Skocz do zawartości
Nerwica.com

Czy ktoś ma podobnie?


Jigoku

Rekomendowane odpowiedzi

Bardzo długo zwlekałam z zarejestrowaniem się na tej stronie, wszystko przez mój strach, że zostanę odrzucona. No właśnie...

Mam 17 lat i tak naprawdę nie wiem, kiedy zaczęła się moja przygoda z depresją. W każdym bądź razie całkowicie objawiła się w momencie, kiedy moi rodzice w zasadzie przestali ze sobą żyć. Wszystko przestało mnie cieszyć, dokonał się proces przeobrażenia z żywotnej, wyszczekanej i ambitnej dziewczyny w ciche, smutne, zmęczone życiem... nic. Chodziłam do psychiatry, do psychologa, ponad rok brałam leki psychotropowe, nie chodziłam do szkoły i powoli podniosłam się na nogi, a przynajmniej tak mi się wydawało. Przestałam brać leki, było całkiem dobrze, miałam siłę do życia i dawałam radę, wróciłam do szkoły na ostatnie półrocze 3 klasy gimnazjum. Pewnego dnia zniknął mój najlepszy przyjaciel - kot. Wiem, brzmi to bardzo dziwnie, ale to stworzenie było ze mną przez 10 lat i kochałam je najbardziej na świecie. Załamałam się, ale jakoś się podniosłam. Moja przyjaźń, trwająca niewiele mniej niż życie mojego kota rozpadła się, bo moja 'przyjaciółka' stwierdziła, że swoją depresją wyssałam z niej energię i ona przeze mnie nie ma siły. Powiedziałam sobie 'Twoja strata'. Zaczęły się wakacje i niezauważalnie wręcz odsunęłam się od wszelkich form życia towarzyskiego. Oczywiście nie przeszkadzało mi to, siedziałam w domu, bo nikt nie zmuszał mnie do wyjścia. Przyszedł czas pójścia do liceum - po pierwszym dniu w szkole dostałam tak ostrych bólów brzucha, że wylądowałam w szpitalu. Nic nie wykryto. Byłam zdrowa.

Potem zaczęły się płacze, niechęć, nienawiść do szkoły i do ludzi w ogóle. Tydzień siedziałam w domu, całkowicie przybita i niechętna do życia, potem wracałam do szkoły pełna entuzjazmu, po tygodniu wracał zły humor. Powrót do terapii psychologicznej z kobietą, która po prostu wzruszyła bezradnie ramionami i kazała mi się trzymać. Poszłam do innego psychologa, mama dowiedziała się, ze to 'klasyczny przypadek nerwicy' i mnie wyleczą skutecznie. Od 4 miesięcy stosuję się dokładnie do wskazówek psycholog, ale jest coraz gorzej. Mam ponoć mieć zajęcie cały czas, żeby nie nękaly mnie przykre myśli, ale to jest niemożliwe, bo one są jak natrętne muchy. Straciłam już całkowicie siłę na wszystko, nic już nie chce, nic mnie nie cieszy, chciałabym tylko do końca świata być w swoim pokoju i czytać książki, oglądać filmy, albo po prostu umrzeć, cokolwiek, byleby nie mieć kontaktu ze światem zewnętrznym, z systemem, którego nienawidzę. Nienawidzę wychodzić z domu, nienawidzę patrzących się na mnie ludzi, których nawet nie znam, nienawidzę tego, że wszyscy wyszli z depresji i do niej nie wrócili, a ja jestem pewna, że to nie nerwica, tylko depresja do mnie wróciła.

Kiedy jestem szczęśliwa, nie czuję się sobą, czuję się, jakby odarto mnie z jedynej cząstki, którą uważam w sobie za wartościową - obserwacja i analiza.

Próbowałam dociec, co mi jest, bo mam wrażenie, że nikt nie rozumie tego, co się ze mną dzieje i tego, jak mi pomóc. Bo ja tak naprawdę nie wiem, jak mam sobie pomóc. Mam wszystko, czego potrzebuję, dobry status materialny, nie jestem głupia, więc jakoś idzie mi z nauką, rodzice mnie kochają i starają się jak mogą, żeby umilić mi życie. A ja po prostu nie umiem się niczym cieszyć, nie chcę niczego. I czuję się okropnie z tym, że ludzie tak się dla mnie starają, widzę to, a ja z niektórymi z nich nie czuję nawet żadnej więzi.

Szukałam wśród różnych chorób czegoś, co by pasowało do tego, co mi dolega, ale moje 'objawy' (sama nie wiem, czy to objawy, czy po prostu część mojej osobowości) są rozrzucone po wszystkich możliwych zaburzeniach psychicznych, więc chyba żadnego z nich tak naprawdę nie mam. Często mam omamy słuchowe, budzę się w nocy, tak, jakbym czuła czyjąś obecność. Kiedy mam chodzić do szkoły, nie potrafię zasnąć, ale gdy mam dłuższe wolne, przychodzi mi to bez problemu. Jestem cały czas zmęczona, jednak czuję psychiczną niechęć przed pójściem spać, choć zawsze byłam śpiochem. Nie czuję już takiej bliskości z ludźmi, nie chcę z nimi nawet rozmawiać, bo boję się, że znów będę płakać i opowiadać o tym, jak mi źle. Jestem bardzo nerwowa i byle co może mnie doprowadzić do płaczu. Często nie odpowiadam ludziom, kiedy do mnie mówią, bo nie jestem w stanie nic powiedzieć, po prostu coś mnie blokuje, zwłaszcza, gdy pytają się, czy coś mi się stało, dlaczego jestem smutna czy stwierdzają, że źle wyglądam. Powszechna opinia na mój temat głosi, że całą sobą przepraszam za to, że żyję. Ekstremalnie uważam na wszystko, co robię i mówię, wszystkim się zamartwiam i zachowuję sie, jakby całe moje życie było wyjątkowo trudną partią szachów, 'przemielam' do najdrobniejszych szczegółów wszystko, co widzę, słyszę i myślę. Mimo wszystko teraz czuję się, jakbym miała otwarty umysł i dlatego widzę wszystkie te okropności, dlatego świat jest taki zły. Boję się znów brać leki, bo mam wrażenie,że one zamkną mnie w pudełku wesołych iluzji i wyobrażeń na temat tego, jak jest naprawdę. Bardzo też boję się schizofrenii. Pedagog zapewniała mnie, że skłonność do tej choroby trzeba odziedziczyć, ale nie czytałam niczego, by to potwierdzić lub obalić, bo po prostu za bardzo się boję. Staram się służyć jako prywatny psycholog dla wszystkich osób, które chcą ze mną rozmawiać, zawsze daję rady, w które sama nie wierzę, ale im, z tego co wiem, bardzo to pomaga...

Słyszałam też od niektórych, że po prostu użalam się nad sobą, ludzie mają gorzej. Oczywiście,że mają gorzej. Głód na świecie, bezdomność, bezrobotność, nieuleczalne choroby... Ale sądzę, że w tych przypadkach inni ludzie są w stanie pomóc, zobaczyć dokładnie, jaki jest problem. W przypadku zaburzeń psychiki nie ma takiej możliwości. Nie da się zobaczyć czyichś myśli.

Ja chyba nawet nie chcę wyzdrowieć. Mam wrażenie,że to wszystko wokół mnie jest złe i próbuję się od tego jakoś odciąć, tworząc swój mały, niezależny świat. Wszyscy mówią, że to przez szkołę się tak źle czuję, ale mają w tym racje tylko pod tym względem,że obowiązek szkolny jest jedyną rzeczą, która burzy mój świat i brutalnie sprowadza mnie do rzeczywistości...

Przepraszam, że tak się rozpisałam, po prostu musiałam wszystko z siebie wyrzucić... może ktoś czuje się podobnie... może ktoś wie, co tak naprawdę się dzieje?

Edytowane przez Gość

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

O tyle cię rozumiem, że moje problemy zaczęły się w podobnym wieku. Mniej więcej wtedy kiedy było trzeba iść do liceum. Teraz mam 22 lata. Też nic mnie nie cieszy.

 

Miałem ci coś adekwatnie do twojej wypowiedzi napisać, ale zapomniałem co. Ciężko jest coś doradzić jak człowiek straci sens życia. Co niby może mu pomóc? Ja psychoterapię mam już za sobą. Teraz szukam jakiejś filozofii, która pozwoliłaby mi przetrwać trudny okres. Nie liczę od jakiegoś czasu na wyzdrowienie, bardziej oczekuję samoistnej remisji. Skupiam się na tym jak ułożyć sobie życie, z tym jak jest. Czyli z brakiem radości który mi towarzyszy.

 

Ostatnio zaciekawiła mnie terapia mindfulness, ale mam lekkie opory do jej stosowania, ponieważ opiera się częściowo na filozofii buddyjskiej, a od jakiegoś czasu mam lęki związane ze światem religii.

 

Jeśli chodzi o schizofrenię, to pocieszające jest to że można ją jakoś zaleczyć farmakologicznie. Jeśli obawiasz się, że może i ciebie to spotkać, to miej kontakt z psychologiem, jakąś zaufaną osobą, żeby w miarę jakiś niepokojących objawów rozpocząć leczenie. Ja żałuję, że rodzina dość długo zwlekała ze wzięciem mnie do szpitala, przez co zdążyły rozwinąć się we mnie objawy, które zostawiły piętno na mojej psychice. Teraz czuję się lepiej, więc jakoś da się z tym żyć.

 

Jesteś wstrząśniętą albo zaniepokojona twoim stanem, czy wydaje ci się że to oczywiste i że tak już musi być? Bo jeśli szukasz pomocy to dobrze, bo mniejsze ryzyko że się zagalopujesz w gorszy stan, ale za to gorzej bo możesz się zacząć za bardzo skupiać na tym i żyć tylko tym.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Hej, miesiąc temu miałam osiemnastkę, mam podobnie jak Ty. Nasiliło się gdy zaczęłam liceum, ale już w gimnazjum zaczęło się dziać ze mną źle. Wieczne zmęczenie, zobojętnienie na wszystko, niechęć do jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi... To było najstraszniejsze w nowej szkole. Do teraz, z całej klasy rozmawiam z dwiema, trzema osobami. Wszyscy postrzegają mnie jako dzikusa, który ciągle ucieka, obraża się. A ja po prostu nie mam siły. Najchętniej siedziałabym cały czas w domu, a i tak reszta domowników mi przeszkadza, chciałabym mieszkać sama. Z jednej strony sama się alienuję, wycofuję, izoluję, a z drugiej bardzo chciałabym z tego wyjść... Nauka też mi idzie z dużym trudem, bo jak nigdy problemów nie miałam, tak teraz nie mogę się skoncentrować, zapominam, wszystko za co się zabieram idzie mi bardzo opornie. Znajomych, których mogę policzyć na palcach, mam chyba tylko dlatego, że jakoś potrafię się przy nich zmobilizować i jakoś udawać, że jest wszystko ok. I tak wiedzą, że coś jest nie tak, ale nie potraciłam ich jeszcze do końca.

Ciągle szukam, zastanawiam się co ze sobą zrobić. Chodziłam do dwóch psychoterapeutek, jednak obydwie były takie same. Miałam wrażenie, że gadają tylko po to, żeby mówić, że na wszystko mają gotową odpowiedź, która i tak nic nie wnosi do sesji. Jeśli nie potrafiłam na coś odpowiedzieć, czułam się spięta, zamykałam się w sobie - była to moja wina i ja utrudniałam terapię, zawsze były do mnie pretensje. A im dłużej to trwało tym robiłam się coraz bardziej agresywnie do nich nastawiona i zaczęłam wtedy faktycznie terapię utrudniać, odpłacając się tym samym, czyli pretensjami kierowanymi w ich stronę... W końcu dałam sobie spokój, więcej już na żadną psychoterapię nie pójdę. Nigdy nie wiedziałam o czym mówić i nikt mi w tym nie pomagał. Nie wiem, czy wszyscy psychoterapeuci tacy są, czy tylko ja miałam takie szczęście, a może po prostu się na psychoterapię nie nadaję.

W każdym razie doszłam do wniosku, że chyba jeśli nie pomogę sobie sama to nikt mi nie pomoże. Bo żadnej bliskiej osoby, która potrafiłaby mi pomóc nie mam. Nie wiem też co napisać Tobie, to jest właśnie trudne, że jeśli ktoś sobie złamie nogę to wsadzą mu w gips i będzie dobrze, jeśli ktoś ma przeziębienie, dostanie leki, poleży w łóżku i przechodzi. A z problemami natury psychicznej jest ciężko... To też jest problem bardzo złożony, przekładający się na różne płaszczyzny, nie mający jednej wyraźnej przyczyny... Ciężko jest walczyć z czymś co jest w nas samych, zwłaszcza jeśli się nie wie konkretnie co to jest.

Wydaje mi się, że bardzo dobrze Cię rozumiem, czuję podobnie, jednak nie wiem jak z tym walczyć. U mnie ograniczało się to do chwytania się chwil kiedy po prostu było 'lepiej', ale i tak zaraz znowu wracało 'gorzej' i byłam w tym samym punkcie... Najważniejsze chyba w tym wszystkim jest naprawdę chcieć. Bo jeśli człowiek naprawdę chce to pojawia się tak silna mobilizacja, że sam zaczyna walczyć, szukać, coś robić. Tylko ja zbyt często tak mam, że zmęczenie i obojętność mnie po prostu przytłacza i to tak jakbym jechała naciskając równocześnie na hamulce...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

monk.2000, właśnie tego najbardziej się boję. Że będę musiała przetrwać całe życie ze świadomością, że nic mnie nie cieszy. Wciąż mam jeszcze jakąś wątłą nadzieję, że psychoterapia pomoże, bo jeżeli tak się nie stanie, to po prostu nie mam co robić na tym świecie. Nienawidzę tego systemu i wszystkiego, co z nim związane, więc jeśli nie znajdę tu ukojenia, to będę próbować znaleźć je gdzieś indziej, gdzieś daleko.

hachikou, nigdy nie byłam zwolenniczką leków psychotropowych, ale może powinnaś spróbować 'poprawiaczy' nastroju? Z własnego doświadczenia wiem, że dają dużo siły i chęci do działania. Nie wiem tylko, jak długo trzeba by je brać, by efekt był permanentny...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Teraz szukam jakiejś filozofii, która pozwoliłaby mi przetrwać trudny okres.

 

Ja tylko chciałam dodać od siebie, że okres w którym studiowałam filozofię zapoczątkował erę "zjazdów permanentnych" w moim życiu. Tzn, interesuję się filozofią nieprzerwanie od przedszkola (kiedy to z mamą czytałyśmy świat Zofii), ale chyba dopiero potraktowanie tego wszystkiego "serio względem swojego życia" wywarło taki wpływ... od wszystkich psycholekarzy słyszę, że "za dużo myślę".

Tak więc odnośnie twojego postu Jigoku, też mam poczucie, że obserwacja i analiza to jedyne cząstki, które są we mnie wartościowe... tylko, że jednocześnie to właśnie one budują tę szybę-mur (ja to tak nazywam), która odgradza mnie od reszty świata.

 

I też usłyszałam od mojego najlepszego przyjaciela, że moja choroba wysysa energię z niego (i z całego otoczenia również) i że on nie ma na to siły. Ja wtedy pomyślałam,że w pełni rozumiem, bo ja k*** też nie mam na to siły.

Z drugiej strony też mam ludzi, którzy bardzo chcą mi pomóc i się starają i też czuję się z tym głupio - bo co ja mam z tym zrobić? Czuję się niemalże winna, że wszyscy chcą tak dobrze a mi się niepoprawia i jeszcze zachowuję się tak, jakbym ich olewała.

 

Tak więc na twoje pytanie "czy ktoś ma podobnie?" mogę powiedzieć TAK i to bardzo. Nie pomogła ani farmakologia ani wieloletnie terapie różnego rodzaju, ani szpitale... coraz bardziej dochodzę do wniosku, że faktycznie nic z zewnątrz nie jest w stanie w tej sytuacji pomóc, tylko ja sama, tylko, że... trochę to beznadziejne, jeżeli ja sama też nie jestem w stanie.

 

 

pozdrawiam

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×