Skocz do zawartości
Nerwica.com

Liberty

Użytkownik
  • Postów

    13
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Liberty

  1. Dziękuję Alicji z Krainy Czarów i Katii85 za przywrócenie dyskusji na właściwe tory. Pozdrawiam Was dziewczyny i trwajcie w cudzie wiary. Katia, bo Prawda jest prosta i w życiu najlepiej chodzić prostymi ścieżkami, nie kombinować i nie komplikować:) Alicjo z Krainy Czarów, myślę że jesteś na dobrej drodze, tak trzymaj, a może wejdź na następny raz do kościoła na mszę św.? Też nie czuję się na 100% związana z żadną religią, ale ja czasem tego potrzebuję i mi to pomaga. Albo spróbuj sama w ciszy i skupieniu porozmawiać z Bogiem swoimi słowami, powiedz wszystko co Ci leży na sercu jak Ojcu albo Najlepszemu Przyjacielowi. Masz niezwykle ciekawe postanowienie noworoczne :) Życzę Ci żebyś odnalazła wiarę i sens życia. Trzymaj się ciepło!
  2. Hehe! Mój mąż też tak ma, że musi mieć jakiś głupi nawyk i np. klaszcze. Po jakimś czasie mu to klaskanie przechodzi ale wtedy np. bębni na różnych przedmiotach itd. W każdym razie ma zawsze jakiś rodzaj sposobu na odreagowanie, jak to napisałaś Bei. I wydaje mi się, że tak w istocie jest. Że to tylko taki sposób na odreagowanie, bo mąż do żadnych nerwic nie jest raczej skłonny:) Zależy też co czujesz klaszcząc, czy Cię to stresuje, czy czujesz przymus wewnętrzny, związany z jakimś lękiem? Jeśli nie to znaczy, że to tylko taka "przywara":) Daj znać najlepiej na moim wątku jak tam wizyta u psychoterapeuty, bo chyba wkrótce masz? I tylko koniecznie idź, mobilizuję Cię do tego!:) Pozdrawiam!
  3. Bei, no pewnie, że jak się z moim mężem poznaliśmy to miałam nerwicę. Ja ją mam od ok. 5 roku życia a teraz mam prawie 30. Ja swoje natręctwa zawsze skrzętnie ukrywałam przed ludźmi, przed mężem początkowo też. Czasem się pytał, co tak długo sprzątam, układam, dotykam itd., albo że wszystko tak rutynowo robię, ale on nie wiedział w ogóle, że jest taka choroba. W naszym związku podstawą jest szczerość, mam do niego od początku ogromne zaufanie, więc z czasem powiedziałam mu o nerwicy natręctw. To ode mnie też wymagało odwagi, bo jak wiesz, "nie mogłam" z nikim o niej rozmawiać. Powiedział, że z grubsza rozumie o co chodzi i że nawet on miał jakiś podobny krótki epizod z natręctwami w życiu. Później słuchał mnie, gdy mu jeszcze czasem coś na ten temat wspominałam, zauważał jakieś moje "czynności", ale traktował to naturalnie. Nawet mnie to trochę denerwowało, że nie zwraca na to szczególnej uwagi, że nie stara się jakoś specjalnie mnie traktować czy jakoś pomóc. Ale może nie wiedział jak? Może to i dobrze, że żyliśmy normalnie, jak każda para, bez wyolbrzymiania tematu choroby? Oczywiście zgodził się ze mną, że powinnam iść do psychologa (wtedy z tym jedzeniem), a kiedyś powiedziałam mu, żeby mi nie pozwalał wykonywać moich "czynności", jeśli je zauważy, więc mnie trochę upominał:) Ale ogólnie zawsze traktował TO naturalnie, a mnie tak jakbym była całkiem normalna Teraz oczywiście cieszy się, że lepiej się czuję, no i zauważa różnicę w tempie i ilości wykonywania przeze mnie prac domowych i że nie jestem już taką rutyniarą:) Ojakdobrze, o co chodzi z ta konkurencją, bo nie bardzo zczaiłam? -- 27 cze 2014, 16:59 -- Aha, chyba już rozumiem, chodzi Ci o to jak na Ciebie zadziała prowadzony przez siebie wątek? Swoją drogą też często udawało mi się coś osiągnąć mimo kompletnego dołka albo nasilonych natręctw. No i nie zapomnę swojej paniki, natręctw i histerii podczas gorączki przedślubnej
  4. Dziękuję, lovely, za miłe słowa:) W sprawie psychoterapii się nie wypowiadam, bo się na nich nie znam. Widzę, że są tu osoby bardziej kompetentne w tych sprawach:) I bardzo dobrze, cieszę się, że wątek się rozwija, że dzielicie się swoimi doświadczeniami, bo do każdego trzeba podejść indywidualnie, każdy ma swoją drogę i każdemu może pomóc co innego. Ja sama zrobiłam sobie "psychoterapię" , ale tak jak pisała Lovely, potrzeba do tego dużo odwagi, siły, samozaparcia i szerokiej świadomości. Wierzę, że zawdzięczam te dary Bogu, bo ja sama nigdy taka silna nie byłam, to wszystko spłynęło na mnie tak nagle i wszystko pojęłam. To cudowne i dlatego musiałam się z kimś tym podzielić. Właściwie tylko Wam, drodzy forumowicze to mówię, bo z nikim o tym nie rozmawiałam. Na początku z resztą nie chciałam roztrząsać tematu nn, przeszło mi, czułam się o niebo lepiej i nie chciałam do tego wracać. Ale uznałam, że może choć jednej osobie moja historia coś pomoże, szkoda żeby 25 lat doświadczeń poszło na marne i nikomu poza mną się nie przydało. Uznałam, że powinnam się nimi podzielić i BARDZO się cieszę, jak wątek się rozwija, że coś z tego korzystacie a dla mnie to jakby przedłużenie terapii. Poznając Wsze historie i doświadczenia, czuję się jeszcze silniejsza i jeszcze bardziej "chce mi się", czuję więcej energii do działania Ojakdobrze, może założymy nowy wątek pt. "Sposób odżywiania i niedobory a zaburzenia nerwicowe"? Tam będzie można poszerzyć wątek odżywiania. O badaniu włosa słyszałam, że pokazuje wszelkie niedobory, ale sama go raczej nie zrobię, bo trzeba mieć kilkucentymetrowy odrost ja się farbuje włosy, a to mi się nie uśmiecha zbytnio Jeśli chodzi o histaminę, to ona też się podnosi po zjedzeniu pewnych produktów, mam alergię to coś o tym wiem. Bei, co u Ciebie? Kiedy masz tę pierwszą wizytę u psychoterapeuty?
  5. Ojakdobrze, dziękuję za miłe słowa. Z taką myślą zaczęłam ten wątek, że może choć jednej osobie uda się pomóc to już będzie sukces. Mi osobiście też bardzo pomogło czytanie historii innych. Zrozumiałam, że nie jestem z tym sama jedna na świecie, że nie jestem jakaś inna i że ode mnie nie zależy coś bardziej niż od pozostałych ludzi (nawiązując do wypowiedzi maradony). Ladywind, ja też miałam straszne kryzysy przed okresem. Polecam Ci właśnie olej z wiesiołka, łagodzi PMS, poprawia nastrój i działa kojąco na nerwy więc i natręctwa nie powinny się tak nasilać (kuracja powinna trwać 3 miesiące, ale ja efekt widzę już po ok. 2 tygodniach brania). Mi osobiście tran i olej lniany pomagają. Poprawiła się odporność jesienią i zimą, pomaga też na skórę i włosy i być może na układ nerwowy też przy okazji. Trudno stwierdzić, bo ogólnie to wszystko się zazębia, zdrowe odżywianie, ruch, rozwój wewnętrzny. Z resztą tak jest, nie można oddzielać ciała od duszy i psychiki. Człowiek jest przecież całością, a współczesna medycyna podchodzi trochę dziwnie, jakby każdy narząd funkcjonował w oderwaniu od reszty, a to kompletna bzdura. Wątek jedzenia mogłabym rozwijać w nieskończoność, też się tym bardzo interesuję. Swoją drogą każda dieta eliminacyjna, w tym również ta wykluczająca węglowodany jest szkodliwa. Cukier i białe pieczywo - mówię NIE, natomiast kasze, płatki owsiane, orkiszowe itd., razowe pieczywo są bogate w błonnik i minerały (magnez i wit. z grupy B, o których wspomina Ojakdobrze) i o tym nie można zapominać komponując menu. Piwo, zdecydowanie niewskazane, bomba cukrów prostych, wychładzające organizm. Polecam też książki Anny Ciesielskiej "Filozofia zdrowia", "Filozofia życia" i "Filozofia smaku", może nie ze wszystkim się 100% zgadzam ale bardzo dużo w nich mądrości i szerokiego spojrzenia na rzeczywistość i zdrowie człowieka.
  6. Bardzo się zgadzam z Ojakdobrze:) To kolejny przykład na to, że trzeba trochę zmienić swoje myślenie, utarte ścieżki myślowe, spojrzeć na nerwicę z dystansu. Nie trzeba walczyć z nerwicą i zupełnie się jej pozbyć, lecz wystarczy ją zrozumieć i zaakceptować, żeby nauczyć się z nią żyć i czuć się dobrze. Ojakdobrze, widzę, że przeszedłeś podobną ścieżkę jak ja, poszerzyłeś znacznie swoją świadomość i to jest piękne, że choroba też nam coś daje. Z cierpienia może wyniknąć jak widać coś dobrego. Mi też natręctwa zawsze nasilały się w okresach większego stresu, np. przed ślubem. Teraz też szczególnie na nią uważam w okresie wzmożonego stresu, żeby zaraz ją zduszać w zarodku, aby znów nie rozrosła się do olbrzymich rozmiarów A jeśli chodzi o jedzenie to jest to bardzo ważna kwestia, o której prędzej nie wspomniałam. Ja tak samo mocno ograniczyłam słodycze, wszelki cukier gdziekolwiek występujący, ogólnie staram się zdrowo odżywiać. Bardzo ważną sprawą dla mózgu i układu nerwowego są nienasycone kwasy tłuszczowe, zwłaszcza omega-3. Od kilku miesięcy jem codziennie łyżkę oleju lnianego (nierafinowanego, tłoczonego na zimno - bardzo ważne!, najlepszy jest Budwigowy), zimą brałam tran. Witamina D jest też konieczna dla lepszego samopoczucia, dlatego wspominałam we wcześniejszych postach o korzystaniu ze słońca, a zimą właśnie dobry jest tran. Ponadto od miesiąca biorę olej z wiesiołka - poprawia funkcjonowanie układu hormonalnego (zwłaszcza ważne dla kobiet), dobry na PMS, polecany też przy depresjach. Po łyżeczce dziennie, koniecznie płynny a nie w kapsułkach! Można kupić w zielarniach. Pozdrawiam!
  7. Biedulko Ty moja... Dobrze Cię rozumiem. Moje lęki i natręctwa polegały na czymś innym niż Twoje, ale zasada widzę jest ta sama. Ja też bałam się wyzdrowieć! Naprawdę! Bałam się, że jak wyzdrowieję z nn to wtedy zachoruję na raka, albo coś w tym rodzaju i wtedy już na pewno nie będzie dla mnie ratunku, a tak to chociaż z nerwicą jakoś można żyć...tak wtedy myślałam. A poza tym nie potrafiłam sobie wyobrazić, co ja zrobię z taką górą wolnego czasu, gdy nie będę go tyle marnować na wykonywanie tych wszystkich absurdalnych czynności. Bałam się czasu wolnego i bycia sama ze sobą, ze swoimi myślami. Moje natręctwa również się bardzo zmieniały na przestrzeni czasu a przede wszystkim narastały i zabierały coraz więcej sił i czasu. Na początku też przez długi czas nie wiedziałam, że to choroba, gdzieś przeczytałam o tym dopiero po wielu latach. Moje objawy polegały też na tym, że nerwica "powiedziała" mi, że nie mogę iść do psychologa, ani rozmawiać z kimś o swojej chorobie, bo to będzie najgorsze "wykroczenie" a ona się wtedy zemści. Nie mogłam też wchodzić na forum, nic się dowiadywać na ten temat...Więc sama rozumiesz, że terapia była wręcz niemożliwa w tym wypadku. Hehe! Sama się z tego teraz śmieję, ze choroba nie pozwalała mi się leczyć!!! Dopiero w styczniu zeszłego roku odważyłam się zajrzeć na forum. Przeczytane historie innych bardzo mi pomogły zrozumieć chorobę i zacząć się śmiać z samej siebie. Niedawno miałam też epizod z nerwicą na tle religijnym, oj to jest bardzo męczące i wyczerpujące tak wewnętrznie. To było całkiem niedawno, gdy już można powiedzieć byłam zdrowa. Ale szybko to wychwyciłam i zaczęłam sobie powtarzać, że Bóg nigdy nie będzie chciał Twojego cierpienia. Jeśli coś chce Twojego cierpienia to możesz to być tylko Ty sama, Twój chory umysł - od razu przepraszam za to określenie, ale tak jest NN to choroba umysłu i duszy.. A Bóg chce, żebyśmy byli zdrowi, szczęśliwi i wolni, mieli wolną wolę (w przypadku nn trudno mówić o wolnej woli...) i jeśli coś już jest wykroczeniem przeciwko Niemu, to pielęgnowanie w sobie choroby!!! Nie bój się psychoterapii! Rozgrzebywanie wspomnień pomoże Ci dotrzeć do siebie i się od nich uwolnić. Powiedz od razu psychologowi o przymusie mówienia tych upokarzających Cię rzeczy, to są rozumiem te natrętne myśli? Ja miałam przymus liczenia w myślach, wszystkiego non stop. A poza tym zmuszałam się wciąż do robienia czegoś trudnego, męczącego albo czułam "zakaz" zrobienia czegoś miłego, przyjemnego. Taka forma ciągłej pokuty albo ofiary za siebie i bliskich. Myślę, że czujesz się nadmiernie odpowiedzialna za coś z przeszłości, na co pewnie tak naprawdę nie miałaś wpływu. Czujesz się być może winna, chcesz się ukarać. Tak to widzę, może się mylę, psychoterapia powinna pomóc Ci dotrzeć do tego. Pozdrawiam cieplutko w te chłodne czerwcowe dni!
  8. Bei, u mnie tak było, że miewałam dni lepsze i gorsze w chorobie. Czasem był dzień, że czułam w sobie mniej lęku, a więcej siły. Moje lęki dotyczyły zdrowia i życia mojego i moich najbliższych, poprzez natrętne czynności chciałam "zapewnić" sobie i najbliższym zdrowie i bezpieczeństwo. Zobacz, jak wiele ryzykowałam więc, świadomie powstrzymując się przed wykonaniem danej czynności. Bardzo się bałam, ale w chwilach przebłysków zdrowego rozsądku widziałam, że popadając coraz bardziej w chorobę tak na prawdę nie pomagam ani sobie ani nikomu. W końcu zrozumiałam, że nn to zaklęty krąg obsesji (myśli) i kompulsji (czynności). Wyobraź sobie duże koło, idziesz po nim ołówkiem, jedyna ścieżka prowadzi po linii, w koło i w koło. Jak z niego wyjść? Tylko przecinając tę linię, czyli Twój lęk. Nie wiem na czym dokładnie polegają Twoje myśli i natręctwa. Co jest źródłem lęku? Sama piszesz, że boisz się nie wiesz czego. Może właśnie psychoterapeuta pomoże Ci dotrzeć do źródeł tego strachu. Swój lęk trzeba zrozumieć, oswoić jak dzikie zwierzątko i go zaakceptować. Akceptacja lęku jest bardzo ważna, zrozumienie i zaakceptowanie tego, że on w Tobie jest, bo to pozwala oswoić się z nim, nauczyć się z nim żyć i panować nad nim. Nerwica ma to do siebie, że nawet jak psychoterapia odniesie skutek i będziesz czuła się zdrowa, to ona lubi nawracać. Niezmiernie rzadko odpuszcza na dobre. Stare lęki gdzieś się czają, więc trzeba być tego świadomym, że one będą z nami zawsze. Trzeba więc je trochę polubić :) Chodzi o to, że Ty masz nauczyć się je akceptować i być ich Panią. Nie one nad Tobą mają panować, tylko Ty nad nimi. Na tym polega cel psychoterapii, leczenia nerwic. Ale myślę, że całe życie każdego, zdrowego czy chorego, powinno polegać na rozumieniu i akceptowaniu siebie jako całości, razem z negatywnymi naszymi cechami i aspektami oraz na świadomości własnej siły i umiejętności bycia panem samego siebie. Właśnie wtedy, gdy miałam trochę lepszy dzień i więcej siły, to kilkakrotnie próbowałam przeciąć krąg. Próbowałam kilka razy na przestrzeni ok. 2-3 lat. Zazwyczaj udawało się na max. kilka dni. Dłużej nie dawałam rady, lęk był silniejszy. Ale warto próbować, zwłaszcza jak nie ma innego wyjścia. Za ostatnim razem kiedy doszłam do ściany, do granic swoich sił, postanowiłam po raz kolejny przerwać wykonywanie natrętnych czynności. W ten sposób przecięłam ten krąg, o którym pisałam wcześniej. Zaczęłam od czynności. Może komuś łatwiej będzie najpierw uporać się z myślami albo oswoić lęk. Każdy ma swój sposób. Ale myślę, że czynności jest najłatwiej kontrolować. Z tysiąca absurdalnych czynności wykonywanych dziennie zostawiłam sobie kilka (dla bezpieczeństwa) a pozostałe kontrolowałam i gdy się pojawiał przymus ich wykonania, olewałam go. Mówiłam do swoich myśli "odejdźcie, nie wierzę wam, nie muszę tego wykonywać". Minęło kilka dni i jakoś dawałam sobie z nimi radę, było ich coraz mniej a ja coraz mniej się bałam. Z czasem zaczęłam rezygnować z kolejnych czynności i było coraz lepiej. No i cały czas prosiłam Boga o wsparcie. Bei, leki które bierzesz też mają na celu opanowanie lęku i w ten sposób przerwanie kręgu. Próbuj każdym sposobem, do skutku. Może to trochę trwać, nie obiecuję też, że na 100% wyzdrowiejesz. Ale nic nam nie pozostaje jak tylko próbować i krok po kroku...ze spokojem i akceptacją.
  9. Droga Ladywind, czasem czuję, że TO wciąż we mnie jest, wiem o tym. Czasem pojawiają się lęki, robię jakąś czynność z wewnętrznego przymusu, próbując w ten sposób "wpłynąć" na rzeczywistość. Ale pozwalam tym myślom przepłynąć przeze mnie. Od razu myślę też "przecież to tylko choroba, nie wierz tym myślom" i nie skupiam się na tym zanadto. Zdarza się to na szczęście rzadko, ale wiem, że muszę być wyczulona na takie myśli i od razu STANOWCZO reagować :) Bei, każdy ma swoją drogę i swój sposób zarówno na wyzdrowienie jak i na dotarcie do Boga i siebie samego. Spróbuj psychoterapii, na pewno nie zaszkodzi a nawet jak nie pomoże od razu, to może zasieje w Tobie jakieś ziarenko, które z czasem zakiełkuje :) A najważniejsze to przerwać zaklęty krąg lęków, natrętnych myśli i czynności. Spróbuj to uciąć. Ja właśnie od tego zaczęłam. Jak uchwycisz, że robisz jakąś absurdalną rzecz, spokojnie przerwij tę czynność i zajmij się czymś innym. Pozwól nawet najgorszym myślom przepłynąć i odpłynąć. Nie bój się, nic złego się nie stanie, na pewno, uwierz. Nie myśl w ogóle o tym, że coś złego może się stać. Co ma być to będzie, tylko Bóg o tym może zdecydować a nie Twoje ABSURDALNE czynności i myśli. Pomyśl też o tym, co choroba Tobie daje. Nic na świecie nie jest tylko dobre albo tylko złe. Zastanów się, co zawdzięczasz swojej chorobie, znajdź chociaż jedną pozytywną rzecz w sobie, którą masz dzięki niej. Na pewno jesteś wrażliwa, empatyczna, masz szerszą świadomość...Pomyśl. Trzymaj się ciepło!:) Pozdrawiam!
  10. Droga Bei, chodziłam do psychologa parę lat temu w związku z lękiem przed jedzeniem (konkretnie lękiem przed reakcją anafilaktyczną po zjedzeniu danej rzeczy). Pani psycholog słuchała, mało mówiła, trochę wtedy pomogło mi to, że w ogóle ktoś mnie wysłuchał i rozumiał, że mogłam się komuś wygadać bez wstydu. Natomiast mówiłam jej też o nerwicy natręctw i Pani psycholog szczerze mówiąc mnie zlała...! Powiedziała, że skoro jakoś z tym żyję i normalnie funkcjonuję w społeczeństwie to nie należy się tym martwić!!! Tylko ja to widziałam trochę inaczej... Tak więc przestałam chodzić do psychologa a ze swoimi lękami i z nerwicami poradziłam sobie sama. Myślę też, że zdarzył się cud. Po prostu pewnego dnia jakby zostało mi to odjęte. Przestałam czuć potrzebę tych lęków i natręctw. To stało się jak już pisałam po śmierci Babci. Ale też nie wzięło się znikąd. Od czasu choroby Babci, podczas jej powolnego odchodzenia, dużo się modliłam, wróciłam do źródła, do Boga, do modlitwy, do rozmowy z Nim. Dużo myślałam nad życiem, świadomością, o Bogu i wiele dane było mi wówczas zrozumieć. Zrozumiałam, że ponad wszystkim jest Bóg, On wszystko może i ze swoimi problemami należy zwracać się do Niego a nie do "przyjaciółki - choroby" (był czas, ze już niemal nerwicę natręctw personifikowałam, uważałam za swoją "przyjaciółkę", ale i też kogoś kto mną rządzi). Zrozumiałam, że powinnam ufać Bogu a nie chorobie. I tak po krok po kroku swoim umysłem, siłą woli, z pomocą Boga uzdrawiałam się. Czasem był krok w tył, ale to normalne, nie należy się tym przejmować, tylko znów robić choć pół kroczku do przodu. Byle do przodu. Nie brałam żadnych leków, żadnych psychotropów. Byle jak najdalej od tego świństwa, które tylko maskuje chorobę, a nie leczy jej przyczyn. Kochana Bei, wszystko jest w Tobie, w każdym z nas jest promyk światła Boga. Oznacza to, że w nas samych jest siła, moc, boska energia. Gdy wsłuchamy się w siebie, dotrzemy do głębi nas samych, to sami możemy się uzdrowić, zwłaszcza z chorób psychicznych, depresji, uzależnień. Znasz efekt placebo? Ktoś bierze tabletkę składającą się z substancji nie mających wpływu na zdrowie (woda, żelatyna itp.) a zdrowieje z raka. To umysł. On sam swoim umysłem się uzdrowił. Są takie przypadki. Polecam wszystkim chorym, samotnym, żyjącym w lęku i poczuciu beznadziei książkę Ebena Alexandra "Dowód". Mnie bardzo pomogła, chociaż ja byłam już wtedy na dalszym etapie rozumienia. Ta książka jednak potwierdziła moje odczucia i wyobrażenia, uporządkowała moje myśli. Pozdrawiam Cię gorąco! Mam nadzieję, że się jeszcze do mnie odezwiesz. -- 20 cze 2014, 12:20 -- Aha, jakby co to ja zaglądam na forum z reguły raz dziennie, czasem nawet może się zdarzyć dzień przerwy, więc ze spokojem, odpowiadam na posty ale w swoim czasie :)
  11. No bo to długa historia, prawie całe moje życie. Ciężko wytłumaczyć swoje lęki i psychozy komuś z zewnątrz... Ale najważniejsze, że się udało. A co teraz robię? Żyję po prostu. Chodzę na jogę, regularnie, bardzo mi pomogła. Korzystam ze słońca i ruchu na świeżym powietrzu, to dodaje energii i uśmiechu. A przede wszystkim dyscyplina. Pewnie mi nikt nie uwierzy, ale dyscyplina w życiu nie jest jakimś utrudnieniem czy ograniczeniem wolności. Wprost przeciwnie, daje możliwość panowania nad sobą samym i własnym życiem. Czytam książki, wartościowe, wnoszące coś w życie, polecam "Dowód" Ebena Alexandra, uwielbiam "Alchemika" Paula Coelho. Chociaż przecież każda książka może coś wnieść, to zależy od nas samych i naszej świadomości. Zgłębiam tajniki własnej świadomości. Staram się nie uprzedzać do nikogo ani do niczego, iść przed siebie z życzliwością i otwartością dla świata i ludzi. Cieszyć się chwilą, żyć tym co jest TERAZ, być w teraźniejszości. A przede wszystkim ufam Bogu, jestem na Niego otwarta i widzę, że On zawsze ze mną jest. Mam nadzieję, że teraz napisałam bardziej zrozumiale i trochę krócej Pozdrawiam!
  12. Witam! Nie wiem czy ktoś przeczyta moje wywody, bo widzę że od prawie miesiąca nikt się na tym wątku nie udziela. Ale moja historia ściśle z wiarą jest powiązana, więc tu pasuje najlepiej. Nadmienię, że na forum jestem po raz pierwszy. Zdecydowałam się napisać, bo chciałabym się podzielić z Wami moimi doświadczeniami z nerwicą natręctw i nerwicą w ogóle. A doświadczenie mam spore - do ponad 25 lat walczę z nerwicą. Wyobrażacie sobie, ćwierć wieku! Od dziecka mam i miałam różne rodzaje nerwic. Ale teraz jestem już można powiedzieć zdrowa. Panuję nad nią z Bożą pomocą. Moja niedawno odzyskana wiara mnie uzdrowiła. Nie wiem od czego zacząć, długa to historia, jakby nie patrzeć. Cierpiałam na różne zaburzenia: cały czas przez te 25 lat nerwica natręctw i nerwica lękowa, okresowo pojawiały się też hipochondria, stany depresyjne, zaburzenia odżywiania (najpierw objadanie się a w późniejszym okresie lęk przed jedzeniem a konkretnie przed napadem alergii po zjedzeniu czy wypiciu niemal wszystkiego - jestem też alergiczką i zdarzyły mi się 2 razy silne reakcje alergiczne, ale o tym później). Do tego przed każdą miesiączką po 2 tygodnie silnego zespołu napięcia przedmiesiączkowego, ze szczególnym naciskiem na aspekt psychiczny PMS. Ale po kolei. W wieku 4 - 5 lat, gdy tylko troszkę rozumniejszy staje się człowiek, zaczęłam mieć objawy nerwicowe (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, nie rozumiałam tego, ale pamiętam swoje uczucia wtedy i dziś tak mogę o tym powiedzieć). Pamiętam, że rodzice często się kłócili po nocach, kłócili się o mnie. Bo nie lubiłam chodzić do przedszkola, chciałam być z mamą w domu i bardzo się o nią bałam. Chciałam mieć mamę cały czas przy sobie, bardzo się bałam, że coś jej się stanie, kiedy mnie przy niej nie będzie. Tylko będąc z nią mogłam mieć pewność, że wszystko jest ok. Z tego wszystkiego często nie mogłam zasnąć, chciałam żeby była przy mnie jak zasypiam albo najlepiej żeby ze mną spała. Ale nie potrafiłam powiedzieć tego wprost tylko zaczynałam płakać , marudzić. Mama złościła się i krzyczała na mnie, zaczynali się z tatą kłócić. Kłótnie trwały pół nocy, często kończyło się to dla mnie laniem a nawet bójkami rodziców. Gdy wszyscy się już wyczerpali, często mama przychodziła spać do mnie. Wtedy znów czułam się bezpiecznie, w sumie przecież o to mi chodziło, żeby mama spała ze mną. Z czasem jednak zaczęłam bać się, że znów nie zasnę, że znów będzie kłótnia. I wtedy właśnie zaczęłam mieć swoje "rytuały" odczarowujące rzeczywistość. Np. równo ustawiony budzik "gwarantował", że szybko zasnę i nie będzie kłótni. Z czasem tych rytuałów zaczęło przybywać i zaczęły być coraz bardziej skomplikowane. Dochodziło również przyczyn, dla których musiałam te rytuały odprawiać, głównie były to lęki o najbliższych, później też o siebie. Następnie rytuały miały mi zapewniać np. dobrą ocenę na sprawdzianie w szkole, bezpieczną podróż, kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy i ogólnie rzecz biorąc, powodzenie na każdym polu działania. Wierzyłam przez długi czas, że jestem jakąś "lepszą" osobą, "wybraną", która wie, jak zapewnić sobie szczęście i przychylność losu. Wierzyłam, że to wszystko dzięki moim rytuałom. Ale była też druga strona medalu - czynności, które musiałam wypełniać, było coraz więcej, zaczynały zajmować coraz więcej czasu, pochłaniały ogromną ilość energii, natrętne myśli i przymus liczenia cały czas kłębiły się w głowie, prowadząc do permanentnego braku czasu, nerwowości, rozdrażnienia a czasem wręcz do okresów zupełnego wyczerpania. Przez ostatnie lata były okresy, że nie miałam sił i czasu na nic, wolałam już za nic się nie brać, żeby tylko znów nie musieć odprawiać tych rytuałów. Zwykłe zmywanie naczyń, sprzątanie, wykonywanie najprostszych codziennych czynności stało się zadaniem nie do przeskoczenia. Jak mogłam, starałam się nie zaniedbywać obowiązków domowych, ale wymagało to nadludzkiego wysiłku i cierpliwości. Nie było to zwykłe przetarcie ścierką, przecierać tą ścierką musiałam po ileś tam razy, chociaż już dawno było czysto. Każdą kropeczkę czyściłam, skrobałam tak długo aż zniknęła, a jak nie dało się jej usunąć...dramat, to był zły znak, że może stać się coś złego, trzeba to było zaraz "odpokutować" jakimś innym umartwiającym zadaniem, pochłaniającym czas i energię. A jeśli jeszcze np. po tym całym wysiłku zrobiła się gdzieś jakaś smuga, spadł ręcznik z wieszaka itp. to czasem dostawałam wręcz ataku furii albo histerii. To było już za wiele.. Właściwie to tylko zarys tego co się działo w mojej głowie i mały wycinek tego co "musiałam" wykonać. Nie potrafię nawet tego opisać, zbyt wiele stron by to zajęło, nie potrafię też tego wszystkiego odtworzyć w pamięci. Ogólnie widzę teraz, że w tych moich czynnościach chodziło o umartwianie się. Zadawanie sobie trudu, bólu, takiego kontrolowanego przeze mnie, jakby na przebłaganie, żeby nie nastąpiły żadne złe wydarzenia w prawdziwym życiu, nad którymi już kontroli mieć nie będę. Takie zaczarowywanie życia, przyszłości, rzeczywistości, ale nie żadnymi zaklęciami lecz umartwianiem się na zapas. Duże problemy miałam właśnie jeśli chodzi o sprzątanie i dbanie o siebie. Nie że zupełnie się zapuściłam, ale miałam wyznaczone dni np. na zrobienie maseczki, posmarowanie się balsamem do ciała. Nie mogłam zrobić tego kiedykolwiek, wtedy kiedy miałam na to czas i ochotę, tylko musiałam czekać na "wyznaczony" dzień. A jeśli w ten wyznaczony dzień nie miałam czasu albo siły to albo się zmuszałam albo musiałam czekać kolejny tydzień. Teraz uczę się dbać o siebie na bieżąco, wtedy kiedy mam czas, bez zbędnego zastanawiania się. Ale po tylu latach to takie dziwne uczucie, że można tak sprawnie i przyjemnie, w wolnej chwili zrobić coś dla swojej urody i samopoczucia. Jeszcze czasem się przed czymś wstrzymuję, zastanawiam. Bo jakże można tak po prostu?:) Tego "po prostu" ciągle się jeszcze uczę. Tak samo ze sprzątaniem. Mając nerwicę starałam się dbać o dom jak tylko mogłam, choć wymagało to kilkukrotnie więcej czasu i wysiłku ode mnie niż od mojego męża ( w czasie kiedy ja wyczerpana kończyłam sprzątać 1 pomieszczenie, on już posprzątał resztę mieszkania i odpoczywał). Mimo wszystko starałam się jak mogłam, niby tak pedantycznie czyściłam jakąś kropeczkę, ale wmawiałam sobie, że w danym dniu nie wolno mi np. wyczyścić piekarnika. I piekarnik zostawał na wiele dni, tygodni przypalony. Tak było z wieloma rzeczami. I teraz to wszystko nadganiam, od zeszłego roku odgruzowuję po trochu mieszkanie, sprzątam zaległości i niedociągnięcia z lat, kiedy miałam nerwicę natręctw i nie byłam w stanie tego zrobić. Zawsze też miałam problemy ze spóźnianiem się - zawsze i wszędzie. To było spowodowane oczywiście w głównej mierze milionem czynności, które musiałam wykonać przed wyjściem z domu czy z pracy. Ogólnie rzecz biorąc lęk i związane z nimi przymusowe czynności i liczenie nasilały się właśnie przed spaniem, przed wyjściem z domu, przed wyjazdem i przed wszystkimi ważniejszymi wydarzeniami w życiu. To jest właśnie charakterystyczne dla nerwicy. Gdy poszłam na studia, oprócz nerwicy natręctw, która towarzyszyła mi cały czas, zaczęły pojawiać się inne zaburzenia. Najpierw była hipochondria. Pojawiły się objawy somatyczne nerwicy. To bolał brzuch, to coś kłuło w głowie. Objawy pojawiały się w różnych częściach ciała, zawsze powodując u mnie przeświadczenie, że to już koniec. Na pewno mam raka, albo jakąś inną straszną chorobę i już cało z tego nie wyjdę. Chodziłam od lekarza do lekarza, oczywiście nikt nic nie znalazł. Tzn. stwierdzono niedoczynność tarczycy, ale to nic strasznego, zaczęłam brać leki i poziom hormonów tarczycy szybko wrócił do normy. Więc to nie było żadnym problemem. Natomiast inne dolegliwości wciąż istniały a nie miały związku z żadną chorobą, tylko z nerwicą. Więc jak powiedziałam, chodziłam od lekarza do lekarza. Co było charakterystyczne, po wizycie u jednego specjalisty, który nic nie stwierdził, uspokajałam się na chwilę i dane dolegliwości prawie natychmiast ustępowały. Ale w ich miejsce równie szybko zajmowały inne. I znów myśli o śmiertelnej chorobie i wizyta u następnego specjalisty itd. Szczególnie nasiliła się nerwica serca. Duszności, kołatania serca, bóle w klatce piersiowej. Miałam też sporadyczne ataki paniki w tramwaju, w miejscach publicznych. Potwornie bałam się, że coś mi się stanie właśnie w miejscu publicznym, że będę wtedy sama i nikt z przechodniów mi nie pomoże. Pewnego razu w nocy dostałam takich duszności, bólów w klatce piersiowej, że byłam przekonana, że to zawał. Mama zadzwoniła na pogotowie a pani w dyżurce na podstawia objawów stwierdziła, że to nerwica (miałam też silne drgawki) i że to trzeba leczyć. Kazała dmuchać w papierową torebkę i wziąć tabletkę na uspokojenie. Oczywiście nie wierzyłam jej, myślałam, że popełnia błąd nie przysyłając karetki i że na pewno zaraz umrę. Spanikowałam, gdy mama przekazała mi jej zalecenia, ale cóż miałam robić. Mama dała mi tabletkę, właściwie pół, bo na mnie działają już małe dawki tego typu leków, i podała papierową torebkę. Objawy zaczęły ustępować a ja zapadłam w błogi sen! Od tego czasu uwierzyłam, że to tylko nerwica. Do psychologa nie poszłam, rodzice niby mówili, że to trzeba leczyć ale też specjalnie nie nalegali. Wg nich nerwice to jakieś głupoty i nie należy się tym przejmować a o nerwicy natręctw nie wiedzieli, cały czas ją ukrywałam przed całym światem. Nawet później, gdy im o niej powiedziałam, nie bardzo wiedzieli o co chodzi i raczej się w temat nie zagłębiali. Zapisali mnie za to do kardiologa, pani doktor gruntownie mnie przebadała, stwierdziła, że mam tylko lekką niedomykalność zastawki mitralnej, która niczym nie grozi i nie powoduje takich objawów. Oczywiście po wizycie u lekarza jak ręką odjął. Znów byłam i czułam się zdrowa! Wtedy pomału zaczęło do mnie docierać, że jestem zdrowa, że te wszystkie dolegliwości to nerwica. Zrozumiałam i powoli zaczęłam przekuwać wiedzę w działanie. Gdy cos mi było zaraz przypominałam sobie wcześniejsze doświadczenia i że to tylko nerwica, upewniałam się w tym tak wewnętrznie i starałam się odwrócić swoją uwagę. Zazwyczaj pomagało. Szybko jednak nerwica serca przekształciła się w rzecz następną - depresję, Przez pół roku nie świeciło dla mnie słońce i uśmiechałam się tylko z musu. Nie miałam żadnej motywacji, by rano wstać. Ale w tej całej bylejakości wstawałam, szłam na zajęcia na studiach, skończyłam pierwszy rok z samymi dobrymi ocenami. Jednak wszystko było mi obojętne, nie cieszyło mnie. Czasem wydawało mi się, że nie mam żadnych uczuć. Ten stan też jakoś samoistnie przeszedł...w objadanie się. Tym razem większą część dnia zajmowało mi jedzenie i myślenie o nim. Nic mnie tak nie cieszyło i nie zajmowało jak jedzenie. Mama się cieszyła, że wreszcie jem więcej i nie widziała w tym nic złego. A ja wszystko jadłam z dokładką, jadłam dosłownie wszystko, mieszając smaki, jak "baba w ciąży". A przede wszystkim dużo słodyczy, codziennie przed spaniem wafelki, cukierki czekoladowe. Przed snem myślałam o tym, co zjem następnego dnia i już się nie mogłam tego następnego dnia doczekać.. Czułam się fatalnie. Przez rok takiego objadania się przytyłam co prawda tylko 5 kg, ale czułam się fatalnie, po obżeraniu się słodyczami mdliło mnie, czułam się ogólnie ociężała, bezsilna, pogłębiły się wahania hormonalne i wahania nastroju. Miałam wyrzuty sumienia, które znów zagłuszałam jedzeniem. A jadłam, bo brakowało mi miłości i zrozumienia. Bardzo pragnęłam mieć chłopaka, ten w którym się zakochałam związał się z moją bliską koleżanką, a rodzice mnie nie rozumieli, nie mogłam im się wyżalić i powiedzieć co naprawdę myślę i czuję, na każdą sprawę mieli własne zdanie i raczej moje problemy traktowali lekko, z pobłażaniem. Z jednej strony dziś ich rozumiem, to w końcu typowe problemy 20-latki, ale nadal nie brakuje mi ich otwarcia i zrozumienia. Z czasem objadanie się zaczęło ustępować miejsca...strachowi przed jedzeniem. Zdarzyły mi się bowiem 2 przypadki silnej alergicznej reakcji po zjedzeniu orzechów włoskich. Kiedyś je jadałam ale ich nigdy nie lubiłam i oprócz bólu brzucha nic mi po nich nie było. Aż tu nagle po zjedzeniu torta orzechowego, miałam silną reakcję alergiczną. Od tego czasu zaczęłam się bać, że inne produkty, które do tej pory normalnie jadłam mogą się nagle okazać równie niebezpieczne. Zaczęłam wyłączać ze swojego menu najpierw produkty często uczulające, jajka, wino, wszystko co jest z jakimikolwiek orzechami itd. Co zjadłam to bałam się, że zaraz będzie alergia i czułam, tak czułam, że klucha mi się robi w gardle, źle się czuję, nie mogę oddychać, serce mi wali... Byłam pewna, że to reakcje alergiczne na kolejne produkty. Doszło do tego, że bardzo zawęziłam swoją dietę a "reakcje alergiczne" zdarzały się niemal codziennie. Poszłam do psychologa, pani tylko słuchała moich historii, uważam, że niewiele mi pomogła, na pewno nie tak jakbym się tego spodziewała, ale koniec końców sama wiele przepracowywałam w głowie i po ok. 2 latach zaczęłam wracać do normalnego jedzenia, bez lęku. Później okresowo pojawiał się jeszcze nerwica wegetatywna, załączała się głównie wiosną i jesienią w okresach tzw. przesileń. Dotyczyła przede wszystkim bólów brzucha i zaburzeń serca. Chodziłam jeszcze trochę po lekarzach, ale z każdą wizytą dolegliwości słabły a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem zdrowa i że to tylko nerwica. Natomiast przez cały czas dręczyła mnie nerwica natręctw. W 2011, 2012 i 2013r. bardzo się pogłębiała. Tak, nerwica natręctw to piekło na ziemi. 2 razy w odstępach roku miałam stan totalnego wyczerpania, po prostu przychodził taki moment, że czułam, ze ani jednej przymusowej czynności nie dam rady już wykonać i ani jednej strasznej myśli więcej nie zniosę. Dochodziłam do muru. Wiedziałam, że mam tylko 2 wyjścia - śmierć albo pokonanie choroby. Decyzja zawsze była taka sama - od dziś walczę z chorobą. Bo wiedziałam już, że to choroba, jak każda inna, polega na obsesjach i kompulsjach, myślach i natrętnych czynnościach i to są po prostu objawy tej choroby a nie żadne realne zagrożenie. Więc postanawiałam z nią walczyć. Ignorowałam natrętne myśli i starałam się nie wykonywać żadnych przymusowych czynności. Pomagało na krótko i znów wszystko wracało. Uzdrowiła mnie wiara, którą odzyskałam stopniowo, przygotowując się do ślubu i biorąc ślub a później przede wszystkim w czasie choroby babci i poprzez jej śmierć, nastąpiło moje zmartwychwstanie. Jestem wdzięczna Babci, że koniec jej życia tak bardzo pomógł mi w moim życiu, Bogu, że tak tym wszystkim pokierował. Babcia odeszła w grudniu 2012r. Śmierć kogoś bliskiego była jedną z tych rzeczy, których bałam się najbardziej i które "zaklinałam", aby się nie wydarzyły, cierpiąc nerwicę natręctw. A paradoksalnie choroba straciła swój filar, na którym się trzymała i to wydarzenie doprowadziło ostatecznie do jej upadku. W trakcie choroby Babci odnalazłam drogę do Boga, Bóg dał mi a ja potrafiłam przyjąć Jego dary, siłę, mądrość, miłość. Zaczęłam stawać na własnych nogach, o własnych siłach, pokładając wiarę i ufność w Bogu a nie w chorobie. Najpierw po śmierci babci mój stan się pogorszył, strach stał się jeszcze większy niż dotąd, ale to trwało tylko chwilę. Od stycznia 2013r. zaczęłam nabierać sił, odwagi, ufności. Zajrzałam na forum o nerwicy natręctw, czego to tej pory choroba "nie pozwalała" mi zrobić ("jak wejdziesz na forum, będziesz o tym czytać, będziesz chciała się mnie pozbyć to "coś" się stanie", tak myślałam). Czytałam, rozumiałam coraz bardziej, że to tylko choroba i trzeba ją leczyć tak jak każdą inną. Bardzo pomogły mi opowieści i historie innych chorych i tych, którym udało się wyzdrowieć, dlatego napisałam swoją historię, mam nadzieję, ze choć jednej osobie też pomoże. Modliłam się, układałam wszystko po trochu po kolei w głowie. Jeszcze raz przeżyłam dojście do muru, za którym nie ma już nic i można wybierać: śmierć albo życie bez nerwicy natręctw. Znów wybrałam to drugie. Trwam w tym wyborze i w wierze. Ciągle się rozwijam, teraz czuję, że dużo bardziej i szybciej niż w czasie choroby. Jeśli ktoś ma do mnie jakieś pytania, postaram się pomóc, zapraszam!
  13. Witam! Nie wiem czy ktoś przeczyta moje wywody, bo trochę przydługawe, ale to i tak w skrócie moje ćwierć wieku walki z chorobą i ostatecznie wygrana. Nadmienię, że na forum jestem po raz pierwszy. Zdecydowałam się napisać, bo chciałabym się podzielić z Wami moimi doświadczeniami z nerwicą natręctw i nerwicą w ogóle. A doświadczenie mam spore - do ponad 25 lat walczę z nerwicą. Wyobrażacie sobie, ćwierć wieku! Od dziecka mam i miałam różne rodzaje nerwic. Ale teraz jestem już można powiedzieć zdrowa. Panuję nad nią z Bożą pomocą. Nie wiem od czego zacząć, długa to historia, jakby nie patrzeć. Cierpiałam na różne zaburzenia: cały czas przez te 25 lat nerwica natręctw i nerwica lękowa, okresowo pojawiały się też hipochondria, stany depresyjne, zaburzenia odżywiania (najpierw objadanie się a w późniejszym okresie lęk przed jedzeniem a konkretnie przed napadem alergii po zjedzeniu czy wypiciu niemal wszystkiego - jestem też alergiczką i zdarzyły mi się 2 razy silne reakcje alergiczne, ale o tym później). Do tego przed każdą miesiączką po 2 tygodnie silnego zespołu napięcia przedmiesiączkowego, ze szczególnym naciskiem na aspekt psychiczny PMS. Ale po kolei. W wieku 4 - 5 lat, gdy tylko troszkę rozumniejszy staje się człowiek, zaczęłam mieć objawy nerwicowe (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, nie rozumiałam tego, ale pamiętam swoje uczucia wtedy i dziś tak mogę o tym powiedzieć). Pamiętam, że rodzice często się kłócili po nocach, kłócili się o mnie. Bo nie lubiłam chodzić do przedszkola, chciałam być z mamą w domu i bardzo się o nią bałam. Chciałam mieć mamę cały czas przy sobie, bardzo się bałam, że coś jej się stanie, kiedy mnie przy niej nie będzie. Tylko będąc z nią mogłam mieć pewność, że wszystko jest ok. Z tego wszystkiego często nie mogłam zasnąć, chciałam żeby była przy mnie jak zasypiam albo najlepiej żeby ze mną spała. Ale nie potrafiłam powiedzieć tego wprost tylko zaczynałam płakać , marudzić. Mama złościła się i krzyczała na mnie, zaczynali się z tatą kłócić. Kłótnie trwały pół nocy, często kończyło się to dla mnie laniem a nawet bójkami rodziców. Gdy wszyscy się już wyczerpali, często mama przychodziła spać do mnie. Wtedy znów czułam się bezpiecznie, w sumie przecież o to mi chodziło, żeby mama spała ze mną. Z czasem jednak zaczęłam bać się, że znów nie zasnę, że znów będzie kłótnia. I wtedy właśnie zaczęłam mieć swoje "rytuały" odczarowujące rzeczywistość. Np. równo ustawiony budzik "gwarantował", że szybko zasnę i nie będzie kłótni. Z czasem tych rytuałów zaczęło przybywać i zaczęły być coraz bardziej skomplikowane. Dochodziło również przyczyn, dla których musiałam te rytuały odprawiać, głównie były to lęki o najbliższych, później też o siebie. Następnie rytuały miały mi zapewniać np. dobrą ocenę na sprawdzianie w szkole, bezpieczną podróż, kiedy gdzieś wyjeżdżaliśmy i ogólnie rzecz biorąc, powodzenie na każdym polu działania. Wierzyłam przez długi czas, że jestem jakąś "lepszą" osobą, "wybraną", która wie, jak zapewnić sobie szczęście i przychylność losu. Wierzyłam, że to wszystko dzięki moim rytuałom. Ale była też druga strona medalu - czynności, które musiałam wypełniać, było coraz więcej, zaczynały zajmować coraz więcej czasu, pochłaniały ogromną ilość energii, natrętne myśli i przymus liczenia cały czas kłębiły się w głowie, prowadząc do permanentnego braku czasu, nerwowości, rozdrażnienia a czasem wręcz do okresów zupełnego wyczerpania. Przez ostatnie lata były okresy, że nie miałam sił i czasu na nic, wolałam już za nic się nie brać, żeby tylko znów nie musieć odprawiać tych rytuałów. Zwykłe zmywanie naczyń, sprzątanie, wykonywanie najprostszych codziennych czynności stało się zadaniem nie do przeskoczenia. Jak mogłam, starałam się nie zaniedbywać obowiązków domowych, ale wymagało to nadludzkiego wysiłku i cierpliwości. Nie było to zwykłe przetarcie ścierką, przecierać tą ścierką musiałam po ileś tam razy, chociaż już dawno było czysto. Każdą kropeczkę czyściłam, skrobałam tak długo aż zniknęła, a jak nie dało się jej usunąć...dramat, to był zły znak, że może stać się coś złego, trzeba to było zaraz "odpokutować" jakimś innym umartwiającym zadaniem, pochłaniającym czas i energię. A jeśli jeszcze np. po tym całym wysiłku zrobiła się gdzieś jakaś smuga, spadł ręcznik z wieszaka itp. to czasem dostawałam wręcz ataku furii albo histerii. To było już za wiele.. Właściwie to tylko zarys tego co się działo w mojej głowie i mały wycinek tego co "musiałam" wykonać. Nie potrafię nawet tego opisać, zbyt wiele stron by to zajęło, nie potrafię też tego wszystkiego odtworzyć w pamięci. Ogólnie widzę teraz, że w tych moich czynnościach chodziło o umartwianie się. Zadawanie sobie trudu, bólu, takiego kontrolowanego przeze mnie, jakby na przebłaganie, żeby nie nastąpiły żadne złe wydarzenia w prawdziwym życiu, nad którymi już kontroli mieć nie będę. Takie zaczarowywanie życia, przyszłości, rzeczywistości, ale nie żadnymi zaklęciami lecz umartwianiem się na zapas. Duże problemy miałam właśnie jeśli chodzi o sprzątanie i dbanie o siebie. Nie że zupełnie się zapuściłam, ale miałam wyznaczone dni np. na zrobienie maseczki, posmarowanie się balsamem do ciała. Nie mogłam zrobić tego kiedykolwiek, wtedy kiedy miałam na to czas i ochotę, tylko musiałam czekać na "wyznaczony" dzień. A jeśli w ten wyznaczony dzień nie miałam czasu albo siły to albo się zmuszałam albo musiałam czekać kolejny tydzień. Teraz uczę się dbać o siebie na bieżąco, wtedy kiedy mam czas, bez zbędnego zastanawiania się. Ale po tylu latach to takie dziwne uczucie, że można tak sprawnie i przyjemnie, w wolnej chwili zrobić coś dla swojej urody i samopoczucia. Jeszcze czasem się przed czymś wstrzymuję, zastanawiam. Bo jakże można tak po prostu?:) Tego "po prostu" ciągle się jeszcze uczę. Tak samo ze sprzątaniem. Mając nerwicę starałam się dbać o dom jak tylko mogłam, choć wymagało to kilkukrotnie więcej czasu i wysiłku ode mnie niż od mojego męża ( w czasie kiedy ja wyczerpana kończyłam sprzątać 1 pomieszczenie, on już posprzątał resztę mieszkania i odpoczywał). Mimo wszystko starałam się jak mogłam, niby tak pedantycznie czyściłam jakąś kropeczkę, ale wmawiałam sobie, że w danym dniu nie wolno mi np. wyczyścić piekarnika. I piekarnik zostawał na wiele dni, tygodni przypalony. Tak było z wieloma rzeczami. I teraz to wszystko nadganiam, od zeszłego roku odgruzowuję po trochu mieszkanie, sprzątam zaległości i niedociągnięcia z lat, kiedy miałam nerwicę natręctw i nie byłam w stanie tego zrobić. Zawsze też miałam problemy ze spóźnianiem się - zawsze i wszędzie. To było spowodowane oczywiście w głównej mierze milionem czynności, które musiałam wykonać przed wyjściem z domu czy z pracy. Ogólnie rzecz biorąc lęk i związane z nimi przymusowe czynności i liczenie nasilały się właśnie przed spaniem, przed wyjściem z domu, przed wyjazdem i przed wszystkimi ważniejszymi wydarzeniami w życiu. To jest właśnie charakterystyczne dla nerwicy. Gdy poszłam na studia, oprócz nerwicy natręctw, która towarzyszyła mi cały czas, zaczęły pojawiać się inne zaburzenia. Najpierw była hipochondria. Pojawiły się objawy somatyczne nerwicy. To bolał brzuch, to coś kłuło w głowie. Objawy pojawiały się w różnych częściach ciała, zawsze powodując u mnie przeświadczenie, że to już koniec. Na pewno mam raka, albo jakąś inną straszną chorobę i już cało z tego nie wyjdę. Chodziłam od lekarza do lekarza, oczywiście nikt nic nie znalazł. Tzn. stwierdzono niedoczynność tarczycy, ale to nic strasznego, zaczęłam brać leki i poziom hormonów tarczycy szybko wrócił do normy. Więc to nie było żadnym problemem. Natomiast inne dolegliwości wciąż istniały a nie miały związku z żadną chorobą, tylko z nerwicą. Więc jak powiedziałam, chodziłam od lekarza do lekarza. Co było charakterystyczne, po wizycie u jednego specjalisty, który nic nie stwierdził, uspokajałam się na chwilę i dane dolegliwości prawie natychmiast ustępowały. Ale w ich miejsce równie szybko zajmowały inne. I znów myśli o śmiertelnej chorobie i wizyta u następnego specjalisty itd. Szczególnie nasiliła się nerwica serca. Duszności, kołatania serca, bóle w klatce piersiowej. Miałam też sporadyczne ataki paniki w tramwaju, w miejscach publicznych. Potwornie bałam się, że coś mi się stanie właśnie w miejscu publicznym, że będę wtedy sama i nikt z przechodniów mi nie pomoże. Pewnego razu w nocy dostałam takich duszności, bólów w klatce piersiowej, że byłam przekonana, że to zawał. Mama zadzwoniła na pogotowie a pani w dyżurce na podstawia objawów stwierdziła, że to nerwica (miałam też silne drgawki) i że to trzeba leczyć. Kazała dmuchać w papierową torebkę i wziąć tabletkę na uspokojenie. Oczywiście nie wierzyłam jej, myślałam, że popełnia błąd nie przysyłając karetki i że na pewno zaraz umrę. Spanikowałam, gdy mama przekazała mi jej zalecenia, ale cóż miałam robić. Mama dała mi tabletkę, właściwie pół, bo na mnie działają już małe dawki tego typu leków, i podała papierową torebkę. Objawy zaczęły ustępować a ja zapadłam w błogi sen! Od tego czasu uwierzyłam, że to tylko nerwica. Do psychologa nie poszłam, rodzice niby mówili, że to trzeba leczyć ale też specjalnie nie nalegali. Wg nich nerwice to jakieś głupoty i nie należy się tym przejmować a o nerwicy natręctw nie wiedzieli, cały czas ją ukrywałam przed całym światem. Nawet później, gdy im o niej powiedziałam, nie bardzo wiedzieli o co chodzi i raczej się w temat nie zagłębiali. Zapisali mnie za to do kardiologa, pani doktor gruntownie mnie przebadała, stwierdziła, że mam tylko lekką niedomykalność zastawki mitralnej, która niczym nie grozi i nie powoduje takich objawów. Oczywiście po wizycie u lekarza jak ręką odjął. Znów byłam i czułam się zdrowa! Wtedy pomału zaczęło do mnie docierać, że jestem zdrowa, że te wszystkie dolegliwości to nerwica. Zrozumiałam i powoli zaczęłam przekuwać wiedzę w działanie. Gdy cos mi było zaraz przypominałam sobie wcześniejsze doświadczenia i że to tylko nerwica, upewniałam się w tym tak wewnętrznie i starałam się odwrócić swoją uwagę. Zazwyczaj pomagało. Szybko jednak nerwica serca przekształciła się w rzecz następną - depresję, Przez pół roku nie świeciło dla mnie słońce i uśmiechałam się tylko z musu. Nie miałam żadnej motywacji, by rano wstać. Ale w tej całej bylejakości wstawałam, szłam na zajęcia na studiach, skończyłam pierwszy rok z samymi dobrymi ocenami. Jednak wszystko było mi obojętne, nie cieszyło mnie. Czasem wydawało mi się, że nie mam żadnych uczuć. Ten stan też jakoś samoistnie przeszedł...w objadanie się. Tym razem większą część dnia zajmowało mi jedzenie i myślenie o nim. Nic mnie tak nie cieszyło i nie zajmowało jak jedzenie. Mama się cieszyła, że wreszcie jem więcej i nie widziała w tym nic złego. A ja wszystko jadłam z dokładką, jadłam dosłownie wszystko, mieszając smaki, jak "baba w ciąży". A przede wszystkim dużo słodyczy, codziennie przed spaniem wafelki, cukierki czekoladowe. Przed snem myślałam o tym, co zjem następnego dnia i już się nie mogłam tego następnego dnia doczekać.. Czułam się fatalnie. Przez rok takiego objadania się przytyłam co prawda tylko 5 kg, ale czułam się fatalnie, po obżeraniu się słodyczami mdliło mnie, czułam się ogólnie ociężała, bezsilna, pogłębiły się wahania hormonalne i wahania nastroju. Miałam wyrzuty sumienia, które znów zagłuszałam jedzeniem. A jadłam, bo brakowało mi miłości i zrozumienia. Bardzo pragnęłam mieć chłopaka, ten w którym się zakochałam związał się z moją bliską koleżanką, a rodzice mnie nie rozumieli, nie mogłam im się wyżalić i powiedzieć co naprawdę myślę i czuję, na każdą sprawę mieli własne zdanie i raczej moje problemy traktowali lekko, z pobłażaniem. Z jednej strony dziś ich rozumiem, to w końcu typowe problemy 20-latki, ale nadal nie brakuje mi ich otwarcia i zrozumienia. Z czasem objadanie się zaczęło ustępować miejsca...strachowi przed jedzeniem. Zdarzyły mi się bowiem 2 przypadki silnej alergicznej reakcji po zjedzeniu orzechów włoskich. Kiedyś je jadałam ale ich nigdy nie lubiłam i oprócz bólu brzucha nic mi po nich nie było. Aż tu nagle po zjedzeniu torta orzechowego, miałam silną reakcję alergiczną. Od tego czasu zaczęłam się bać, że inne produkty, które do tej pory normalnie jadłam mogą się nagle okazać równie niebezpieczne. Zaczęłam wyłączać ze swojego menu najpierw produkty często uczulające, jajka, wino, wszystko co jest z jakimikolwiek orzechami itd. Co zjadłam to bałam się, że zaraz będzie alergia i czułam, tak czułam, że klucha mi się robi w gardle, źle się czuję, nie mogę oddychać, serce mi wali... Byłam pewna, że to reakcje alergiczne na kolejne produkty. Doszło do tego, że bardzo zawęziłam swoją dietę a "reakcje alergiczne" zdarzały się niemal codziennie. Poszłam do psychologa, pani tylko słuchała moich historii, uważam, że niewiele mi pomogła, na pewno nie tak jakbym się tego spodziewała, ale koniec końców sama wiele przepracowywałam w głowie i po ok. 2 latach zaczęłam wracać do normalnego jedzenia, bez lęku. Później okresowo pojawiał się jeszcze nerwica wegetatywna, załączała się głównie wiosną i jesienią w okresach tzw. przesileń. Dotyczyła przede wszystkim bólów brzucha i zaburzeń serca. Chodziłam jeszcze trochę po lekarzach, ale z każdą wizytą dolegliwości słabły a ja utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem zdrowa i że to tylko nerwica. Natomiast przez cały czas dręczyła mnie nerwica natręctw. W 2011, 2012 i 2013r. bardzo się pogłębiała. Tak, nerwica natręctw to piekło na ziemi. 2 razy w odstępach roku miałam stan totalnego wyczerpania, po prostu przychodził taki moment, że czułam, ze ani jednej przymusowej czynności nie dam rady już wykonać i ani jednej strasznej myśli więcej nie zniosę. Dochodziłam do muru. Wiedziałam, że mam tylko 2 wyjścia - śmierć albo pokonanie choroby. Decyzja zawsze była taka sama - od dziś walczę z chorobą. Bo wiedziałam już, że to choroba, jak każda inna, polega na obsesjach i kompulsjach, myślach i natrętnych czynnościach i to są po prostu objawy tej choroby a nie żadne realne zagrożenie. Więc postanawiałam z nią walczyć. Ignorowałam natrętne myśli i starałam się nie wykonywać żadnych przymusowych czynności. Pomagało na krótko i znów wszystko wracało. Uzdrowiła mnie wiara, którą odzyskałam stopniowo, przygotowując się do ślubu i biorąc ślub a później przede wszystkim w czasie choroby babci i poprzez jej śmierć, nastąpiło moje zmartwychwstanie. Jestem wdzięczna Babci, że koniec jej życia tak bardzo pomógł mi w moim życiu, Bogu, że tak tym wszystkim pokierował. Babcia odeszła w grudniu 2012r. Śmierć kogoś bliskiego była jedną z tych rzeczy, których bałam się najbardziej i które "zaklinałam", aby się nie wydarzyły, cierpiąc nerwicę natręctw. A paradoksalnie choroba straciła swój filar, na którym się trzymała i to wydarzenie doprowadziło ostatecznie do jej upadku. W trakcie choroby Babci odnalazłam drogę do Boga, Bóg dał mi a ja potrafiłam przyjąć Jego dary, siłę, mądrość, miłość. Zaczęłam stawać na własnych nogach, o własnych siłach, pokładając wiarę i ufność w Bogu a nie w chorobie. Najpierw po śmierci babci mój stan się pogorszył, strach stał się jeszcze większy niż dotąd, ale to trwało tylko chwilę. Od stycznia 2013r. zaczęłam nabierać sił, odwagi, ufności. Zajrzałam na forum o nerwicy natręctw, czego to tej pory choroba "nie pozwalała" mi zrobić ("jak wejdziesz na forum, będziesz o tym czytać, będziesz chciała się mnie pozbyć to "coś" się stanie", tak myślałam). Czytałam, rozumiałam coraz bardziej, że to tylko choroba i trzeba ją leczyć tak jak każdą inną. Bardzo pomogły mi opowieści i historie innych chorych i tych, którym udało się wyzdrowieć, dlatego napisałam swoją historię, mam nadzieję, ze choć jednej osobie też pomoże. Modliłam się, układałam wszystko po trochu po kolei w głowie. Jeszcze raz przeżyłam dojście do muru, za którym nie ma już nic i można wybierać: śmierć albo życie bez nerwicy natręctw. Znów wybrałam to drugie. Trwam w tym wyborze i w wierze. Ciągle się rozwijam, teraz czuję, że dużo bardziej i szybciej niż w czasie choroby. Jeśli ktoś ma do mnie jakieś pytania, postaram się pomóc, zapraszam!
×