Skocz do zawartości
Nerwica.com

Nawet nie wiem co napisać...


Empeha

Rekomendowane odpowiedzi

Cześć, 

 

Nawet nie wiem czy umieszczam tę wiadomość w odpowiednim dziale, ale chyba akt desperacji i generalna chęć podzielenia się moim życiorysem pchnęła mnie do założenia tego tematu. 

 

Mam trzydzieści lat i nawet nie wiem z jakimi zaburzeniami się borykam. Jedyne co czuję to lęk, nieustające napięcie, strach przez innymi ludźmi, lęk przed bliskością, apatię, smutek, samotność i chyba paranoidalny strach przed oceną.  Dodam do tego niskie poczucie własnej wartości oraz poczucie bycia gorszym od innych dookoła. Obecnie jestem w nowej pracy i wszystkie te elementy nie pozwalają mi funkcjonować. Czuję się jak zamknięty w klatce i są momenty, gdy nie mogę złapać oddechu i muszę chować się do toalety, by ukryć objawy. 

 

Generalnie pewnie jak wielu tutaj pochodzę z rodziny alkoholowej. Sięgając pamięcią wstecz alkohol zawsze był w domu. Pił ojciec, piła matka, a potem pił brat. Wszyscy robili większe lub mniejsze afery, każdego trzeba było prowadzić do łóżka czy o każdego "troszczyć się" na swój sposób. Rodzice byli wspólnymi kompanami do picia, co w dużym stopniu zaowocowało szeregiem zadłużenia (multum pożyczek, groźba komornika). Gdy pojawiały się tego typu problemu wybuchały między nimi horrendalne kłótnie, gdzie do gry wchodziły noże, widelce i siekiery. Niejednokrotnie musiałem ich rozdzielać i często sam prawie dostawałem rykoszetem (kiedyś matka w amoku alkoholowym pomyliła mnie z ojcem i chciała mnie uderzyć siekierą, ale straciła rezon w pewnym momencie). Rodzice na przemian próbowali zdobywać moją przychylność i buntowali mnie przeciwko sobie. Podczas kłótni co rusz słuchałem, że nie powinienem trzymać jej/jego strony. W międzyczasie ojciec trafiał do szpitala z powodu problemów z trzustką, wątrobą i innymi organami podatnymi na nadużywanie alkoholu. W tym samym okresie matka potrafiła znikać z domu uprzednio dając mi do zrozumienia, że idzie się zabić. Po którejś z kolei deklaracji przestawałem to traktować poważnie - z reguły przebywała 500 kilometrów ode mnie u swojej siostry, o czym dowiadywałem się kilka tygodni po jej powrocie. Ostatecznie jednak, gdy miałem 17 lat, wracając ze szkoły znalazłem ją w w kuchni dyndającą na sznurze na pamiątce, która przywiozłem kiedyś z wycieczki do Zakopanego. Mój brat, który jej nienawidził na ten widok podskoczył z radości, a ojciec zeznał policjantom, że był przez nią maltretowany (!). Ja przez dłuższy czas borykałem się z wyrzutami sumienia i nienawiścią do samego siebie, bo moja podświadomość dawała mi do zrozumienia, że w końcu mam spokój. Że w końcu nie wracam do mieszkania pełnego krzyków, że nikt na mnie nie krzyczy i nie leży półprzytomny w kuchni. Co więcej chwilę potem wreszcie miałem jakiekolwiek pieniądze (matka nigdy nie dawał mi nawet złotówki do szkoły), bo na moim koncie pojawiła się renta rodzinna.

 

Po jej śmierci myślałem, że przez chwilę będę miał taryfę ulgową, ale prędko zrozumiałem, że to nieprawda. Jeszcze na pogrzebie mierzyłem się z krzykami jej siostry, która dość ostentacyjnie wygarnęła mi, że "gdzie byłem, gdy ona to zrobiła". Mój chrzestny, którego nie widziałem od ponad dekady skontaktował się ze mną z pytaniem czy nie będę mu robił problemów z postępowaniem spadkowym w związku z jej śmiercią, a lokali sklepikarze odzywali się do mnie w kwestii spłaty długów, która matka narobiła "na zeszyt". Co więcej co rusz słuchałem jak bardzo pokrzywdzoną osobą ona była i teraz moim obowiązkiem jest pomóc schorowanemu ojcu. Ja tuż po jej śmierci obiecałem sobie, że nie skończę tak, jak rodzice. Wyprowadziłem się i zacząłem się uczyć. 

 

Fakt, iż otrzymywałem rentę rodzinną był dla mojego ojca idealnym punktem zaczepienia. Był to okres, w którym on wraz z moim bratem pili dość sporo. Ojciec jednak idealnie wchodził w rolę ofiary i pokrzywdzonego i dość łatwo żerował na mojej naiwności. Z uwagi na fakt, iż na jego koncie widniało szereg komorników prosił mnie czy mógłbym mu wziąć pożyczki w banku. Pomimo faktu, iż mówiłem mu, że mogę potrzebować sam kredytu z uwagi, iż jadę na studia, to zgodziłem się. Pomijam fakt, iż regularnie opłacałem mu rachunki i zapełniałem lodówkę, to jednak czułem się wobec niego zobowiązany. Czas pokazał, iż nie byłem jedyną osobą w okolicy, która dała mu się nabrać w ten sposób. Ojciec przestał spłacać pożyczki, a ja zostałem z tym sam studiując i dostając 850 zł renty rodzinnej. W czasie studiów codziennie pracowałem, a w okresie przerwy studenckiej, wyjechałem do Anglii, żeby zarobić i trochę sobie odłożyć. Byłem skończonym idiotą, bo zostawiłem ojcu kartę z prośbą o opłacanie rachunków (część środków z Anglii wpłacałem na to konto również). Finalnie po powrocie okazało się, że pieniędzy na karcie nie ma, rachunki nie zostały popłacone i zastałem jeszcze większy debet niż wcześniej. Co więcej rozwaliło mi to cała historię kredytową, co rzutuję na moje obecne życie. To był również ostatni raz, kiedy widziałem ojca. Usłyszałem od niego, że wyp..., że jestem ch... i liczy, że skończę jak matka. To wszystko dlatego, że upomniałem się o swoje pieniądze. 

 

Udało mi się skończyć studia, dzisiaj jestem na aplikacji radcowskiej, ale przy tym praktycznie nie zabezpieczyłem się na przyszłość. Obecnie jestem nikim i pluję na siebie. To jest pierwsza część historii. Jak ktoś ma słabe nerwy to lepiej niech nie czyta, bo nie będzie tam nic przyjemnego. 

 

Druga część historii nie jest związana z moją rodziną, więc być może nie powinna się tutaj znaleźć. 

 

Gdy miałem 11 lat zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Trafiłem ze znanego sobie środowiska w zupełnie nowe miejsce. Pojawiły się niepewność, strach, naruszenie poczucia bezpieczeństwa. Ja byłem dzieckiem bardzo ufnym, wesołym, które nie wierzyło w to, że ktoś może zrobić mu krzywdę. Pojawił się człowiek, który zaoferował mi pomoc w "aklimatyzacji". Bez wprowadzania w szczegóły. Ten człowiek gwałcił mnie, zmuszał do różnych czynności, pluł na mnie, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne, rozbierał i bił. Byłem jego szmatą i tak się dzisiaj czuję. 

 

Wydawało mi się, że nauczyłem się nie czuć, nie okazywać emocji, ale one wychodzą, ale dusze je w sobie i to sprawia, że cały czas żyję w niepokoju.

 

Wybaczcie chaos i niespójność wypowiedzi.

 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Cześć.

Przeczytałam twoją historię i jak nigdy nie wiem co mam napisać

Bardzo mi przykro że musiałeś tyle wycierpieć w swoim życiu, ale też bardzo cię podziwiam że mimo tylu problemów znalazłeś w sobie siłę by być innym człowiekiem niż oni i aby skończyć studia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

12 godzin temu, Empeha napisał(a):

Cześć, 

 

Nawet nie wiem czy umieszczam tę wiadomość w odpowiednim dziale, ale chyba akt desperacji i generalna chęć podzielenia się moim życiorysem pchnęła mnie do założenia tego tematu. 

 

Mam trzydzieści lat i nawet nie wiem z jakimi zaburzeniami się borykam. Jedyne co czuję to lęk, nieustające napięcie, strach przez innymi ludźmi, lęk przed bliskością, apatię, smutek, samotność i chyba paranoidalny strach przed oceną.  Dodam do tego niskie poczucie własnej wartości oraz poczucie bycia gorszym od innych dookoła. Obecnie jestem w nowej pracy i wszystkie te elementy nie pozwalają mi funkcjonować. Czuję się jak zamknięty w klatce i są momenty, gdy nie mogę złapać oddechu i muszę chować się do toalety, by ukryć objawy. 

 

Generalnie pewnie jak wielu tutaj pochodzę z rodziny alkoholowej. Sięgając pamięcią wstecz alkohol zawsze był w domu. Pił ojciec, piła matka, a potem pił brat. Wszyscy robili większe lub mniejsze afery, każdego trzeba było prowadzić do łóżka czy o każdego "troszczyć się" na swój sposób. Rodzice byli wspólnymi kompanami do picia, co w dużym stopniu zaowocowało szeregiem zadłużenia (multum pożyczek, groźba komornika). Gdy pojawiały się tego typu problemu wybuchały między nimi horrendalne kłótnie, gdzie do gry wchodziły noże, widelce i siekiery. Niejednokrotnie musiałem ich rozdzielać i często sam prawie dostawałem rykoszetem (kiedyś matka w amoku alkoholowym pomyliła mnie z ojcem i chciała mnie uderzyć siekierą, ale straciła rezon w pewnym momencie). Rodzice na przemian próbowali zdobywać moją przychylność i buntowali mnie przeciwko sobie. Podczas kłótni co rusz słuchałem, że nie powinienem trzymać jej/jego strony. W międzyczasie ojciec trafiał do szpitala z powodu problemów z trzustką, wątrobą i innymi organami podatnymi na nadużywanie alkoholu. W tym samym okresie matka potrafiła znikać z domu uprzednio dając mi do zrozumienia, że idzie się zabić. Po którejś z kolei deklaracji przestawałem to traktować poważnie - z reguły przebywała 500 kilometrów ode mnie u swojej siostry, o czym dowiadywałem się kilka tygodni po jej powrocie. Ostatecznie jednak, gdy miałem 17 lat, wracając ze szkoły znalazłem ją w w kuchni dyndającą na sznurze na pamiątce, która przywiozłem kiedyś z wycieczki do Zakopanego. Mój brat, który jej nienawidził na ten widok podskoczył z radości, a ojciec zeznał policjantom, że był przez nią maltretowany (!). Ja przez dłuższy czas borykałem się z wyrzutami sumienia i nienawiścią do samego siebie, bo moja podświadomość dawała mi do zrozumienia, że w końcu mam spokój. Że w końcu nie wracam do mieszkania pełnego krzyków, że nikt na mnie nie krzyczy i nie leży półprzytomny w kuchni. Co więcej chwilę potem wreszcie miałem jakiekolwiek pieniądze (matka nigdy nie dawał mi nawet złotówki do szkoły), bo na moim koncie pojawiła się renta rodzinna.

 

Po jej śmierci myślałem, że przez chwilę będę miał taryfę ulgową, ale prędko zrozumiałem, że to nieprawda. Jeszcze na pogrzebie mierzyłem się z krzykami jej siostry, która dość ostentacyjnie wygarnęła mi, że "gdzie byłem, gdy ona to zrobiła". Mój chrzestny, którego nie widziałem od ponad dekady skontaktował się ze mną z pytaniem czy nie będę mu robił problemów z postępowaniem spadkowym w związku z jej śmiercią, a lokali sklepikarze odzywali się do mnie w kwestii spłaty długów, która matka narobiła "na zeszyt". Co więcej co rusz słuchałem jak bardzo pokrzywdzoną osobą ona była i teraz moim obowiązkiem jest pomóc schorowanemu ojcu. Ja tuż po jej śmierci obiecałem sobie, że nie skończę tak, jak rodzice. Wyprowadziłem się i zacząłem się uczyć. 

 

Fakt, iż otrzymywałem rentę rodzinną był dla mojego ojca idealnym punktem zaczepienia. Był to okres, w którym on wraz z moim bratem pili dość sporo. Ojciec jednak idealnie wchodził w rolę ofiary i pokrzywdzonego i dość łatwo żerował na mojej naiwności. Z uwagi na fakt, iż na jego koncie widniało szereg komorników prosił mnie czy mógłbym mu wziąć pożyczki w banku. Pomimo faktu, iż mówiłem mu, że mogę potrzebować sam kredytu z uwagi, iż jadę na studia, to zgodziłem się. Pomijam fakt, iż regularnie opłacałem mu rachunki i zapełniałem lodówkę, to jednak czułem się wobec niego zobowiązany. Czas pokazał, iż nie byłem jedyną osobą w okolicy, która dała mu się nabrać w ten sposób. Ojciec przestał spłacać pożyczki, a ja zostałem z tym sam studiując i dostając 850 zł renty rodzinnej. W czasie studiów codziennie pracowałem, a w okresie przerwy studenckiej, wyjechałem do Anglii, żeby zarobić i trochę sobie odłożyć. Byłem skończonym idiotą, bo zostawiłem ojcu kartę z prośbą o opłacanie rachunków (część środków z Anglii wpłacałem na to konto również). Finalnie po powrocie okazało się, że pieniędzy na karcie nie ma, rachunki nie zostały popłacone i zastałem jeszcze większy debet niż wcześniej. Co więcej rozwaliło mi to cała historię kredytową, co rzutuję na moje obecne życie. To był również ostatni raz, kiedy widziałem ojca. Usłyszałem od niego, że wyp..., że jestem ch... i liczy, że skończę jak matka. To wszystko dlatego, że upomniałem się o swoje pieniądze. 

 

Udało mi się skończyć studia, dzisiaj jestem na aplikacji radcowskiej, ale przy tym praktycznie nie zabezpieczyłem się na przyszłość. Obecnie jestem nikim i pluję na siebie. To jest pierwsza część historii. Jak ktoś ma słabe nerwy to lepiej niech nie czyta, bo nie będzie tam nic przyjemnego. 

 

Druga część historii nie jest związana z moją rodziną, więc być może nie powinna się tutaj znaleźć. 

 

Gdy miałem 11 lat zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Trafiłem ze znanego sobie środowiska w zupełnie nowe miejsce. Pojawiły się niepewność, strach, naruszenie poczucia bezpieczeństwa. Ja byłem dzieckiem bardzo ufnym, wesołym, które nie wierzyło w to, że ktoś może zrobić mu krzywdę. Pojawił się człowiek, który zaoferował mi pomoc w "aklimatyzacji". Bez wprowadzania w szczegóły. Ten człowiek gwałcił mnie, zmuszał do różnych czynności, pluł na mnie, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne, rozbierał i bił. Byłem jego szmatą i tak się dzisiaj czuję. 

 

Wydawało mi się, że nauczyłem się nie czuć, nie okazywać emocji, ale one wychodzą, ale dusze je w sobie i to sprawia, że cały czas żyję w niepokoju.

 

Wybaczcie chaos i niespójność wypowiedzi.

 

cześć,

jeżeli Twoja historia jest prawdziwa, to z całego serca współczuję..

masz 30 lat, życie nadal przed tobą. Masz dobry zawód - dasz radę.

Myślę, że warto pomyśleć o terapii u dobrego (!) psychologa. Polecam terapię ale przyznaję się, że ja z niej nie skorzystałem (tylko leki).

Jeżeli wierzysz w Boga to poszukaj cichej, własnej relacji z Nim. Mi to bardzo pomaga.

Los potrafi się odwrócić!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

7 godzin temu, miL;) napisał(a):

jeżeli Twoja historia jest prawdziwa, to z całego serca współczuję..

 

Tak naprawdę opisałem to w najbardziej lakoniczny sposób, jaki się dało. Patologicznych historii jest multum. Nie jest to żaden zarzut w Twoim kierunku, ale jednym z czynników, z powodu których mało o sobie mówię jest właśnie to poczucie, że ktoś mi nie uwierzy. Zaneguję i zakwestionuje. Wtedy sam zaczynam popadać w paranoję i tracę kontakt między prawdą a wytworem umysłu i wydaje mi się, że to wszystko w rzeczywistości się nie wydarzyło, ale jednak... 

 

7 godzin temu, miL;) napisał(a):

masz 30 lat, życie nadal przed tobą. Masz dobry zawód - dasz radę.

 

Mam to prawda, ale dopada mnie poczucie ciągłej deprywacji i marazmu. Ja staram się aktywnie spędzać czas: chodzę do kina, biegam, jeżdżę na rowerze, pływam, uczę się, czytam książki, spotykam się z ludźmi, udzielam się charytatywnie, wyjeżdżam gdzieś w miarę możliwości finansowych, ale wciąż mam poczucie marnowania życia na wzór samospełniającej się przepowiedni. Na terapię chodzę, ale osobiście podchodzę do tego bardziej jak do pudrowania trupa bądź opieki paliatywnej niż z nadzieją na wyleczenie się. Zresztą to nie jest tak, że ja utyskuję na mój status materialny (jest zły, ale to kwestia, która można kiedyś odmienić), ale na stan psychiczny. 

11 godzin temu, Szczebiotka napisał(a):

Cześć.

Przeczytałam twoją historię i jak nigdy nie wiem co mam napisać

Bardzo mi przykro że musiałeś tyle wycierpieć w swoim życiu, ale też bardzo cię podziwiam że mimo tylu problemów znalazłeś w sobie siłę by być innym człowiekiem niż oni i aby skończyć studia.

Dziękuję. 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×