Skocz do zawartości
Nerwica.com

hachikou

Użytkownik
  • Postów

    4
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia hachikou

  1. hachikou

    Czy ktoś ma podobnie?

    Hej, miesiąc temu miałam osiemnastkę, mam podobnie jak Ty. Nasiliło się gdy zaczęłam liceum, ale już w gimnazjum zaczęło się dziać ze mną źle. Wieczne zmęczenie, zobojętnienie na wszystko, niechęć do jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi... To było najstraszniejsze w nowej szkole. Do teraz, z całej klasy rozmawiam z dwiema, trzema osobami. Wszyscy postrzegają mnie jako dzikusa, który ciągle ucieka, obraża się. A ja po prostu nie mam siły. Najchętniej siedziałabym cały czas w domu, a i tak reszta domowników mi przeszkadza, chciałabym mieszkać sama. Z jednej strony sama się alienuję, wycofuję, izoluję, a z drugiej bardzo chciałabym z tego wyjść... Nauka też mi idzie z dużym trudem, bo jak nigdy problemów nie miałam, tak teraz nie mogę się skoncentrować, zapominam, wszystko za co się zabieram idzie mi bardzo opornie. Znajomych, których mogę policzyć na palcach, mam chyba tylko dlatego, że jakoś potrafię się przy nich zmobilizować i jakoś udawać, że jest wszystko ok. I tak wiedzą, że coś jest nie tak, ale nie potraciłam ich jeszcze do końca. Ciągle szukam, zastanawiam się co ze sobą zrobić. Chodziłam do dwóch psychoterapeutek, jednak obydwie były takie same. Miałam wrażenie, że gadają tylko po to, żeby mówić, że na wszystko mają gotową odpowiedź, która i tak nic nie wnosi do sesji. Jeśli nie potrafiłam na coś odpowiedzieć, czułam się spięta, zamykałam się w sobie - była to moja wina i ja utrudniałam terapię, zawsze były do mnie pretensje. A im dłużej to trwało tym robiłam się coraz bardziej agresywnie do nich nastawiona i zaczęłam wtedy faktycznie terapię utrudniać, odpłacając się tym samym, czyli pretensjami kierowanymi w ich stronę... W końcu dałam sobie spokój, więcej już na żadną psychoterapię nie pójdę. Nigdy nie wiedziałam o czym mówić i nikt mi w tym nie pomagał. Nie wiem, czy wszyscy psychoterapeuci tacy są, czy tylko ja miałam takie szczęście, a może po prostu się na psychoterapię nie nadaję. W każdym razie doszłam do wniosku, że chyba jeśli nie pomogę sobie sama to nikt mi nie pomoże. Bo żadnej bliskiej osoby, która potrafiłaby mi pomóc nie mam. Nie wiem też co napisać Tobie, to jest właśnie trudne, że jeśli ktoś sobie złamie nogę to wsadzą mu w gips i będzie dobrze, jeśli ktoś ma przeziębienie, dostanie leki, poleży w łóżku i przechodzi. A z problemami natury psychicznej jest ciężko... To też jest problem bardzo złożony, przekładający się na różne płaszczyzny, nie mający jednej wyraźnej przyczyny... Ciężko jest walczyć z czymś co jest w nas samych, zwłaszcza jeśli się nie wie konkretnie co to jest. Wydaje mi się, że bardzo dobrze Cię rozumiem, czuję podobnie, jednak nie wiem jak z tym walczyć. U mnie ograniczało się to do chwytania się chwil kiedy po prostu było 'lepiej', ale i tak zaraz znowu wracało 'gorzej' i byłam w tym samym punkcie... Najważniejsze chyba w tym wszystkim jest naprawdę chcieć. Bo jeśli człowiek naprawdę chce to pojawia się tak silna mobilizacja, że sam zaczyna walczyć, szukać, coś robić. Tylko ja zbyt często tak mam, że zmęczenie i obojętność mnie po prostu przytłacza i to tak jakbym jechała naciskając równocześnie na hamulce...
  2. Witam, szukam odpowiedzi na temat rodzajów terapii. Na przykład behawioralno-poznawcza a dynamiczna, czym się różnią, jak to wygląda w praktyce? Moja psychoterapeutka stosuje właśnie dynamiczną, ale na zadane przeze mnie pytanie zaczęła mi odpowiadać tak chaotycznie i naukowo jak gdybym ją przepytywała na egzaminie, w skutek czego dalej nie wiem jakie są realne różnice... Jakie są wasze doświadczenia, który rodzaj terapii wydaje wam się najskuteczniejszy?
  3. hachikou

    pomocy...

    Dziękuję Wam bardzo za odpowiedzi! Myślę, że jeśli dalej depresja będzie mi zatruwać życie i nie będę jej potrafiła okiełznać, to chciałabym zasięgnąć pomocy psychologa. Ale póki co, będę sama walczyć. Spróbuję porozmawiać z mamą, przemóc się, mimo, że wciąż bardzo mnie boli, że mnie opuścili - bo czuję się przez nich opuszczona. Im bardziej jestem w dołku, im bardziej nie potrafię wszystkiego ogarnąć - oni tym bardziej są na mnie wściekli, że "mam humory", tym bardziej się ode mnie odsuwają. Czuję, że się na nich zawiodłam. Coś jest nie tak z tym, że tak to widzę? Jeśli ktoś kogo kochamy upada, to okazujemy troskę, pomagamy mu się podnieść, a nie irytujemy się, że ten ktoś jest tak beznadziejny, że upadł. Z kolei myślę, że może po prostu nie rozumieją, może nie potrafią, nie wiem... Mateusz ma chyba rację. Może siedzę z założonymi rękami i tylko biadolę, że nic nie jest takie jak ja bym chciała żeby było... A może powinnam spróbować z rodzicami porozmawiać, żeby zrozumieli. Mam nadzieję, że uda mi się wszystko przekazać tak, jak myślę, jak czuję. To ja tu jestem słabą, ograniczoną egoistką.
  4. hachikou

    pomocy...

    Hej, mam 17 lat. Od dłuższego czasu coś dzieje się ze mną złego. A może od zawsze, tylko nie dopuszczałam tego do świadomości. Nienawidzę siebie, nie potrafię sobie z tym poradzić. Coraz trudniej jest mi się w cokolwiek zaangażować, nawet nie chce mi się o siebie dbać. Jestem przekonana o tym, że jestem do niczego, że jestem gorsza, głupia, ułomna, niepełnosprawna w jakiś sposób psychicznie. Nie wiem już sama jaka jestem, jaka powinnam być, a jaka chciałabym być. Nie wiem jak się zachowywać, w co wierzyć. Właściwie to już nic nie wiem. Jestem sparaliżowana swoją nieadekwatnością, bezradnością. Źle się ze sobą czuję… To odbija się na całym moim życiu. Mam problemy z koncentracją, pamięcią. Gorzej jest mi się skupić na nauce. Muszę się zmusić, żeby wyjść gdzieś ze znajomymi i udawać, że się cieszę i wszystko jest w porządku. W zasadzie całe moje życie to udawanie, że wszystko jest w porządku… Oczywiście nie wszyscy się na to dają nabrać, a większość ludzi, którzy widzą, że z drugim człowiekiem jest coś nie tak – wolą się wycofać, znaleźć kogoś innego do towarzystwa, kogoś z kim się będzie można pośmiać, a nie zarazić dołem, pechem, czy nie wiem czym. Często myślę, że wisi nade mną jakaś klątwa. Mimo, tego wszystkiego, gdzieś głęboko mnie jest taka mała szalona nadzieja, że może jestem normalną osobą, która zasługuje na szczęście… Że chciałabym się już nie bać, nie stresować wszystkim, rozwijać się, realizować plany, pomagać ludziom, zdobywać przyjaciół, zakochiwać się z wzajemnością… Problemy, które biorą się z zewnątrz nie są tak bolesne, jak te, które tworzą się w nas samych. Ja się czuję zabijana od środka. Nie mogę siebie samej znieść. Krępuję się w towarzystwie jakichkolwiek ludzi, jestem spięta, ważę cały czas słowa, analizując wszystko w głowie „Boże… Co oni o mnie pomyślą? Czy oni mnie lubią? Pewnie mają mnie za kompletnego debila… Czy to znaczy, że to prawda? Dlaczego czuję się już na starcie odrzucona…” I dlatego, zamiast po prostu mówić, po prostu zachowywać się i po prostu myśleć – cała moja energia skupia się na analizie, oczywiście z założeniem z góry, że i tak wszystko jest i będzie beznadziejne… Gubię się w tym wszystkim już… Nie mam na nic siły. Najgorsze są wieczory, wtedy naprawdę bardzo cierpię, kładę się spać z błaganiem, żeby już rano się nie obudzić. Nie potrafiłabym chyba popełnić samobójstwa. Ja chcę żyć, bardzo chciałabym żyć naprawdę, a nie wegetować, zadręczać się całe dnie. To już nie tylko jest sprawa psychiki, źle już się czuję od długiego czasu fizycznie. Choćbym nie wiem ile spała, jestem zmęczona. Wszystko mnie boli. Mam nogi jak z galarety, zawroty głowy. Przytyłam 5 kilogramów. Bardzo źle się czuję. Regularnie robię badania, pod koniec marca ostatnio i wszystko wychodzi bardzo ładnie. Lekarka powiedziała, że nie wie co mi jest. A ja jestem z tym wszystkim sama, zupełnie sama. Zwierzam się jedynie mojej przyjaciółce – to niezwykła, mądra osoba. Jednak ma tyle lat co ja, swoje życie, swoje problemy i chociaż wspiera mnie dzielnie, nie potrafi mi pomóc. A ja sama sobie wiem, że nie poradzę… Najgorzej jest z rodzicami. To ich, chyba, obwiniam za wszystko, za to jaka jestem, że mnie nie wychowali inaczej. Może nie powinnam się w ogóle urodzić, bo po prostu się nie nadaję. Nie mogę znieść tego, jacy są moi rodzice. Zawsze byli strasznie poważni i pesymistyczni. Nigdy nie potrafili mi pomóc, zawsze wyjeżdżali z jakimiś pustymi, dołującymi, nic nie dającymi tekstami „No widzisz, takie jest życie…”, „No, tacy są ludzie…”… Mam wrażenie, że mimo, że moi rodzice byli przy mnie zawsze, że się mną opiekowali – to nic od nich nie otrzymałam, a wręcz to oni wpoili mi takie podejście, takie myślenie. Od dziecka pamiętam, że często się czegoś bałam. I to nie były takie zwykłe dziecięce lęki typu „potwór pod łóżkiem”. Ja się bałam, że nie poradzę sobie w życiu za 20, 30 lat. Nie wiem, czy ja potrafię inaczej. Szalenie podobają mi się ludzie z dystansem do wszystkiego, z poczuciem humoru, którzy potrafią się nie przejmować, tylko brnąć do przodu, ryzykować… Zawsze marzyłam, np. o podróży po świecie stopem. Zapytałam moich rodziców, czy nigdy nie pragnęli po prostu pójść w świat z namiotem, bez rezerwowania hoteli, przeliczania pieniędzy, planowania całej wycieczki z góry do dołu… Powiedzieli, że nie, że oni nie są takimi ludźmi, że nie nadawaliby się… Mhm. Moi rodzice mi dali wszystko, co według nich jest dla mnie dobre. Mam wrażenie, że oni nie kochają mnie jako człowieka, lecz jak takie zwierzątko, któremu wystarczy dawać jeść, a jak zdechnie to trudno. Chociaż, myślę, że gdybym zmarła, to dla moich rodziców byłby to cios tylko dlatego, że teraz inni ludzie mieliby ich widzieć jako rodziców, którzy pochowali własne dziecko. I tyle. Po prostu byłoby to dla nich nie wygodne, wjechałoby im to na reputację. Ileż mi oni rzeczy kupili! Mam wszystko, co przeciętny nastolatek chciałby mieć. Gdybym poprosiła o coś, nawet coś droższego – oni prędzej czy później kupiliby mi to. Co tydzień podrzucają mi słodycze do pokoju, chcą mi organizować wakacje, dodatkowe zajęcia… Wyrzekłabym się tego wszystkiego, gdyby w zamian za to naprawdę mnie kochali, gdyby chcieli ze mną rozmawiać, nauczyliby mnie jak żyć… A oni tylko potrafią ze mną rozmawiać, na tematy – czy wszystko ok., jak było w szkole… Nawet nie chciałabym próbować rozmawiać o czymś innym, bo oni i tak by nie zrozumieli, i tak wzięliby to po swojemu i tak wyrobiliby sobie na mój temat fałszywe zdanie. Ostatnio było mi ciężej niż zwykle. Byłam tak przybita, że tygodniami chodziłam jak struta, nie miałam sił, a oczy piekły mnie od płaczu. Rodzice mimo tego wszystkiego, zostawili mnie samej sobie, jakby wszystko było w porządku. A nawet nie. Miałam wrażenie, że oni się na mnie obrazili. Jakby moje cierpienie to był mój kaprys, moje widzimisię. Potrafili jedynie od czasu do czasu zapytać w stylu „Jeszcze ci nie przeszło?”. Oni potrafią się wydzierać kiedy przyniosę złą ocenę do domu, albo wyjdę gdzieś zamiast udawać, że się uczę. Mają tak wysokie mniemanie o sobie, tylko oni mają rację, oni wiedzą wszystko i są takimi wspaniałymi rodzicami… Oczywiście… Nie wiem co ja mam robić, marnuję swoje najpiękniejsze lata. Boli mnie to, że rodzice choć tak blisko, są tak szalenie daleko. Pali mnie uraza jaką do nich czuję… Czy istnieje ktoś, kto mógłby mnie podnieść z ziemi i nauczyć chodzić? Czy to jest wyrok, że jestem sama i zawsze będę. I jeśli sobie nie poradzę, to mam wyjście albo udawać dalej, że wszystko jest super, albo w końcu znaleźć siły i się zabić? Będę bardzo wdzięczna za każdą pomoc, za każde słowo...
×