Skocz do zawartości
Nerwica.com

Moja opowieść, stawiam piwo jeśli ktoś dotrwa do końca :)


Greg82

Rekomendowane odpowiedzi

Leki chyba działają, nagle przypomniałem sobie zdarzenia z dzieciństwa.

Wyparte wspomnienia, stare cierpienie o którym nie miałem zielonego pojęcia.

Czy to o ogóle możliwe żebym przez 29 lat nie dostrzegł tego, że jestem z rodziny dysfunkcyjnej?

Czuje się jak największa, najżałośniejsza pi#$^%a na świecie. Jak taki żałosny malutki dzieciaczek z którego wszyscy się śmieją, moje problemy wydają mi się śmieszne, żałosne, błahe. Mam wrażenie, że powinienem się z tego po prostu otrząsnąć i żyć jak wszyscy.

Cóż czas na samooczyszczenie, nikt nigdy jeszcze nie poznał mojej prawdziwej historii, bez względu jak bardzo nie byłaby żałosna opiszę ją właśnie dzisiaj bo czuje, że muszę.

Od czego zacząć? Może od dzieciństwa?

 

Od najmłodszych lat wyjeżdżałem do dziadka na wakacje a czasem nawet na kilka miesięcy. Pamiętam, że zawsze powroty do domu były okupione moją ogromną niechęcią i płaczem, zawsze ryczałem jak opętany i potrafiłem chwytać się różnych rzeczy żeby mnie tylko nie zabierali od dziadka i babci. W domu było mi zawsze źle, rodzice obarczali dziadków, że zbytnio mi folgują i mnie rozpuszczają. Często miewałem napady spazmatycznego płaczu. Pamiętam jak matka i ojciec stali nade mną i się śmiali gdy ja leżałem i płakałem nie mogąc oddychać. Zawsze czułem, że nie mam w nich żadnego oparcia i nigdy nie mogłem na nich liczyć. Gdy nie szło mi w szkole ojciec mówił, że jestem debilem i skończonym idiotą. Sam dawał mi tak zwane korepetycje których zawsze bardzo się bałem bo zawsze wychodziłem na totalnego idiotę. Matka czasem miała jakieś rodzicielskie odruchy ale ojciec szybko ja za to ganił. Opiekowała się mną tylko wtedy gdy byłem chory i wtedy czułem, że mnie kocha dlatego specjalnie chorowałem i w zasadzie co miesiąc lądowałem u lekarza. Nigdy nie usłyszałem słowa kocham cię ani z ust ojca ani z ust matki. Pamiętam, że moja matka często chodziła na imprezki i po koleżankach, czasami musiałem ją błagać wraz z siostrą na kolanach by nie szła sam nie wiem czemu mi tak zależało. Często robiłem różne rzeczy by przypodobać się rodzicom ale nigdy nic ich nie ruszało. Podczas spotkań rodzinnych głównym tematem były osiągnięcia dzieci i ja zawsze czułem się jakbym był najgorszy. Wszyscy się ze mnie śmiali i nigdy nie miałem się czym pochwalić a często po spotkaniach rodzinnych byłem szarpany i wyzywany od najgorszych. Pamiętam jak głębokie rozczarowanie przynosiły mi moje próby zrobienia jakiegokolwiek wrażenia. Mój kuzyn który był zawsze lepszy potrafił rysować więc by przypodobać się rodzicom miesiącami siedziałem i uczyłem się rysować aż całkiem nieźle mi to wychodziło, czasami siedziałem całą noc rysując różne rzeczy a z rana gdy wstawali do pracy wbiegałem by pokazać im swoje dzieło ale nigdy nie usłyszałem żadnego miłego słowa. Mój ojciec był dla mnie skrajnie zimny, traktował moją siostrę znacznie lepiej niż mnie, czułem to bardzo silnie. Nigdy nie zabrał mnie do kina, na lody, do parku, nie nauczył mnie także pływać, jeździć na rowerze ani żadnej innej rzeczy. Wszystkie dobre wspomnienia jakie mam z dzieciństwa są związane z moim dziadkiem, to on jeździł ze mną na ryby, to on nauczył mnie liczyć, pisać, czytać, to on dorobił mi kółeczka do rowerku na którym uczyłem się jeździć. Tam zawsze czułem się dobrze, na śniadanie jadłem bagietki z tartym serem a w letnie ranki biegałem po ogrodzie łapiąc muchy. Tak bardzo nie chciałem wyjeżdżać, że rzucałem małe papierowe kulki po kontach i wyobrażałem sobie, że to są moje zdalne oczy a gdy siedziałem smutny w domu kładłem się do łóżka i wyobrażałem sobie, że przez nie widzę i, że znów jestem w domu dziadka i babci. Jak bardzo byłem żałosny, miałem tak wielką wyobraźnię, że naprawdę miałem wrażenie, że się tam przenoszę, że ich słyszę i widzę. Codziennie wieczorem kładłem się do łóżka i odbywałem podróż do domu dziadka. Latałem nad miastem, nad domami, nad ulicami i w końcu docierałem na miejsce i wyobrażałem sobie wszystko z perspektywy tych małych papierowych kuleczek które kładłem wszędzie. Szkoła to jedna wielka porażka, aż boje się o tym pisać. Do piątej klasy uczyłem się nieźle w szóstej miałem 6 jedynek na pierwsze półrocze, musiałem zostać przeniesiony do innej szkoły żeby w ogóle zdać, największą bolączką była matematyka z której zawsze dostawałem pały bez względu jak długo się nie uczyłem, to właśnie matematyki uczył mnie mój ojciec i zawsze twierdził, że jestem debilem bo nie potrafię zrozumieć tak prostych działań. Gdy przeniosłem się do nowej szkoły okazało się, że program był opóźniony o 3 tygodnie i z tych samych sprawdzianów z których w poprzedniej szkole miałem same pały dostałem piątki, to bardzo mnie zdziwiło. Po latach okazało się, że nauczycielka z matematyki (dyrektorka) proponowała prywatne korepetycje moim rodzicom i gdy się nie zgodzili moje oceny znacznie się pogorszyły. Najgorsze w tym wszystkim było to, że gdy byłem wywlekany na dywanik razem z matką ona nigdy przenigdy nie brała mojej strony, zawsze otrzymywałem podwójną dawkę krytyki a często publicznie mnie ganiła i szarpała. W domu miałem jeszcze gorzej, tygodnie wyzywania i krytyki. Jakoś przeleciałem podstawówkę i zacząłem się przygotowywać do średniej szkoły. Pamiętam, że przez całe wakacje poprzedzające egzaminy do szkoły średniej słuchałem codziennie, że jestem za głupi by tam się dostać, że moje miejsce jest przy łopacie, że powinienem iść do zawodówki, że i tak nie zdam, że jestem debilem. Ojciec zaczął wypominać mi jedzenie, nie pozwalał mi jeść i ciągle gadał, że zamknie lodówkę na kłódkę. Powiedział żebym wynosił się z domu i zaczął pracować na siebie. Jakoś zdałem do szkoły średniej, przez pierwszy rok szło mi w miarę dobrze później na raka zmarła moja babcia którą bardziej traktowałem jak matkę. Ciągle powracające wspomnienie jej łez płynących po policzku gdy mówiłem jej, że ją kocham a ona nie była w stanie wypowiedzieć nawet słowa i kilka godzin po tym zmarła odebrały mi wszelkie chęci do życia. Pobujałem się dwa lata i z braku chęci do nauki i ciągłych wagarów wydalono mnie ze szkoły. Kazano mi iść do zawodówki i stawić się przed dyrektorem wraz z matką. Pamiętam niezdrowy uśmiech pani która powiedziała, że pan dyrektor może wydać się srogi ale to dobry człowiek. Spotkanie z tym dyrektorem zrujnowało mnie doszczętnie. Wszedłem do gabinetu, stał tam wielki, gruby i cały czerwony koleś który wrzeszczał tak przeraźliwie, że do dziś pamiętam ten dźwięk, to był taki pisk i wrzask, że aż ciężko to opisać ale czuło się wibracje w podłodze i ciele gdy darł mordę. Zeszmacił mnie tam jak ostatnie ścierwo, wyzywając i ubliżając mi przez dobre 20ścia minut. Pamiętam wyraz twarzy ludzi którzy tam siedzieli, jego pracowników, byli tak skuleni jak małe kuleczki a każdy jego krzyk wywoływał w nich podskok strachu, moja matka po kilku minutach zaczęła się cała trząść z nerwów ja zresztą też, w końcu koleś zszedł z tonu i zaczął uspokajać moją matkę stwierdzając, że za wszystko winę ponoszę ja bo w końcu jestem żałosnym uczniem. Wyszliśmy razem ze szkoły i nigdy nie zapomnę spojrzenia politowania innych uczniów, niektórzy byli dorosłymi ludźmi. Ostro mi się wtedy dostało od matki za to, że przeze mnie musi znosić takie katusze, musiałem się tam zgłosić z resztą dokumentów i powiedziała, że nigdy przenigdy ze mną tam już więcej nie pójdzie a ja byłem tak przerażony i tak się bałem, że nigdy tam nie poszedłem. Przez rok wcale nie chodziłem do szkoły tylko szlajałem się po mieście. Nikt nawet nie zauważył, że wcale do szkoły nie chodzę. Wtedy zaczęły się moje pierwsze problemy ze stresem, drętwiały mi ręce, czułem odpływ krwi z kończyn i twarzy. Strasznie się zamartwiałem, że nie chodzę do szkoły, że skończę jak zero. Po roku oznajmiłem, że zdałem zawodówkę co nie było prawdą, nikt nie poprosił mnie nawet o świadectwo. Podczas wakacji sprzątając pokój matki natrafiłem na mosiężny znaczek z wygrawerowanymi słowami i datą jej ślubu, bardzo mnie to zastanowiło bo ślub odbył się w 1983 a ja urodziłem się w 1982 więc spytałem się czy to dlatego bardzo skłócony z moim ojcem sąsiad często wyzywał mnie od skury%^$nów. Okazało się, że wcale nie jestem jego synem i nagle wszystko stało się jasne. Dlatego traktował mnie gorzej bo nie byłem jego dzieckiem, dlatego miałem wrażenie, że moja siostra ma u niego nieustanne fory zresztą bardzo często na mnie skarżyła przy każdej okazji żeby przypodobać się ojcu, za to zawsze dostawała kilka złotych a ja wpi$%*l pasem albo kablem od odkurzacza. Niedługo po tym zabił się mój zawsze lepszy kuzyn którego ojciec był bratem mojego ojczyma i domyślam się, że mógł być traktowany podobnie, chyba nie wytrzymał presji. Tydzień przed jego samobójstwem rozmawialiśmy i dziwnie się mnie wypytywał w jaki sposób bym się zabił. Mówiłem, że skoczyłbym z bloku a on obstawał za skokiem pod pociąg, mówiłem mu, że to bez sensu bo co jeśli od razu nie umrze i będzie cierpiał przez 40 minut zanim w końcu skona. Konkluzją tej rozmowy było jednak to, że samobójstwo jest bezsensu i nigdy tego nie zrobimy. Gdy w zimny październikowy wieczór siedziałem na torach a ręką gładziłem zimną stal jeszcze brudną na bokach od jego krwi pytałem się go w myślach czemu to zrobił i jak bardzo miałem rację gdy konał pod kołami pociągu przez 40ści minut. Nieustanne wyrzuty sumienia, że mogłem coś zrobić, że mogłem zareagować bo wydało mi się to cholernie dziwne gdy rozmawialiśmy, że mogłem temu jakoś zapobiec. Często śniłem, że tam dojeżdżam na czas i szybkim skokiem wyciągam go spod torów. Wtedy znowu mnie dopadło, siedziałem w domu osowiały, chlałem piwsko z biedronki i wbijałem sobie szpilki w ręce czując dziwną ulgę. W wieku lat 20stu wyprowadziłem się z domu nie mogąc znieść dłużej krytyki ojca, postanowiłem zamieszkać ze spokojną ale mocno odizolowaną od społeczeństwa dziewczyną. Jak wielki to był błąd dowiedziałem się później ale byłem jeszcze za młody by połączyć traumy jej życia z tym kim może być. W między czasie skończyłem liceum wieczorowe z ogromnymi trudnościami i obawami. Po 3 latach od momentu wspólnego zamieszkania nasz związek przypominał koszmar, odizolowałem się od znajomych bo tak chciała, rzuciłem pracę bo nie podobało jej się to, że mam w niej styczność z innymi kobietami. W końcu ojczym zachorował na raka, pamiętam jak leżał wymęczony chorobą i starał się coś mi o sobie opowiedzieć. Wtedy przez 90 minut przeprowadziłem z nim najdłuższą rozmowę w moim życiu, te 90 minut było jak 3 lata łącznych słów które z nim zamieniałem. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie, o swoim życiu ale gówno mnie to obchodziło. Ostatkiem sił postanowił, że wyremontuje nam piwnicę i chociaż zostawi coś po sobie, nie zdążył i umarł w koszmarnych męczarniach wysuszony jak stary owoc. Przez pierwsze dwa lata nawet mnie to nie ruszało specjalnie, czułem tylko żal i nienawiść aż w końcu zaczęło mi go brakować a jego ostatnie pragnienie zbliżenia się do mnie i przeproszenia mnie za swoje zachowanie na łożu śmierci najbardziej mnie zniszczyło. Gdyby pozostał zimnym draniem nie byłoby mi szkoda, że odszedł a tak odkryłem w nim ludzkie uczucia. Tak bardzo żałowałem, że nie żyje, że gdyby przeżył zrozumiałby i byłby inny, że jeszcze pojechalibyśmy razem na ryby, że może zamiast nauczyć mnie jeździć na rowerze nauczyłby mnie prowadzić samochód. Tak bardzo było mi szkoda, że umarł gdy stał się ojcem a nie kimś obcym. Związek z dziewczyną ostatecznie się rozpadł po pięciu latach. Jej zdrady, ciągłe jazdy i przeraźliwe kłótnie i bijatyki koszmarnie mnie wymęczyły, długo nie mogłem się od niej uwolnić a strach przed jej szantażami, że się zabije omotał mnie tak bardzo, że ledwo udało mi to przezwyciężyć. Wróciłem do domu i poznałem nową dziewczynę, wszystko układało się dobrze i już czułem, że wreszcie uda mi się wyjść na prostą wtedy pojawił się partner mojej matki. Koleś który rozpętał koszmarne piekło w naszym domu. Przyszedł na jedną noc i tak został. Jego jazdy mnie kompletnie wykończyły, zaczął chlać, szlajać się po osiedlu, porwał samochód mojej matki, rozbił go, przychodził z ludźmi którym wisiał pieniądze i zabierał fanty by im zapłacić. Twierdził, że jest bogaty, że wygrał miliony w totka, kompletny koszmar, cała rodzina odwróciła się od mojej matki, nikt absolutnie nikt nie zaakceptował jej nowego partnera, święta były koszmarne, wolała je spędzać z nim niż ze mną moją siostrą i resztą rodziny, przez dwa lata starałem się to jakoś pogodzić ale nie mogłem. Kolesiowi ciągle odbijało, straszył mnie nieustannie, że mnie zabije. Stwierdził, że to moja wina, że go nie akceptują w rodzinie, zdemolował działkę mojej matki, sprowadzał swoją rodzinę która imprezowała i chlała po nocach dobijając się mi do drzwi. To ostatecznie doprowadziło mnie do miejsca w którym jestem teraz. Siedzę w domu z matką którą kocham i marzę by choć raz odwzajemniła moje uczucie a jednocześnie tak bardzo jej nienawidzę, że z chęcią bym ją zabił. Obok niej tkwi jej partner który jest na silnych prochach i jest kompletnym świrusem i degeneratem, rozmowy z nim to ciężkie próby wyłapania treści przez potok przekleństw. Gdy rozmawiam z matką ciągle ją woła, nieustannie ją izoluje, ciągle nakręca przeciwko mnie i mojej siostrze. Tak bardzo boli mnie to co mówi, gdy powiem jestem chory ona odpowiada zastanawiam się jak JEMU pomóc on też jest chory. Gdy powiem myślę tak ona odpowiada ON też tak myśli, to jest dobre. Ale co ze mną? Dlaczego ciągle jej nie obchodzę? Czemu nie myśli o mnie? Czemu on jest ważniejszy? Dlaczego ktoś tak zniszczony jak on tak szybko stał się tyle ważniejszy niż ja? Uświadomiłem sobie, że całe moje życie było jednym wielkim poszukiwaniem miłości. Wszystkie moje partnerki to idealne przykłady DDD i DDA, cały czas pragnę miłości matki. Myślałem, że ukojenie znajdę w miłości narzeczonej/dziewczyny ale to nie wypełniło pustki. Jak mam powiedzieć, że jej młodzieńcze wybryki których skutkiem jestem ja i tragedia jej życia którą sama na siebie sprowadziła nie są moją winą? Co mam zrobić żeby wreszcie nie czuć potrzeby tej miłości, żeby wreszcie o tym zapomnieć, żeby ruszyć dalej? Tak bardzo jej nienawidzę! Pojechała opiekować się ludźmi z jego rodziny! Trwała przy jakimś jego kuzynie który umierał na raka i opowiada mi o jego męczarni i cierpieniu a co KURWA ze mną? Co z tym całym szarpaniem, ubliżaniem, oskarżaniem? Gdzie choć jedno przepraszam? Czy ona naprawdę tego nie widzi? Kolejny dzień i znów słyszę ten jazgot, te ciągłe poddenerwowanie, jej nieustanne przekleństwa i wyzwiska. Poranne rzucanie naczyniami, obwinianie wszystkich na około za jej los, krzyki i hałas a w samym środku ja. Zbliżają się święta i znów siądę przy jednym stole z matką którą nienawidzę i kocham jednocześnie, z jej kolesiem który żrąc potrawy pieczołowicie przygotowane przez moją ciotkę aż prosi się żebym mu przywalił krzesłem w twarz i moim sędziwym dziadkiem który już długo nie pociągnie a ja nie potrafię przestać go kochać. Nie potrafię znieść myśli, że mi go zabraknie bo to jedyna osoba w moim życiu która mnie nigdy nie osądziła, tylko on zawsze był przy mnie i zawsze mi pomagał. Tylko on nigdy mnie nie skrytykował i zawsze czułem się przy nim dobrze. Starałem się o nim zapomnieć, odizolować się, przestać go kochać ale nie potrafię. Znów siądę przy tym stole a myśli przyszłości kompletnie mnie przerażą i sparaliżują. Nie potrafię nawet spojrzeć w jego stare, mądre oczy bo od razu bym się rozpłakał jak mały śmieszny chłopczyk. Taki jestem żałosny a to moja żałosna historia, cieszę się, że w końcu ją opowiedziałem.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dobrze że, to z siebie wyrzuciłeś... Ja jestem z podobnej rodziny, tzn. rodziny bez uczuć, gdzie ciągle była krytyka, awantury, porównywanie do innych, przemoc fizyczna jak i psychiczna. A na zewnątrz byliśmy taka typową miłą rodzinka 2+2. Moim azylem byli dziadkowie. To od babci (tylko od niej) usłyszałam w dzieciństwie słowa "kocham cię". Cały czas czekałam na to aż moja matka mnie dostrzeże. Chciałam żeby, byłą moją przyjaciółka, żeby mnie kochała, żeby byłą ze mnie dumna. I była... Ale tylko wtedy kiedy cos osiągnełam. Tylko wtedy zasługiwałam na jej uwagę. I wiesz co? To się nie zmieniło nigdy. Nawet teraz tak jest. Nie mieszkamy już razem i potrafi miesiąc się nie odzywać do mnie. Jak chce się czegoś dowiedzieć dzwoni do mojej babci i pyta o mnie... Moja matka wie o moich uczuciach, wie jakie konsekwencje tego co działo się w dzieciństwie teraz ponoszę (nerwica) a mimo to NIC się nie zmieniło. W moich związkach też, nie jest kolorowo. Mam dla Ciebie jedną radę. Walcz o siebie, nie o innych bo innych nie zmienisz. Zmienić możesz tylko swoje postrzeganie swiata. Pójdz na jakąs terapię dla DDA/DDD. To chyba najlepsze co możesz dla siebie zrobic.

 

P.S. Nie musisz stawiać piwa- jestem nna diecie :P

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A to piwo to tak na zachętę, aby przeczytać? :nono:

 

Doskonale Cię rozumiem i, moim zdaniem, powinieneś się wyprowadzić z toksycznego domu.

Mnie kiedyś ojciec niemal na siłę zaprosił na wigilię (aby pokazać się rodzinie razem ze mną) i skutkiem tego było to, że najpierw z zaciśniętymi zębami podzieliłem się z nim opłatkiem, a później go pobiłem.

 

Takie to były skutki jego fałszu i wszczepiania jego fałszu we mnie.

 

W tym roku będę chciał spędzić wigilię z kimś zupełnie samotnym (takim jak ja). Nie interesuje mnie wigilia kilka dni przed wigilią, czyli taka pseudowigilia (w zeszłym roku byłem na takiej dla bezdomnych), ale wigilia 24. grudnia wieczorem. I nie z kimś, kto ma syna, ale zagranicą, albo jest z nim skłócony, z kimś SAMOTNYM i w Wigilię 24. grudnia wieczorem, a nie żadne pseudowigilie.

 

A Tobie życzę dużo cierpliwości i odporności. Skoro chcesz spędzać wigilię fałszywie, to Twój wybór. Obyś nie był taki wybuchowy jak ja, ale i tak na dłuższą metę siebie nie oszukasz.

 

Pozdrawiam i rozumiem Cię w 100%, choć ja - mimo iż byłem w klasie najlepszym uczniem, to i tak byłem ganiony przez psychopatę - mojego ojca.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za odpowiedzi, te piwo to trochę na zachętę do przeczytania bo po co pisać tyle dla samego siebie i do jakiegoś spotkania z kimś kiedyś ale przede wszystkim po to by upewnić się czy ja oby nie przesadzam, bo sam już nie wiem czy ja sobie tego wszystkiego nie wymyśliłem i nie przejaskrawiłem bo jestem po prostu taki żałosny i nie potrafiłem sprostać najmniejszym nawet przeszkodom. Nie mów nikomu co się dzieje w domu, nie masz tak źle inni mają gorzej, przesadzasz jesteś rozpieszczonym bachorem gdyby dziadkowie Cie tak nie rozpieścili / gdybym Cie więcej biła byłbyś normalny. Za bardzo Cie rozpuściłam i teraz tego są efekty! Ale ja.... ty? Ty? A co ja mam powiedzieć? Zobacz na mnie! BLA BLA BLA i mantra.

Też byłem bardzo dobrym uczniem w klasie 3-4-5, pani nauczycielka mówiła jaki jestem zdolny, to nie uchroniło mnie przed ich ubliżaniem.

Testy w klasie 6tej i ponadprzeciętna inteligencja też mnie nie uchroniły przed wyzwiskami. Z tą wigilią to nie jest tak jak piszesz DddMan. Kocham mojego dziadka i nie czuję do niego żadnego żalu, moją ciotkę również i z nimi chciałbym spędzić święta to chyba normalne i oczywiste ale obok nich siądzie moja matka i jej partner którego tak szczerze nienawidzę, że kontroluję się bo go po prostu nie pobić. Boję się, że gdybym zaczął to już bym nie skończył i to mnie przeraża, nie chcę z tego powodu trafić za kraty na rok, dwa albo na dożywocie.

Ale kto obroni matkę jak dostanie świra? Kto powstrzyma go przed okradaniem mieszkania, robienia meliny gdy znów mu odbije palma? Gdybym nawet odszedł to czyja będzie wina gdy nie pomogę, gdy zapomnę? Znów to ja dostanę po garbie bo bez względu na to co się dzieje wina jest ZAWSZE moja. Jeszcze 2 lata temu byłem strasznie agresywny, zaciskałem pięści ze wściekłości, niszczyłem przeróżne przedmioty by się wyładować, byłem bardzo poddenerwowany i agresywny ale to kompletnie NIC nie dawało. On nie znikł, ona się nie zmieniła, nic się nie zmieniło a wręcz było jeszcze gorzej. W końcu opadłem z sił i zamilkłem. To sytuacja bez wyjścia, z jednej strony chciałbym jej pomagać bo to w końcu moja matka i nie wiem w jaki sposób mógłbym ją tak po prostu zostawić na starość. Z drugiej strony z chęcią bym odszedł na zawsze i już nigdy o niej nie usłyszał ale wiem, że dręczyły by mnie wyrzutu sumienia do końca życia a przede wszystkim przekreśliłbym szansę na to, że wreszcie byłoby dobrze w co wierzę jak skończony debil przez te wszystkie lata a jednocześnie wiem, że sam siebie oszukuję bo jeśli przez tyle lat nic się nie zmieniło nic już się nie zmieni.

Jestem kompletnie rozdarty, teraz nie widzę żadnego światełka w tunelu, nie mam pracy i środków na zmianę środowiska, męczą mnie ataki paniki i psychosomatyczne dolegliwości które uniemożliwiają mi normalne funkcjonowanie, jestem kompletnym wrakiem. Mój stan nie ulegnie poprawie puki czegoś nie zmienię i się stąd nie wyniosę ale skąd mam wziąć siłę by cokolwiek zmienić jeśli ciężko jest mi zwlec się z łóżka?

Dzięki za odpowiedzi, to miłe gdy pierwszy raz w życiu nie słyszę słów w stylu, przesadzasz, to twoja wina, ale jesteś żałosny, przestań użalać się nad sobą. Może faktycznie to forum i rozmowy z innymi pozwolą mi zrozumieć, że to nie moja wina. Może w końcu uświadomię sobie w jakim bagnie tkwiłem przez całe swoje życie. Piwo postawię przy pierwszej okazji :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×