Hej, mam 17 lat. Od dłuższego czasu coś dzieje się ze mną złego. A może od zawsze, tylko nie dopuszczałam tego do świadomości. Nienawidzę siebie, nie potrafię sobie z tym poradzić. Coraz trudniej jest mi się w cokolwiek zaangażować, nawet nie chce mi się o siebie dbać. Jestem przekonana o tym, że jestem do niczego, że jestem gorsza, głupia, ułomna, niepełnosprawna w jakiś sposób psychicznie. Nie wiem już sama jaka jestem, jaka powinnam być, a jaka chciałabym być. Nie wiem jak się zachowywać, w co wierzyć. Właściwie to już nic nie wiem. Jestem sparaliżowana swoją nieadekwatnością, bezradnością. Źle się ze sobą czuję… To odbija się na całym moim życiu. Mam problemy z koncentracją, pamięcią. Gorzej jest mi się skupić na nauce. Muszę się zmusić, żeby wyjść gdzieś ze znajomymi i udawać, że się cieszę i wszystko jest w porządku. W zasadzie całe moje życie to udawanie, że wszystko jest w porządku… Oczywiście nie wszyscy się na to dają nabrać, a większość ludzi, którzy widzą, że z drugim człowiekiem jest coś nie tak – wolą się wycofać, znaleźć kogoś innego do towarzystwa, kogoś z kim się będzie można pośmiać, a nie zarazić dołem, pechem, czy nie wiem czym. Często myślę, że wisi nade mną jakaś klątwa. Mimo, tego wszystkiego, gdzieś głęboko mnie jest taka mała szalona nadzieja, że może jestem normalną osobą, która zasługuje na szczęście… Że chciałabym się już nie bać, nie stresować wszystkim, rozwijać się, realizować plany, pomagać ludziom, zdobywać przyjaciół, zakochiwać się z wzajemnością… Problemy, które biorą się z zewnątrz nie są tak bolesne, jak te, które tworzą się w nas samych. Ja się czuję zabijana od środka. Nie mogę siebie samej znieść. Krępuję się w towarzystwie jakichkolwiek ludzi, jestem spięta, ważę cały czas słowa, analizując wszystko w głowie „Boże… Co oni o mnie pomyślą? Czy oni mnie lubią? Pewnie mają mnie za kompletnego debila… Czy to znaczy, że to prawda? Dlaczego czuję się już na starcie odrzucona…” I dlatego, zamiast po prostu mówić, po prostu zachowywać się i po prostu myśleć – cała moja energia skupia się na analizie, oczywiście z założeniem z góry, że i tak wszystko jest i będzie beznadziejne… Gubię się w tym wszystkim już… Nie mam na nic siły. Najgorsze są wieczory, wtedy naprawdę bardzo cierpię, kładę się spać z błaganiem, żeby już rano się nie obudzić. Nie potrafiłabym chyba popełnić samobójstwa. Ja chcę żyć, bardzo chciałabym żyć naprawdę, a nie wegetować, zadręczać się całe dnie. To już nie tylko jest sprawa psychiki, źle już się czuję od długiego czasu fizycznie. Choćbym nie wiem ile spała, jestem zmęczona. Wszystko mnie boli. Mam nogi jak z galarety, zawroty głowy. Przytyłam 5 kilogramów. Bardzo źle się czuję. Regularnie robię badania, pod koniec marca ostatnio i wszystko wychodzi bardzo ładnie. Lekarka powiedziała, że nie wie co mi jest. A ja jestem z tym wszystkim sama, zupełnie sama. Zwierzam się jedynie mojej przyjaciółce – to niezwykła, mądra osoba. Jednak ma tyle lat co ja, swoje życie, swoje problemy i chociaż wspiera mnie dzielnie, nie potrafi mi pomóc. A ja sama sobie wiem, że nie poradzę…
Najgorzej jest z rodzicami. To ich, chyba, obwiniam za wszystko, za to jaka jestem, że mnie nie wychowali inaczej. Może nie powinnam się w ogóle urodzić, bo po prostu się nie nadaję. Nie mogę znieść tego, jacy są moi rodzice. Zawsze byli strasznie poważni i pesymistyczni. Nigdy nie potrafili mi pomóc, zawsze wyjeżdżali z jakimiś pustymi, dołującymi, nic nie dającymi tekstami „No widzisz, takie jest życie…”, „No, tacy są ludzie…”… Mam wrażenie, że mimo, że moi rodzice byli przy mnie zawsze, że się mną opiekowali – to nic od nich nie otrzymałam, a wręcz to oni wpoili mi takie podejście, takie myślenie. Od dziecka pamiętam, że często się czegoś bałam. I to nie były takie zwykłe dziecięce lęki typu „potwór pod łóżkiem”. Ja się bałam, że nie poradzę sobie w życiu za 20, 30 lat. Nie wiem, czy ja potrafię inaczej. Szalenie podobają mi się ludzie z dystansem do wszystkiego, z poczuciem humoru, którzy potrafią się nie przejmować, tylko brnąć do przodu, ryzykować… Zawsze marzyłam, np. o podróży po świecie stopem. Zapytałam moich rodziców, czy nigdy nie pragnęli po prostu pójść w świat z namiotem, bez rezerwowania hoteli, przeliczania pieniędzy, planowania całej wycieczki z góry do dołu… Powiedzieli, że nie, że oni nie są takimi ludźmi, że nie nadawaliby się… Mhm.
Moi rodzice mi dali wszystko, co według nich jest dla mnie dobre. Mam wrażenie, że oni nie kochają mnie jako człowieka, lecz jak takie zwierzątko, któremu wystarczy dawać jeść, a jak zdechnie to trudno. Chociaż, myślę, że gdybym zmarła, to dla moich rodziców byłby to cios tylko dlatego, że teraz inni ludzie mieliby ich widzieć jako rodziców, którzy pochowali własne dziecko. I tyle. Po prostu byłoby to dla nich nie wygodne, wjechałoby im to na reputację.
Ileż mi oni rzeczy kupili! Mam wszystko, co przeciętny nastolatek chciałby mieć. Gdybym poprosiła o coś, nawet coś droższego – oni prędzej czy później kupiliby mi to. Co tydzień podrzucają mi słodycze do pokoju, chcą mi organizować wakacje, dodatkowe zajęcia… Wyrzekłabym się tego wszystkiego, gdyby w zamian za to naprawdę mnie kochali, gdyby chcieli ze mną rozmawiać, nauczyliby mnie jak żyć… A oni tylko potrafią ze mną rozmawiać, na tematy – czy wszystko ok., jak było w szkole… Nawet nie chciałabym próbować rozmawiać o czymś innym, bo oni i tak by nie zrozumieli, i tak wzięliby to po swojemu i tak wyrobiliby sobie na mój temat fałszywe zdanie.
Ostatnio było mi ciężej niż zwykle. Byłam tak przybita, że tygodniami chodziłam jak struta, nie miałam sił, a oczy piekły mnie od płaczu. Rodzice mimo tego wszystkiego, zostawili mnie samej sobie, jakby wszystko było w porządku. A nawet nie. Miałam wrażenie, że oni się na mnie obrazili. Jakby moje cierpienie to był mój kaprys, moje widzimisię. Potrafili jedynie od czasu do czasu zapytać w stylu „Jeszcze ci nie przeszło?”. Oni potrafią się wydzierać kiedy przyniosę złą ocenę do domu, albo wyjdę gdzieś zamiast udawać, że się uczę. Mają tak wysokie mniemanie o sobie, tylko oni mają rację, oni wiedzą wszystko i są takimi wspaniałymi rodzicami… Oczywiście…
Nie wiem co ja mam robić, marnuję swoje najpiękniejsze lata. Boli mnie to, że rodzice choć tak blisko, są tak szalenie daleko. Pali mnie uraza jaką do nich czuję… Czy istnieje ktoś, kto mógłby mnie podnieść z ziemi i nauczyć chodzić? Czy to jest wyrok, że jestem sama i zawsze będę. I jeśli sobie nie poradzę, to mam wyjście albo udawać dalej, że wszystko jest super, albo w końcu znaleźć siły i się zabić?
Będę bardzo wdzięczna za każdą pomoc, za każde słowo...