Skocz do zawartości
Nerwica.com

el_kado

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia el_kado

  1. el_kado

    Samotność

    A propos pytania jakie to uczucie, że do końca życia będzie się samej: mam 23 lata, mieszkam sama z psem i kompletnie nie wyobrażam sobie być z kimś (człowiekiem).Mam wrażenie, że ten rodzaj zabaw w moim życiu już bezpowrotnie minął. Stres wywołuje u mnie już sama rozmowa na ulicy z drugim człowiekiem, a co dopiero mieć takiego w domu? O nie, ostatni bastion mojego bezpieczeństwa by padł, nie ma mowy... Z drugiej strony czasami wspominam jak jeszcze parę lat temu bawiłam się na imprezach ze znajomymi, albo planowaliśmy przyszłość z chłopakiem jednym, drugim itp. Czasami coś mnie w głowie ukłuje, gdy tak myślę, ale z drugiej strony bardzo szybko uświadamiam sobie przepaść między mną wtedy i mną teraz i wiem, że to wszystko już nie dla mnie.
  2. el_kado

    Czy ktoś ma podobnie?

    Ja tylko chciałam dodać od siebie, że okres w którym studiowałam filozofię zapoczątkował erę "zjazdów permanentnych" w moim życiu. Tzn, interesuję się filozofią nieprzerwanie od przedszkola (kiedy to z mamą czytałyśmy świat Zofii), ale chyba dopiero potraktowanie tego wszystkiego "serio względem swojego życia" wywarło taki wpływ... od wszystkich psycholekarzy słyszę, że "za dużo myślę". Tak więc odnośnie twojego postu Jigoku, też mam poczucie, że obserwacja i analiza to jedyne cząstki, które są we mnie wartościowe... tylko, że jednocześnie to właśnie one budują tę szybę-mur (ja to tak nazywam), która odgradza mnie od reszty świata. I też usłyszałam od mojego najlepszego przyjaciela, że moja choroba wysysa energię z niego (i z całego otoczenia również) i że on nie ma na to siły. Ja wtedy pomyślałam,że w pełni rozumiem, bo ja k*** też nie mam na to siły. Z drugiej strony też mam ludzi, którzy bardzo chcą mi pomóc i się starają i też czuję się z tym głupio - bo co ja mam z tym zrobić? Czuję się niemalże winna, że wszyscy chcą tak dobrze a mi się niepoprawia i jeszcze zachowuję się tak, jakbym ich olewała. Tak więc na twoje pytanie "czy ktoś ma podobnie?" mogę powiedzieć TAK i to bardzo. Nie pomogła ani farmakologia ani wieloletnie terapie różnego rodzaju, ani szpitale... coraz bardziej dochodzę do wniosku, że faktycznie nic z zewnątrz nie jest w stanie w tej sytuacji pomóc, tylko ja sama, tylko, że... trochę to beznadziejne, jeżeli ja sama też nie jestem w stanie. pozdrawiam
  3. cześć, jestem nowa na tym forum. Czuję się na tyle fatlnie, że mam nawet problem ze składnym pisaniem za co z góry przepraszam. Na początek opiszę historię swojej choroby (potem przejdę do meritum czyli mojego obecnego stanu i pytania co w tej sytuacji uważacie, że można zrobić...) przez 10 ostatnich lat (teraz mam 23) leczyłam się na zaburzenia odżywiania. W różnej postaci ale głównie bulimia. Byłam pod opieką wielu różnych psychiatrów i psychoterapeutów z różnych szkół (i jestem nadal). Na początku choroby oczywiście nie chciałam się leczyć więc nauczyłam się do perfekcji manipulować siebie i innych, bawiąc się w logiczne i erystyczne gierki. Zaczytywałam się też teorią psychoterapii, żeby jak najskuteczniej odciąć się ciętą ripostą na obowiązkowych spotkaniach (rodzice kazali). Na skutek zjazdów wagi, samookaleczeń i pró "s" byłam wielokrotnie hospitalizowana - do tego stopnia, że szpitale stały się moim drugim l e p s z y m domem. Zmierzam do tego, że po tylu latach mam poczucie nie tylko wypalenia mnie samej, ale też wszystkich możliwych środków pomocy, przez sposób w jaki były mi serwowane i przez etap choroby (taki w którym nie chce się wyzdrowieć) na którym wszystko to się działo. Generalnie do czasów jeszcze liceum byłam energiczną kochającą świat i ludzi nastolatką (wcześniej dzieckiem o takim samym usposobieniu)zawsze robiłam milion rzeczy naraz i jak to wszyscy mówili "za co się nie wezmę to jestem najlepsza". Prawdopodobnie to samo chciałam uzyskać stosując diety (nota bene nigdy nie byłam gruba i nie czytałam kolorowych pism dla dziewcząt, nie wiem skąd mi się to wzięło). W ten sposób zaczęła się moja huśtawka - miesiące (głównie zimowe) leżenia w łóżku i objadania się + miesiące (głównie letnie) hiper aktywności z głodowym reżimem. Ale dlaczego o tym piszę na forum o depresji? Otóż od 2-3 lat model łagodnie się przeobrażał zmieniając się w to, czym jest dzisiaj. Fakt tego przeobrażenia nie tyle co jest ignorowany przez otoczenie lekarskie i rodzinne, co chyba przebieg mojej choroby sprawił, że nawet kiedy o tym mówię jest to odbierane jako kolejna "gierka". A sprawa ma się tak: od dłuższego już czasu zupełnie nie obchodzi mnie waga mojego ciała, to czy zjem czy nie zjem. Może 5 lat temu ostatnio miałam paranoję, że kalorie z tłustych produktów w lodówce przejdą na mój super serek light. To co mi jest to fakt, że boję się ludzi i od 3 miesięcy nie wyszłam z domu w innym celu niż na zakupy i na spacer z psem (chyba tylko kundel już trzyma mnie przy życiu). Kontakty z ludźmi mocno ograniczam już od pół roku. Nie mam siły totalnie na nic. Cały dzień leżę w łóżku i gapię się w komputer nie dlatego, że mnie ciekawi co w internecie jest, tylko dlatego, że to bardziej zabiera myśli niż gapienie się w ścianę. To samo co do bulimicznych wymiotów - owszem, wymiotuję, ale to jest czysto mechaniczna czynność, żeby odciągnąć się od uczucia smutku, bólu i strachu - żaden cholerny psychiatra nie może pojąć, że ja się do cholery nie chcę odchudzać! Śpię ponad 12 godzin w ciągu dnia i nadal jestem senna. I ten ciągły, ciągły strach. Zapomniałam dodać, że studiuję, a właśnie... właściwie to juz nie wiem czy studiuję. OWszem, tego typu zjazd to nie jest nowość, zdarzały mi się już wcześniej, ale ZAWSZE na wiosne przechodziły... potrafiłam się przemóc, żeby załatwić na uczelni chociaż te głupie zaświadczenia, że jestem chorym umysłowo debilem i należy mnie traktować jak dziecko specjalnej troski. Teraz nawet na to nie mam siły. Ogólnie jest to pierwszy zjazd w którym czuję się jak stary człowiek, z którym jest już za późno, żeby cokolwiek osiągnął... i patrzy jak świat biegnie do przodu, jak wszyscy się bawią, robią 1000 rzeczy na raz spotykają się, zakochują... a ja jestem w swoich 4ścianach sama ze swoim psem i moje ciało i mój mózg są za stare zbyt niedołężne, żeby kiedykolwiek do tego świata powrócić... otoczenie ma do mnie coraz większe pretensje, albo ja sama te pretensje wymyślam, bo prawda jest taka, że wszyscy do mnie piszą, wydzwaniają (nawet kadra z uczelni) z miłymi ciepłymi słowami a ja nie mogę nie potrafię odpisać odebrać, pójść gdzieś, spotkać się... tak bardzo się boję, że po prostu nie mogę. No więc po tylu miesiącach to chyba każdy miałby dość. Dodatkowo ja sama nie mogę się pogodzić, jak skonfrontuję siebie sprzed iluś lat z tym czym jestem teraz... a z drugiej strony jak uczciwie się siebie spytam "czyli chcesz coś z tym zrobić?" jedyna odpowiedź jaką dostaję to uczucie zanurzenia w gęstej czarnej smole. Terapia - jasne, jest... obecnie systemowa. Ale ja mogę na tej sesji budować najwspanialsze scenariusze przyszłości albo najwnikliwiej wyszukiwać swoje krzywdy z przeszłości na zajutrz rano jest I TAK ZAWSZE TO SAMO: strach strach strach, nie mogę, nie chcę, nie wiem - uciec! I to straszliwe zmęczenie... w zeszłym tygodniu jakimś cudem się przemogłam i pojechałam do dziekanatu: po powrocie przespałam prawie non stop 30-parę godzin i jeszcze było mi mało... I teraz co ja mogę? Mogę na przykład wrócić do szpitala, ale to znowu będzie ucieczka przed światem, to jak wywiezienie starszego człowieka do domu starców... po za tym co z moim psem? Rodzice jeszcze zainkasują mi mieszkanie i stwierdzą, że jak ze mną jest tak źle, to ubezwłasnowolnienie pod klucz (już tak było, nie przeżyję tego znowu, po za tym, co, jak będę miała 30lat to też mam się na coś takiego zgodzić?) Boję czuć się źle, boję czuć się dobrze. Boję się, że jak będę czuła się dobrze, to nie będę miała usprawiedliwienia dla mojego "nie mogę, nie zrobiłam tyle ile powinnam", a jak będę czuć się źle to zabiorą mi wszystkie prawa i będzie po mnie. Może dlatego to jak się czuję jest takie... puste i bezpłciowe. Czyli szpital odpada, leków przetestowałam już kilkanaście i żaden niedziałał. Mogę i pewnie będę testować następne, ale to nie jest coś co JA mogę SAMA jako "ja" zrobić i od siebie wymagać, prawda? To takie coś "ekstra". Bardzo często poprawia mi się na wieczór albo w nocy (tak jak teraz -> efektem jest to, że w ogóle widzę sens w zastanawianiu się jak sobie pomóc i dlatego tu piszę). Zawsze (tak samo i teraz) nastawiam sobie budzik na normalną godzinę i liczę na to, że jutro będzie inaczej, że dam radę wstać i wyjść.... i rano przełącza mi się coś w mózgu i załącza się tryb "zombie". Nie jest też tak, że teraz jest "idealnie", teraz też nie jest lepiej, ale nie ma przynajmniej tego strasznego zamulenia jak przez cały dzień. Ale przecież nie mogę żyć "w świecie" funkcjonując w nocy! Stosowałam więc mnóstwo sztuczek z behawioralno-poznawczej czy nawet z NLP - nigdy nigdy przenigdy nic nie pomogło. Wychodzenie z ciężkich epizodów zawsze następowało od tak, pstryk! i nagle "mogę!". Ani razu nie udało mi się tego powiązać z faktycznym wysiłkiem i moim wkładem pracy w zdrowienie. A teraz meritum: ten klik-pstryk zawsze przychodził. Od dłuższego czasu walczyłam, nawet jeżeli nie widziałam żadnych efektów. Obecnie mam zjazd XXXL i nie mam siły tak walczyć jak wcześniej, a klik-pstryk nie przychodzi. Do tego czuję się wypalona latami terapii i latami szpitali, czuję też, że one się wypaliły... Co się robi z takimi przypadkami? Czy to jak w więziennictwie?... Wielokrotni recydywiści są spisywani na straty?... pozdrawiam wszystkich i będę wdzięczna za jakiegokolwiek rodzaju odpowiedź
×