Skocz do zawartości
Nerwica.com

Psychika ma swoją wytrzymałość, ocieram się o jej granicę.


ayrton

Rekomendowane odpowiedzi

Witajcie. Z rok temu odzywałem się tutaj, szukając pomocy.

Los chciał, że brakło czasu, żeby odwiedzać to miejsce. Niestety, dochodzę już chyba do granic wytrzymałości mojej psychiki. Na wstępie chciałbym powiedzieć, że nie jestem ideałem i wiem, że wina na pewno po części leży po mojej stronie. Mam 20 lat.

2 lata temu psychiatra stwierdził u mnie depresję i zalążki nerwicy lękowej. Powód? Jak podał - otoczenie. Leki może i po części pomagały, ale robiły niesamowity motłoch w głowie, nie chcę ich dalej brać. Zazdrość cholernie ściska mi serce gdy widzę, jak moi znajomi mogą bez żadnych problemów porozmawiać ze swoimi ojcami, na każdy temat. Ja, gdy tylko chcę porozmawiać (chociaż coraz częściej staram się go całkowicie unikać, byle nie stanąć mu na drodze), albo robi głośniej telewizor albo słyszę "nie zawracaj mi głowy". Modne też jest całkowite ignorowanie tego co mówię i udawanie, że nic nie słyszy + :[ na twarzy coraz większe. Oczywiście gdy on ma do mnie jakiś biznes, nie odczepi się ode mnie i wychwala mnie w niebiosa, bylebym pomógł. Ale - nie chcę, unikam tego jak ognia. Gdy tylko w czymś Mu pomagam, obojętnie, czy robię to idealnie dobrze - drze się cały czas na mnie jak na psa (chociaż do niego się milej odzywa), wg Niego WSZYSTKO robię źle, nic nie potrafię zrobić, wyzywa mnie od niedolepionych, niedorobionych i ofiar losu. Nic w życiu nie osiągnąłem i nic nie osiągnę. Jego zdanie jest święte i najważniejsze, twierdzi, że zna się na wszystkim, zabiera się za rzeczy o których nie ma pojęcia a gdy coś Mu nie wychodzi - zwala winę na wszystko, ale nie na siebie. Wypiera się wszystkiego, co mówił prędzej, kłamie w żywe oczy. A gdy ma zbyt dużo świadków, że jednak zachował się w dany sposób (w sensie - matka, siostra i ja), każe nam się zamknąć albo wypierd... bo w końcu go cholernie denerwujemy i psujemy Mu zdrowie. Matka codziennie słucha, że wszystko jest źle. Śniadania złe, obiady złe, kolacje złe, obojętnie jakie by nie były. Przy każdym obiedzie musi dorzucić swoje 5 groszy i przynajmniej kilka minut zacząć nam ubliżać, że nawet obiadu nie potrafimy dobrze zrobić. To, że nam smakuje - nie ma żadnego znaczenia, jego zdanie jest święte. Pojęcie "ktoś może uważać inaczej" nie istnieje. Każda dyskusja z Nim jest bezcelowa, nie można nawet wyrazić swojego zdania, bo od razu zostanie się zrównanym z ziemią. Obojętnie, czy to my, czy ktoś z rodziny czy ktoś kto wpadnie do nas (czyt. do matki lub mnie) na gościnę. Jego nie wiem kto ostatni raz i kiedy odwiedził, kolegów nie ma żadnych. Dlaczego? Chyba mówić nie muszę, nie znam nikogo, kto chciałby się zadawać z osobą, z którą nie idzie normalnie porozmawiać. Wpieprza się non stop w życie każdego, całej rodziny. Wszyscy prócz niego są ofiarami losu i "durakami" (skąd On w ogóle te słowa bierze? To jest tak prymitywne, że szkoda gadać). Gdy tylko usłyszę Jego głos albo gdy widzę, że wraca z pracy - serce zaczyna bić mi o wiele szybciej, ogarnia mnie cholerny lęk. Można by powiedzieć - przyzwyczaj się do tego i zacznij to olewać.. Ale ja nie potrafię, widzę, jaki ból sprawia to matce. Mi zresztą też. Dzisiaj przez kilka minut słuchałem "zjebów", że zadzwonił do mnie telefon. Tak, bo zadzwonił telefon, to był powód (odpowiadam z góry: mój, opłacany przeze mnie). Środa rano - "wybiję ci z głowy te ciągłe imprezy, ciągłe wracanie do domu po nocach!!" (tutaj pada kilka epitetów)... Ciągłe imprezy = w poniedziałek byłem na 18-tce dobrej znajomej. Ciągłe wracanie do domu po nocach? Nie wiem, bo nie pamiętam kiedy ostatni raz spałem poza domem, wracałem "po nocach". Spytałem się, jaki ma z tym problem, czy ma coś dla mnie do zrobienia na ten czas czy co (odpowiadam z góry: wszystkie obowiązki domowe spełniane są na czas zawsze). I tutaj zabrakło mu argumentów, więc standardowo "nie pyskuj się gnoju, to jest twoja metoda, pyskowanie, won mi z oczu!". Potem coś matce smucił z pół godziny, oczywiście Jej też się oberwało, ale za co? Tego nie wiem. Mógłbym godzinami wymieniać... Jakiś czas temu przyczepił się do mnie (w sensie: wydzierać się w niebo głosy), że mam porysowany telefon. Fakt, miał dość sporą rysę, potknąłem się w pracy i spadł mi na ziemię - zdarza się. Był to telefon kupiony za moje pieniądze, w 100% mój, więc co Mu do tego? Darł się, że ta rysa świadczy o tym jaką ofiarą jestem, że WSZYSTKO DOSTAJĘ I NIC NIE SZANUJĘ (od 3 lat nie wziąłem ani grosza, dokładam się matce co miesiąc do "bieżących wydatków"). Gdy miał mi wymienić jedną rzecz - chwila ciszy i "ZAMKNIJ SIĘ I NIE PYSKUJ!!!!". Zaczął mi pokazywać swój telefon, który leży cały czas nieużywany praktycznie, był w gorszym stanie niż mój. Ale co to ma za znaczenie przecież? Nie dał sobie powiedzieć, że gdyby obudowa tego telefonu była z jednolitego plastiku a nie "lakierowanego przeźroczystego plastiku", rysa nie byłaby tak widoczna. Gdzie tam, wie lepiej, chociaż o gównie ma pojęcie.

 

Tak było od dziecka, odkąd pamiętam - praktycznie codziennie udowadniał mi jakim durniem i ofiarą losu jestem.

 

Gdy tylko matka podejdzie do komputera (godzina na tydzień?), on czai się za jej plecami, próbując podglądać co robi... Potem wydziera się na nią, że wypieprzy komputer i zabroni "za karę" wychodzić Jej z domu, jeśli znowu Ją przy nim zobaczy. Prawie każde wyjście matki z domu to wojna, nieważne gdzie pójdzie. "CIĄGLE CIĘ NIE MA! NIC NIE ROBISZ W DOMU! TUTAJ MASZ SIEDZIEĆ!" (taaaa, obiady same się gotują, dom sam się sprząta...). Od dawien dawna nie wyszedł dalej niż poza naszą ulice i drogę do pracy. Jest tak zamknięty na świat i to, że ktoś może mieć w danej kwestii inne zdanie, że to jest aż niewyobrażalne. Potrafi przez godzinę sam do siebie się wydzierać i "ja tego nie mogę pojąć!!!" np., że sąsiad dostał pracę 100km i tam dojeżdża. Wyzywa go (sam do siebie) od idiotów, że to mu się nie opłaca itp. A co to go do cholery obchodzi? :| Gdy tylko matce puszczą nerwy, słyszy, że "ja jestem silniejszy, nie podskakuj... pokażę ci twoje miejsce kobieto". To jest właśnie jego podejście do słowa "rodzina". "JESTEM PANEM A WY GÓWNEM". Matka zarabia momentami więcej od Niego a i tak ciągle słyszy, że jej praca jest gówno warta i nie ma nic do gadania jeśli chodzi o wydatki. W tym roku zabronił Jej tknąć zdobienia choinki. Matka powiedziała, że w takim razie niech nie wtrąca jej się do "świątecznej kuchni". Co usłyszała? "JA MOGĘ! Żeby się to dla ciebie źle nie skończyło". Rękę podniesioną na nią miał już kilka razy. Z 2-3 razy pchnął Ją, raz ścisnął przedramię tak, że przez tydzień siniak nie chciał przejść. Jeśli tylko by ją uderzył, myślę, że byłbym w stanie nawet go zabić. Nie zawahałbym się, nawet znając tego konsekwencje. Oczywiście wypiera się tego wszystkiego i twierdzi, że takie coś nigdy nie miało miejsca, kłamie w żywe oczy. Nie wiem, może to nasze (mama, siostra, ja) omamy. Siostra ma 11 lat i cholernie to wszystko przeżywa, szkoda mi Jej, na pewno odbije się to na Jej psychice, już się odbija. Moja psychika mówi mi ciągle "siedź w domu, bo momentami ratujesz im zdrowie biorąc jego agresję z nich na siebie czasami". Jego rodzina oczywiście problemu nie widzi... Mają takie pierdolone podejście, z XV wieku chyba. Poza tym jego motto to "bez kłótni nie ma rodziny, a takie 'sprzeczki' (:|||||) to codzienność w kaaażdym domu".

 

Póki co prowadzę swoją firmę, z finansami niestety coraz gorzej. Mam coraz większe problemy z bólami głowy (wygląda na podłoże nerwowe), jestem wydajny może w 20% tego, jakie kiedyś miałem możliwości. Przypieprza się do mnie cały czas, że za mało zarabiam, że jestem ofiarą losu i nic nie osiągnę. To boli cholernie, ja walczę z tym, ale nie potrafię. Wsparcia zero. Poza tym nie zna się na mojej robocie a ciągle się do niej wpieprza i mnie poprawia (bez podstaw).

 

Staram się od tego odciąć, popołudniami odpocząć, byleby nie myśleć o tym, co dzieje się w domu - skorzystać jednak z tego życia. Nie mogę, nie potrafię :-( Zamiast cieszyć się tym, co mam w danej chwili, cały czas martwię się, czy w domu jest spokój, czy znowu nie wyżywa się na matce i siostrze. Wróciłem dziś z "imprezy" sylwestrowej, 9 osób, sami swoi. Było niesamowicie. Znowu wyszedłem na całkowitego sztywniaka, bo zamiast się bawić, cały czas chodziły mi po głowie jego słowa z rana, bałem się, że może wyładowywać swoje nerwy w domu. Zamiast się tym cieszyć, bałem się, cały czas myślałem :-( Nawet alkohol nie był w stanie poderwać mnie do tańca, a kiedyś to było jedyne lekarstwo na to, teraz przestało i to działać. Przyjaciele mówią - znajdź sobie dziewczynę, może wtedy też się coś zmieni. Tak, zmieni się, na jeszcze gorsze. Przerabiałem to już. Tak kiedyś powtarzał, że świetnie by było, gdybym sobie kogoś znalazł. Znalazłem 3 lata temu. Nie przetrwało roku. Możliwość spotykania się tylko raz w tygodniu (2h, mieszkała w miejscowości, gdzie się uczyłem), w piątki po szkole. Zawsze zachęcał mnie, żeby został sobie nawet dłużej, ale gdy tylko wróciłem, nawet szybciej niż po tych dwóch godzinach, w domu było KONGO. Awantury, że wybije mi ją z głowy, że sobie nie wiadomo co nawyobrażałem, że on mi to "ukróci", zabroni się spotykania z Nią. Nie wytrzymałem tego, zerwałem, dla Jej dobra. Było ciężko, ale związek był jeszcze cięższy, nie raz miałem ochotę iść się powiesić, raz byłem już bardzo blisko tego. Fakt, był to czas przygotowań do matury, zdałem ją lepiej niż świetnie, "związek" nie przeszkadzał mi w tym. Teraz, gdy tylko zaczyna mi się układać z jakąś dziewczyną (a twierdzą, że jestem "przystojny i niesamowicie sympatyczny" ;-) ), włącza się w pewnym momencie we mnie jakaś blokada, że wszystko to znowu będzie tak samo wyglądać i moja psychika zaczyna mną kierować tak, żeby wszystko zepsuć, niestety. To cholernie boli, nie radzę sobie z tym :-(

 

Jest jednak coś, co boli mnie jeszcze bardziej... Moją prawdziwą miłością jest tematyka ratownictwa, a mianowicie straży pożarnej. Od ponad roku służę w Ochotniczej Straży Pożarnej, w tym roku "przepracowałem" setki godzin przy różnego rodzaju zdarzeniach, widziałem naprawdę wiele. Większość lokalnych strażaków to świetni ludzie, prawdziwi przyjaciele. Niestety ten fach ma to do siebie, że po cięższych akcjach (śmiertelne wypadki, poważniejsze pożary) dobrze jest o tym wszystkim porozmawiać, to wszystko siedzi w człowieku. Każdy z nich śmiało może porozmawiać o tym w domu... Ja? Na słowo straż ojciec dostaje szału, dosłownie. Nie mogę zamienić na ten temat z nim ani słowa, bo dopada go dosłownie kurwica. Dlaczego? Nie wiem, nie jest to sprawa "troski o moje zdrowie". Mam w końcu coś, co kocham, co napędza mnie i nadaje mi sens w życiu. I co mam z tego? Same problemy. Bezpodstawne. Podjąłem decyzję, że w czerwcu startować chcę do jednej ze szkół pożarniczych, mam duże szanse na dostanie się. Będzie pewna kasa, będę robił to, co naprawdę kocham. Nawet nie chcę myśleć co będzie się działo w domu, gdy się o tym dowie... Z drugiej strony cholernie boję się, że to wszystko odbiło by się na matce i siostrze, to pewne. I to blokuje mnie w przygotowaniach :-( A ta szkoła to jedyna szansa wyrwania się stąd :-( Tyle, że ja chyba wykończę się tam psychicznie ciągle myśląc o tym, czy w domu jest spokój, a to zabiera mi 90% będąc poza domem. Ostatnie godziny w pracy to myślenie, w jakim humorze wróci na obiad, czy znowu będzie wojna czy skończy się tylko na "gównianym obiedzie"...

 

Cholernie się tego boję się przyszłości, tego, co będzie za 5 minut. Z doświadczenia wiem, że 6/7 dni w tygodniu to piekło. Nie wiem, na pewno niektórzy byliby w stanie machnąć na to ręką i iść dalej przez życie, ja nie potrafię, pod tym względem mam bardzo słabą psychikę. Boję się też, że przez to wszystko odpadnę na psychotestach przy rekrutacji do straży, a prawdopodobieństwo tego jest spore :/ Leków też brać nie mogę, psychiatra mówi, że bardzo długo utrzymują się w krwi - odpadłbym na morfologii. Ostatnio coraz bardziej myślę o tym, żeby skończyć z tym wszystkim, jednak nie mogę tego zrobić mamie, siostrze i przyjaciołom, są moim największym szczęściem (+ straż ;-)). Tyle, że ja już się wykańczam, z dnia na dzień coraz słabiej sobie radzę, jestem coraz mniej wydajny. Od pół roku nie mogę się wyspać, nieważne, czy śpię 3 czy 12 godzin. Niby śpię, ale chyba nie jestem w stanie wejść w wypoczynkową i regeneracyjną fazę snu. Dodatkowo stwierdzono u mnie początki wrzodów żołądka, podłoże nerwowe :-(

 

Może macie dla mnie jakąś radę, co mam zrobić, bo ja już naprawdę sobie z tym nie radzę, jeśli moje życie nadal ma tak wyglądać - ja dziękuję, wychodzę. Pewnie ktoś zaproponuje modlitwę - próbowałem, poza tym, gdy słyszę w kościele, że ma się szanować ojca swego nawet, jeśli krzywdzi - śmiać mi się chce... A On, wielki katolik oczywiście, słowa te nie raz mi powtórzył jako "podkład", że "robi dobrze". Bóg dla mnie już w tym momencie nie istnieje praktycznie w ogóle. Żyję wg jakiś zasad, powiedzmy dekalogu, ale nie patrzę na Niego przez pryzmat Boga. Dosyć różańców już odmówiłem, żeby to wszystko się zmieniło. Jest tylko gorzej. Jeśli to wszystko to nasz krzyż, jaki niesiemy - wolę upaść i już nigdy nie wstać. Wysłanie ojca do psychiatry też odpada, ten temat już przerabialiśmy... Stwierdzono u Niego poważne zaburzenia, ale zaczął wyzywać lekarza, trzasnął drzwiami i wyszedł.

 

ps. wszystkiego dobrego w nowym roku.

 

---- EDIT ----

 

Cholera, nie mogę już edytować. Dodam jeszcze, że poruszyłem w domu ten temat (mojej wizyty u psychiatry). Matka przeraziła się, a ojciec? Opier...ił mnie, że "znalazłeś sobie sposób żeby się opierdalać teraz. z głowy ci to wybiję" - także takie ma podejście do tego.

 

Sytuacja z przed chwili? Matka i siostra oglądają telewizję, wchodzi do nich i mówi "wyłazić, ja oglądam", po czym bierze pilota i przełącza sobie na co chce. W domu jest też drugi TV, oczywiście nie skorzysta z niego, musi pokazać, że jest "panem" :evil:

 

---- EDIT ----

 

Teraz, żeby było ciekawiej, sam do siebie wydziera się, jacy to popieprzeni są ludzie, którzy w sylwestra idą spać po 2:00, albo siedzą do rana. Że nie może tego zrozumieć i przeżyć. Od 5 minut drze się sam do siebie. Nie wiem, ja nie potrafię tego olać albo uśmiechnąć się słuchając to, gdy tylko słyszę takie pieprzenie (bo co to go do cholery obchodzi co kto robi i o której? jeśli ktoś chce, niech idzie spać o 15:00 następnego dnia albo niech w ogóle nie śpi) szlag mnie trafia i psychika znowu mi siada. Całe życie muszę słuchać tego chorego pieprzenia :/ Zero radości z życia, ciągle tylko słuchanie tego smucenia... :/

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Na to nie zgodzi się matka (mimo wszystko kocha go...), poza tym - cholernie ciężko byłoby to wszystko udowodnić, wyparłby się wszystkiego. Sam już nie wiem, czy celowo, czy On na serio nie panuje nad tym co robi i nie zapisuje niektórych rzeczy w pamięci? :-(

 

---- EDIT ----

 

Kwiatek z dziś: pyszny obiad, kopytka z czerwoną kapustą, pyyycha.

Już było widać, gdy siadał do stołu, że coś mu nie pasuje...

 

Je, je, nagle: co to za kapusta? skąd? (tonem jak do psa, wyjątkowo chamskim)

matka: jak skąd, ze sklepu, czerwona (uśmiechnięta i spokojnie)

on: co się pyskujesz? nie mogę się już o nic spytać?

matka: ja się pyskuję? :|

on: no do cholery, już nic w tym domu nie mogę powiedzieć! (zaczął coś mruczeć pod nosem)

(minuta ciszy)

on: co to za kopytka?

matka: jak to jakie? z ziemniaków?

on: a co, nie szło już zrobić tak jak ostatnio? z tym masłem?

matka: z twarogiem? mówiłeś, że ci nie smakowały to zrobiłam te

on: nie pouczaj mnie!!! już nic powiedzieć nie mogę!!!???

 

(obiad zjedzony)

podchodzi do matki: ha ha ha żartowałem, pożartować nie można...

 

Ja wymiękam, mam już tego serdecznie dość.

 

---- EDIT ----

 

W nocy kłótnia, znowu wszystkiego się wyparł, zwalił winę na nas.

 

Rano - znowu siedział z miną ":[ + :/", znowu zaczął robić "porządki" po szafach... I co? Nagle "Synek, choć, pomożesz mi przy drzwiach, bo zimno wpuszczają, ale jak masz robotę to rozumiem :-)". Można pomyśleć, że to dobrze - bo już jest OK... Ale dlaczego nie może być tak cały czas? Niech do cholery albo zawsze będzie przepierd... w domu albo niech będzie spokój. Nie ma nic gorszego niż raz to raz to, to niesamowicie ryje psychikę. Łeb mnie już od tego wszystkiego boli jak cholera, wczoraj w nocy i dziś rano zaczęła mi wypływać krew z nosa, o dolegliwościach żołądkowych nie chcę nawet wspominać :-((

 

W poniedziałek jadę zapisać się do psychologa, ja już tego nie wytrzymuję.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×