myślą zaczęłam ten wątek, że może choć jednej osobie uda się pomóc to już będzie sukces.

Mi osobiście też bardzo pomogło czytanie historii innych. Zrozumiałam, że nie jestem z tym sama jedna na świecie, że nie jestem jakaś inna i że ode mnie nie zależy coś bardziej niż od pozostałych ludzi (nawiązując do wypowiedzi maradony).

 

Ladywind, ja też miałam straszne kryzysy przed okresem. Polecam Ci właśnie olej z wiesiołka, łagodzi PMS, poprawia nastrój i działa kojąco na nerwy więc i natręctwa nie powinny się tak nasilać (kuracja powinna trwać 3 miesiące, ale ja efekt widzę już po ok. 2 tygodniach brania).

 

Mi osobiście tran i olej lniany pomagają. Poprawiła się odporność jesienią i zimą, pomaga też na skórę i włosy i być może na układ nerwowy też przy okazji. Trudno stwierdzić, bo ogólnie to wszystko się zazębia, zdrowe odżywianie, ruch, rozwój wewnętrzny.

Z resztą tak jest, nie można oddzielać ciała od duszy i psychiki. Człowiek jest przecież całością, a współczesna medycyna podchodzi trochę dziwnie, jakby każdy narząd funkcjonował w oderwaniu od reszty, a to kompletna bzdura.

 

Wątek jedzenia mogłabym rozwijać w nieskończoność, też się tym bardzo interesuję. Swoją drogą każda dieta eliminacyjna, w tym również ta wykluczająca węglowodany jest szkodliwa. Cukier i białe pieczywo - mówię NIE, natomiast kasze, płatki owsiane, orkiszowe itd., razowe pieczywo są bogate w błonnik i minerały (magnez i wit. z grupy B, o których wspomina Ojakdobrze) i o tym nie można zapominać komponując menu. Piwo, zdecydowanie niewskazane, bomba cukrów prostych, wychładzające organizm. Polecam też książki Anny Ciesielskiej "Filozofia zdrowia", "Filozofia życia" i "Filozofia smaku", może nie ze wszystkim się 100% zgadzam ale bardzo dużo w nich mądrości i szerokiego spojrzenia na rzeczywistość i zdrowie człowieka.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Liberty, mysle w takim razie ze trzeba ten watek jedzenia w troche bardziej rozwinac ;). Swoja droga wlasnie po to napisalem o tym piwie i weglowodanach, a raczej ich braku, gdyz wlasnie ludzie nie zdaja sobie sprawy jak bardzo dieta moze wplywac na organizm. Wiem ze u mnie wplynela negatywnie, mimo ze na poczatku czulem sie wrecz rewelacyjnie(oczywiscie mam na mysli nie jedzenie weglowodanow, a nie picie piwa :).

 

Co do odzywiania jak i supplementow to jednak dobrze podchodzic indywidualnie, bo mozna miec jakies nietolerncje np glutenu(w ogole o tym nie wiedzac). Duzo sie nauczylem dzieki swojej hipoglikemii, a to dlatego ze jakos to co czytalem nie do konca mi czasami pomagalo. Wiec duzo szukajac natrafilem wkoncu na informacje o tym ze mamy rozne "spalanie" energii, jedni wolne inni szybkie. Wiec ten co za szybko spala powinien spozywac pokarmy i supplementy ktore spowolnia u niego ten proces a osoba ktora ma za wolne spalanie przyspieszyc. Tak w wielkim skrocie to wyglada :).

 

Co do nerwicy natrectw, to czytalem w ksiazce pewnej kobiety ktora pomogla wielu osobom(ksiazka w jezyku ang. http://www.amazon.com/Depression-Free-Naturally-Eliminating-Anxiety-Despair/dp/0345435176#reader_0345435176) ze osoby z natrectwami maja zbyt duze stezenie histaminy, ktora to powoduje wlasnie natrectwa. Teraz istotne jest to ze przykladowo vitamina b12 czy kwas foliowy podnosza stezenie histaminy, dlatego wlasnie tak wazne jest indywidualne podejscie do sprawy i probowanie co nam pomaga. Dobrze jest wczesniej wiedziec czy ma sie ten poziom podniesiony, bo jesli sie nie ma a zacznie obnizac to obnizony poziom tez ma swoje efekty specjalne. Dlatego np ciekawe jest czy powiedzmy przed okresem nie podnosi sie kobietom poziom histaminy, przez co macie wtedy zwiekszone natrectwa, oczywiscie to tylko czysto teoretyczne zastanowienie :).

 

Liberty, a czy slyszalas np o badaniu z wlosa, o tym jak tam wiele mozna poznac o swoim organizmie? Pytam bo zrobilem takie badanie i ono naprawde pozwala zawezyc poszukiwania na temat tego co w trawie piszczy ;).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Bardzo inspirująca i dobrze przekazana historia Liberty :) Nie mam pojęcia czemu ktoś tam na początku się czepiał.

 

Mam kikla słów głównie do Bei... bo pojawił mi się tu taki niepokojący pogląd o psychoterapii...

Jak piszesz:

Boję się tej psychoterapii, tego rozdrapywania bolesnych wspomnień, tego grzebania w sobie i w przeszłości :hide: . Z drugiej strony myślę, że jest to dla mnie szansa, że bez niej z tego nie wyjdę...

 

Generalnie są różne psychoterapie i na różne zaburzenia chodzi się do różnych psychoterapeutów.

Jak pisała Liberty o swoich wizytach u psychologa... nic nie dały - bo widać osoba była kompletnie niekompetentna. Bardzo to smutne ale zdecydowana większość osób z natręctwami trafia do pierwszych lepszych psychologów i na zawsze się do terapii... Jakich ja bzdur się nasłuchałam od takich "specjalistów" kiedy zaczynałam szukać dla siebie pomocy.... To pierwsza ważna rzecz: z zaburzeniem nie idzie się do psychologa tylko do psychoterapeuty.

Dobra psychoterapia na natręctwa absolutnie nie polega na rozdrapywaniu wspomnień i szukaniu jakiejś wewnętrznej zapomnianej przyczyny!!! - polega na uczeniu osoby jak ma postępować, żeby nie mieć objawów. Uczy jak działa choroba i "tricków" na jej oszukanie :)

Można to zrobić samemu ale to ekstremalnie trudne - i wymaga dużo wiedzy, odwagi i samozaparcia. Liberty właściwie brzmi jak osoba która przeszłą terapię :) Bardzo dobrze potrafi patrzeć z zewnątrz na swoje objawy i właśnie... trzyma je w garści :) Terapia uczy właśnie czegoś takiego, tylko w pewnie bardziej usystematyzowany sposób. Jest dość krótka i konkretna (konkretne zadania do wykonania, ćwiczenia, wiedza)... a nie bezskuteczne gadanie przez kilka lat obcej osobie o swoich koszmarach.

I tradycyjnie jak w każdym moim poście o terapii powtórzę: właściwa i bardzo skuteczna terapia na natręctwa to terapia poznawczo-behawioralna. Inne podejścia terapeutyczne mogą wam pomóc na inne rzeczy, lub jeśli po prostu potrzebujecie się komuś wygadać... ale jeśli chcecie pozbyć się natręctw to się nie nadają (zwłaszcza właśnie takie w których ty gadasz a terapeuta milczy i kiwa głową :P).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jak pisała Liberty o swoich wizytach u psychologa... nic nie dały - bo widać osoba była kompletnie niekompetentna. Bardzo to smutne ale zdecydowana większość osób z natręctwami trafia do pierwszych lepszych psychologów i na zawsze się do terapii... Jakich ja bzdur się nasłuchałam od takich "specjalistów" kiedy zaczynałam szukać dla siebie pomocy.... To pierwsza ważna rzecz: z zaburzeniem nie idzie się do psychologa tylko do psychoterapeuty.

Dobra psychoterapia na natręctwa absolutnie nie polega na rozdrapywaniu wspomnień i szukaniu jakiejś wewnętrznej zapomnianej przyczyny!!! - polega na uczeniu osoby jak ma postępować, żeby nie mieć objawów. Uczy jak działa choroba i "tricków" na jej oszukanie

wczoraj udalo mi sie dostac do najlepszej psychoterapeutki w miescie i faktycznie pierwsze wrazenie bylo jak najbardziej pozytywne jednak po sporzadzeniu wstepnego wywiadu zaproponowala mi terapie w nurcie psychodynamicznym z czestotliwoscia spotkan x2 w tygodniu przez co najmniej rok... zalamalam raczki bo zrobilo mi sie po prostu przyrko

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×