Skocz do zawartości
Nerwica.com

ayrton

Użytkownik
  • Postów

    25
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez ayrton

  1. Prawda jest taka, że każdej kobiecie idzie zrobić kongo w głowie, byle dostosować śpiewkę do okoliczności Powiem Wam, że przez te 2 latka dużo kobiet się przewinęło w moim życiu, jeszcze więcej w główce. Z niczego nic nie wyszło, bo... bo cholera wie co, widocznie nie trafiłem dobrze ;-) Ale żeby nie było - aż tak wybredny nie jestem To one są wybredne ;p
  2. Ja już od 2 latek sam ;-) Strażaki powodzenia nie mają ;-)
  3. Witaj, alone_wolf. Wygląda na to, że jesteś świetnym facetem. Myślę, że w tym przypadku warto byłoby wybrać się do psychologa. Fachowcy mają na to sposoby i na pewno pomogą zacząć schodzić psychice na właściwą drogę. Trzymam za Ciebie kciuki!
  4. Praaaca :-( Widząc, ile mam do zrobienia i jak cholernie znowu migrenowo boli mnie głowa, mam już tego wszystkiego dość :-(
  5. Na to nie zgodzi się matka (mimo wszystko kocha go...), poza tym - cholernie ciężko byłoby to wszystko udowodnić, wyparłby się wszystkiego. Sam już nie wiem, czy celowo, czy On na serio nie panuje nad tym co robi i nie zapisuje niektórych rzeczy w pamięci? :-( ---- EDIT ---- Kwiatek z dziś: pyszny obiad, kopytka z czerwoną kapustą, pyyycha. Już było widać, gdy siadał do stołu, że coś mu nie pasuje... Je, je, nagle: co to za kapusta? skąd? (tonem jak do psa, wyjątkowo chamskim) matka: jak skąd, ze sklepu, czerwona (uśmiechnięta i spokojnie) on: co się pyskujesz? nie mogę się już o nic spytać? matka: ja się pyskuję? :| on: no do cholery, już nic w tym domu nie mogę powiedzieć! (zaczął coś mruczeć pod nosem) (minuta ciszy) on: co to za kopytka? matka: jak to jakie? z ziemniaków? on: a co, nie szło już zrobić tak jak ostatnio? z tym masłem? matka: z twarogiem? mówiłeś, że ci nie smakowały to zrobiłam te on: nie pouczaj mnie!!! już nic powiedzieć nie mogę!!!??? (obiad zjedzony) podchodzi do matki: ha ha ha żartowałem, pożartować nie można... Ja wymiękam, mam już tego serdecznie dość. ---- EDIT ---- W nocy kłótnia, znowu wszystkiego się wyparł, zwalił winę na nas. Rano - znowu siedział z miną ":[ + :/", znowu zaczął robić "porządki" po szafach... I co? Nagle "Synek, choć, pomożesz mi przy drzwiach, bo zimno wpuszczają, ale jak masz robotę to rozumiem :-)". Można pomyśleć, że to dobrze - bo już jest OK... Ale dlaczego nie może być tak cały czas? Niech do cholery albo zawsze będzie przepierd... w domu albo niech będzie spokój. Nie ma nic gorszego niż raz to raz to, to niesamowicie ryje psychikę. Łeb mnie już od tego wszystkiego boli jak cholera, wczoraj w nocy i dziś rano zaczęła mi wypływać krew z nosa, o dolegliwościach żołądkowych nie chcę nawet wspominać :-(( W poniedziałek jadę zapisać się do psychologa, ja już tego nie wytrzymuję.
  6. Witajcie. Z rok temu odzywałem się tutaj, szukając pomocy. Los chciał, że brakło czasu, żeby odwiedzać to miejsce. Niestety, dochodzę już chyba do granic wytrzymałości mojej psychiki. Na wstępie chciałbym powiedzieć, że nie jestem ideałem i wiem, że wina na pewno po części leży po mojej stronie. Mam 20 lat. 2 lata temu psychiatra stwierdził u mnie depresję i zalążki nerwicy lękowej. Powód? Jak podał - otoczenie. Leki może i po części pomagały, ale robiły niesamowity motłoch w głowie, nie chcę ich dalej brać. Zazdrość cholernie ściska mi serce gdy widzę, jak moi znajomi mogą bez żadnych problemów porozmawiać ze swoimi ojcami, na każdy temat. Ja, gdy tylko chcę porozmawiać (chociaż coraz częściej staram się go całkowicie unikać, byle nie stanąć mu na drodze), albo robi głośniej telewizor albo słyszę "nie zawracaj mi głowy". Modne też jest całkowite ignorowanie tego co mówię i udawanie, że nic nie słyszy + :[ na twarzy coraz większe. Oczywiście gdy on ma do mnie jakiś biznes, nie odczepi się ode mnie i wychwala mnie w niebiosa, bylebym pomógł. Ale - nie chcę, unikam tego jak ognia. Gdy tylko w czymś Mu pomagam, obojętnie, czy robię to idealnie dobrze - drze się cały czas na mnie jak na psa (chociaż do niego się milej odzywa), wg Niego WSZYSTKO robię źle, nic nie potrafię zrobić, wyzywa mnie od niedolepionych, niedorobionych i ofiar losu. Nic w życiu nie osiągnąłem i nic nie osiągnę. Jego zdanie jest święte i najważniejsze, twierdzi, że zna się na wszystkim, zabiera się za rzeczy o których nie ma pojęcia a gdy coś Mu nie wychodzi - zwala winę na wszystko, ale nie na siebie. Wypiera się wszystkiego, co mówił prędzej, kłamie w żywe oczy. A gdy ma zbyt dużo świadków, że jednak zachował się w dany sposób (w sensie - matka, siostra i ja), każe nam się zamknąć albo wypierd... bo w końcu go cholernie denerwujemy i psujemy Mu zdrowie. Matka codziennie słucha, że wszystko jest źle. Śniadania złe, obiady złe, kolacje złe, obojętnie jakie by nie były. Przy każdym obiedzie musi dorzucić swoje 5 groszy i przynajmniej kilka minut zacząć nam ubliżać, że nawet obiadu nie potrafimy dobrze zrobić. To, że nam smakuje - nie ma żadnego znaczenia, jego zdanie jest święte. Pojęcie "ktoś może uważać inaczej" nie istnieje. Każda dyskusja z Nim jest bezcelowa, nie można nawet wyrazić swojego zdania, bo od razu zostanie się zrównanym z ziemią. Obojętnie, czy to my, czy ktoś z rodziny czy ktoś kto wpadnie do nas (czyt. do matki lub mnie) na gościnę. Jego nie wiem kto ostatni raz i kiedy odwiedził, kolegów nie ma żadnych. Dlaczego? Chyba mówić nie muszę, nie znam nikogo, kto chciałby się zadawać z osobą, z którą nie idzie normalnie porozmawiać. Wpieprza się non stop w życie każdego, całej rodziny. Wszyscy prócz niego są ofiarami losu i "durakami" (skąd On w ogóle te słowa bierze? To jest tak prymitywne, że szkoda gadać). Gdy tylko usłyszę Jego głos albo gdy widzę, że wraca z pracy - serce zaczyna bić mi o wiele szybciej, ogarnia mnie cholerny lęk. Można by powiedzieć - przyzwyczaj się do tego i zacznij to olewać.. Ale ja nie potrafię, widzę, jaki ból sprawia to matce. Mi zresztą też. Dzisiaj przez kilka minut słuchałem "zjebów", że zadzwonił do mnie telefon. Tak, bo zadzwonił telefon, to był powód (odpowiadam z góry: mój, opłacany przeze mnie). Środa rano - "wybiję ci z głowy te ciągłe imprezy, ciągłe wracanie do domu po nocach!!" (tutaj pada kilka epitetów)... Ciągłe imprezy = w poniedziałek byłem na 18-tce dobrej znajomej. Ciągłe wracanie do domu po nocach? Nie wiem, bo nie pamiętam kiedy ostatni raz spałem poza domem, wracałem "po nocach". Spytałem się, jaki ma z tym problem, czy ma coś dla mnie do zrobienia na ten czas czy co (odpowiadam z góry: wszystkie obowiązki domowe spełniane są na czas zawsze). I tutaj zabrakło mu argumentów, więc standardowo "nie pyskuj się gnoju, to jest twoja metoda, pyskowanie, won mi z oczu!". Potem coś matce smucił z pół godziny, oczywiście Jej też się oberwało, ale za co? Tego nie wiem. Mógłbym godzinami wymieniać... Jakiś czas temu przyczepił się do mnie (w sensie: wydzierać się w niebo głosy), że mam porysowany telefon. Fakt, miał dość sporą rysę, potknąłem się w pracy i spadł mi na ziemię - zdarza się. Był to telefon kupiony za moje pieniądze, w 100% mój, więc co Mu do tego? Darł się, że ta rysa świadczy o tym jaką ofiarą jestem, że WSZYSTKO DOSTAJĘ I NIC NIE SZANUJĘ (od 3 lat nie wziąłem ani grosza, dokładam się matce co miesiąc do "bieżących wydatków"). Gdy miał mi wymienić jedną rzecz - chwila ciszy i "ZAMKNIJ SIĘ I NIE PYSKUJ!!!!". Zaczął mi pokazywać swój telefon, który leży cały czas nieużywany praktycznie, był w gorszym stanie niż mój. Ale co to ma za znaczenie przecież? Nie dał sobie powiedzieć, że gdyby obudowa tego telefonu była z jednolitego plastiku a nie "lakierowanego przeźroczystego plastiku", rysa nie byłaby tak widoczna. Gdzie tam, wie lepiej, chociaż o gównie ma pojęcie. Tak było od dziecka, odkąd pamiętam - praktycznie codziennie udowadniał mi jakim durniem i ofiarą losu jestem. Gdy tylko matka podejdzie do komputera (godzina na tydzień?), on czai się za jej plecami, próbując podglądać co robi... Potem wydziera się na nią, że wypieprzy komputer i zabroni "za karę" wychodzić Jej z domu, jeśli znowu Ją przy nim zobaczy. Prawie każde wyjście matki z domu to wojna, nieważne gdzie pójdzie. "CIĄGLE CIĘ NIE MA! NIC NIE ROBISZ W DOMU! TUTAJ MASZ SIEDZIEĆ!" (taaaa, obiady same się gotują, dom sam się sprząta...). Od dawien dawna nie wyszedł dalej niż poza naszą ulice i drogę do pracy. Jest tak zamknięty na świat i to, że ktoś może mieć w danej kwestii inne zdanie, że to jest aż niewyobrażalne. Potrafi przez godzinę sam do siebie się wydzierać i "ja tego nie mogę pojąć!!!" np., że sąsiad dostał pracę 100km i tam dojeżdża. Wyzywa go (sam do siebie) od idiotów, że to mu się nie opłaca itp. A co to go do cholery obchodzi? :| Gdy tylko matce puszczą nerwy, słyszy, że "ja jestem silniejszy, nie podskakuj... pokażę ci twoje miejsce kobieto". To jest właśnie jego podejście do słowa "rodzina". "JESTEM PANEM A WY GÓWNEM". Matka zarabia momentami więcej od Niego a i tak ciągle słyszy, że jej praca jest gówno warta i nie ma nic do gadania jeśli chodzi o wydatki. W tym roku zabronił Jej tknąć zdobienia choinki. Matka powiedziała, że w takim razie niech nie wtrąca jej się do "świątecznej kuchni". Co usłyszała? "JA MOGĘ! Żeby się to dla ciebie źle nie skończyło". Rękę podniesioną na nią miał już kilka razy. Z 2-3 razy pchnął Ją, raz ścisnął przedramię tak, że przez tydzień siniak nie chciał przejść. Jeśli tylko by ją uderzył, myślę, że byłbym w stanie nawet go zabić. Nie zawahałbym się, nawet znając tego konsekwencje. Oczywiście wypiera się tego wszystkiego i twierdzi, że takie coś nigdy nie miało miejsca, kłamie w żywe oczy. Nie wiem, może to nasze (mama, siostra, ja) omamy. Siostra ma 11 lat i cholernie to wszystko przeżywa, szkoda mi Jej, na pewno odbije się to na Jej psychice, już się odbija. Moja psychika mówi mi ciągle "siedź w domu, bo momentami ratujesz im zdrowie biorąc jego agresję z nich na siebie czasami". Jego rodzina oczywiście problemu nie widzi... Mają takie pierdolone podejście, z XV wieku chyba. Poza tym jego motto to "bez kłótni nie ma rodziny, a takie 'sprzeczki' (:|||||) to codzienność w kaaażdym domu". Póki co prowadzę swoją firmę, z finansami niestety coraz gorzej. Mam coraz większe problemy z bólami głowy (wygląda na podłoże nerwowe), jestem wydajny może w 20% tego, jakie kiedyś miałem możliwości. Przypieprza się do mnie cały czas, że za mało zarabiam, że jestem ofiarą losu i nic nie osiągnę. To boli cholernie, ja walczę z tym, ale nie potrafię. Wsparcia zero. Poza tym nie zna się na mojej robocie a ciągle się do niej wpieprza i mnie poprawia (bez podstaw). Staram się od tego odciąć, popołudniami odpocząć, byleby nie myśleć o tym, co dzieje się w domu - skorzystać jednak z tego życia. Nie mogę, nie potrafię :-( Zamiast cieszyć się tym, co mam w danej chwili, cały czas martwię się, czy w domu jest spokój, czy znowu nie wyżywa się na matce i siostrze. Wróciłem dziś z "imprezy" sylwestrowej, 9 osób, sami swoi. Było niesamowicie. Znowu wyszedłem na całkowitego sztywniaka, bo zamiast się bawić, cały czas chodziły mi po głowie jego słowa z rana, bałem się, że może wyładowywać swoje nerwy w domu. Zamiast się tym cieszyć, bałem się, cały czas myślałem :-( Nawet alkohol nie był w stanie poderwać mnie do tańca, a kiedyś to było jedyne lekarstwo na to, teraz przestało i to działać. Przyjaciele mówią - znajdź sobie dziewczynę, może wtedy też się coś zmieni. Tak, zmieni się, na jeszcze gorsze. Przerabiałem to już. Tak kiedyś powtarzał, że świetnie by było, gdybym sobie kogoś znalazł. Znalazłem 3 lata temu. Nie przetrwało roku. Możliwość spotykania się tylko raz w tygodniu (2h, mieszkała w miejscowości, gdzie się uczyłem), w piątki po szkole. Zawsze zachęcał mnie, żeby został sobie nawet dłużej, ale gdy tylko wróciłem, nawet szybciej niż po tych dwóch godzinach, w domu było KONGO. Awantury, że wybije mi ją z głowy, że sobie nie wiadomo co nawyobrażałem, że on mi to "ukróci", zabroni się spotykania z Nią. Nie wytrzymałem tego, zerwałem, dla Jej dobra. Było ciężko, ale związek był jeszcze cięższy, nie raz miałem ochotę iść się powiesić, raz byłem już bardzo blisko tego. Fakt, był to czas przygotowań do matury, zdałem ją lepiej niż świetnie, "związek" nie przeszkadzał mi w tym. Teraz, gdy tylko zaczyna mi się układać z jakąś dziewczyną (a twierdzą, że jestem "przystojny i niesamowicie sympatyczny" ;-) ), włącza się w pewnym momencie we mnie jakaś blokada, że wszystko to znowu będzie tak samo wyglądać i moja psychika zaczyna mną kierować tak, żeby wszystko zepsuć, niestety. To cholernie boli, nie radzę sobie z tym :-( Jest jednak coś, co boli mnie jeszcze bardziej... Moją prawdziwą miłością jest tematyka ratownictwa, a mianowicie straży pożarnej. Od ponad roku służę w Ochotniczej Straży Pożarnej, w tym roku "przepracowałem" setki godzin przy różnego rodzaju zdarzeniach, widziałem naprawdę wiele. Większość lokalnych strażaków to świetni ludzie, prawdziwi przyjaciele. Niestety ten fach ma to do siebie, że po cięższych akcjach (śmiertelne wypadki, poważniejsze pożary) dobrze jest o tym wszystkim porozmawiać, to wszystko siedzi w człowieku. Każdy z nich śmiało może porozmawiać o tym w domu... Ja? Na słowo straż ojciec dostaje szału, dosłownie. Nie mogę zamienić na ten temat z nim ani słowa, bo dopada go dosłownie kurwica. Dlaczego? Nie wiem, nie jest to sprawa "troski o moje zdrowie". Mam w końcu coś, co kocham, co napędza mnie i nadaje mi sens w życiu. I co mam z tego? Same problemy. Bezpodstawne. Podjąłem decyzję, że w czerwcu startować chcę do jednej ze szkół pożarniczych, mam duże szanse na dostanie się. Będzie pewna kasa, będę robił to, co naprawdę kocham. Nawet nie chcę myśleć co będzie się działo w domu, gdy się o tym dowie... Z drugiej strony cholernie boję się, że to wszystko odbiło by się na matce i siostrze, to pewne. I to blokuje mnie w przygotowaniach :-( A ta szkoła to jedyna szansa wyrwania się stąd :-( Tyle, że ja chyba wykończę się tam psychicznie ciągle myśląc o tym, czy w domu jest spokój, a to zabiera mi 90% będąc poza domem. Ostatnie godziny w pracy to myślenie, w jakim humorze wróci na obiad, czy znowu będzie wojna czy skończy się tylko na "gównianym obiedzie"... Cholernie się tego boję się przyszłości, tego, co będzie za 5 minut. Z doświadczenia wiem, że 6/7 dni w tygodniu to piekło. Nie wiem, na pewno niektórzy byliby w stanie machnąć na to ręką i iść dalej przez życie, ja nie potrafię, pod tym względem mam bardzo słabą psychikę. Boję się też, że przez to wszystko odpadnę na psychotestach przy rekrutacji do straży, a prawdopodobieństwo tego jest spore :/ Leków też brać nie mogę, psychiatra mówi, że bardzo długo utrzymują się w krwi - odpadłbym na morfologii. Ostatnio coraz bardziej myślę o tym, żeby skończyć z tym wszystkim, jednak nie mogę tego zrobić mamie, siostrze i przyjaciołom, są moim największym szczęściem (+ straż ;-)). Tyle, że ja już się wykańczam, z dnia na dzień coraz słabiej sobie radzę, jestem coraz mniej wydajny. Od pół roku nie mogę się wyspać, nieważne, czy śpię 3 czy 12 godzin. Niby śpię, ale chyba nie jestem w stanie wejść w wypoczynkową i regeneracyjną fazę snu. Dodatkowo stwierdzono u mnie początki wrzodów żołądka, podłoże nerwowe :-( Może macie dla mnie jakąś radę, co mam zrobić, bo ja już naprawdę sobie z tym nie radzę, jeśli moje życie nadal ma tak wyglądać - ja dziękuję, wychodzę. Pewnie ktoś zaproponuje modlitwę - próbowałem, poza tym, gdy słyszę w kościele, że ma się szanować ojca swego nawet, jeśli krzywdzi - śmiać mi się chce... A On, wielki katolik oczywiście, słowa te nie raz mi powtórzył jako "podkład", że "robi dobrze". Bóg dla mnie już w tym momencie nie istnieje praktycznie w ogóle. Żyję wg jakiś zasad, powiedzmy dekalogu, ale nie patrzę na Niego przez pryzmat Boga. Dosyć różańców już odmówiłem, żeby to wszystko się zmieniło. Jest tylko gorzej. Jeśli to wszystko to nasz krzyż, jaki niesiemy - wolę upaść i już nigdy nie wstać. Wysłanie ojca do psychiatry też odpada, ten temat już przerabialiśmy... Stwierdzono u Niego poważne zaburzenia, ale zaczął wyzywać lekarza, trzasnął drzwiami i wyszedł. ps. wszystkiego dobrego w nowym roku. ---- EDIT ---- Cholera, nie mogę już edytować. Dodam jeszcze, że poruszyłem w domu ten temat (mojej wizyty u psychiatry). Matka przeraziła się, a ojciec? Opier...ił mnie, że "znalazłeś sobie sposób żeby się opierdalać teraz. z głowy ci to wybiję" - także takie ma podejście do tego. Sytuacja z przed chwili? Matka i siostra oglądają telewizję, wchodzi do nich i mówi "wyłazić, ja oglądam", po czym bierze pilota i przełącza sobie na co chce. W domu jest też drugi TV, oczywiście nie skorzysta z niego, musi pokazać, że jest "panem" ---- EDIT ---- Teraz, żeby było ciekawiej, sam do siebie wydziera się, jacy to popieprzeni są ludzie, którzy w sylwestra idą spać po 2:00, albo siedzą do rana. Że nie może tego zrozumieć i przeżyć. Od 5 minut drze się sam do siebie. Nie wiem, ja nie potrafię tego olać albo uśmiechnąć się słuchając to, gdy tylko słyszę takie pieprzenie (bo co to go do cholery obchodzi co kto robi i o której? jeśli ktoś chce, niech idzie spać o 15:00 następnego dnia albo niech w ogóle nie śpi) szlag mnie trafia i psychika znowu mi siada. Całe życie muszę słuchać tego chorego pieprzenia :/ Zero radości z życia, ciągle tylko słuchanie tego smucenia... :/
  7. Ja też wierzę w reinkarnację. To jedyne, w co wierzę, że w kolejnym wcieleniu będzie lepiej.
  8. Jak powiedzieć? Mam stwierdzoną Depresję oraz NL. Matka ostro zainteresowała się tematem i widzę, że stara się mi pomagać. Ojciec? Ciągle dostaję zjeby, że znalazłem sobie "sposób" na wywalczenie czegoś u niego. Tylko kur*a mać czego, tego nie wiem. Jedyne, czego chcę (co jest związane z nim), to to, żeby zniknął - jest głównym powodem mojego stanu.
  9. U mnie prowadzenie auta jest jedynym momentem, kiedy nerwica przechodzi na bok, ale tylko w momencie, gdy jadę "gdzieś", a nie wracam. A dlaczego tak? Bo wtedy wiem, że może spotkam nowych ludzi, nie będę musiał być znowu sam ze sobą.
  10. Wiem, że zabrzmi to schematycznie, ale wybierz się do specjalisty, naprawdę. Trzymam kciuki, żeby wszystko poszło w końcu w dobrym kierunku :-( Ja nadal nie uśmiecham się, ale uwierzyłem, że w końcu taki dzień nastanie. Wierzę, że i u Ciebie tak się niebawem stanie.
  11. Witajcie. Jestem pod opieką psychiatry, zażywam Depakine Chrono 300, ParoMerck oraz Alprox 0,5mg. To pierwszy tydzień "terapii" (wierzę, że przyniesie efekt). Stwierdzono u mnie NL z bardzo silnymi elementami depresyjnymi. Czy komuś z Was zdarza mieć się cholerny strach przed tym, że nigdy nie wyrwiecie się z domu, że do końca życia będziecie musieli pozostać w tym samym miejscu? U mnie wszystko kręci się wokół tego, że nie wyrwę się z tej nory (miejscowość 4500 ludzi), że zgniję tutaj. (a mam realne szanse na wyrwanie się stąd, największym problemem jest presja rodziny, aby tutaj zostać, ech...), nie radzę sobie już z tym całkowicie. Ciągle jestem sam, sam z sobą i swoimi myślami, nie ma tutaj nikogo, z kim mógłbym pogadać szczerze, "rozerwać" się i zapomnieć o problemach z psychiką. Te osoby są kilkadziesiąt km stąd, a odległość ciągle jest problemem :-/ Do tego dochodzą cholerne napięciowe bóle głowy, które utrudniają mi praktycznie wszystko, co robię, łącznie z pracą, którą mi po prostu rujnują. Czy komuś z Was dolega coś takiego również?
  12. ayrton

    Nerwica a praca

    U mnie nerwica lękowa z elementami depresji dyskwalifikuje mnie póki co z mojego zawodu - programista. Robota nie idzie tak, jak kiedyś (w jeden dzień czasami jestem w stanie napisać tylko jedną linijkę kodu, więcej nie potrafię, jakaś blokada). Wierzę, że leki pomogą (Depakine Chrono 300, Alprox 0,5mg, ParoMerck.
  13. Mi lekarz mówił to samo, efekty naaaajprędzej po tygodniu, ale zazwyczaj po dwóch. Można po tym prowadzić auto?
  14. Witaj Tomku. Po pierwsze - raz jeszcze przeczytaj początek swojego posta. Masz 23 lata, musisz zacząć uświadamiać matce, że nie jesteś już małym dzieckiem. Sprawa kolejna - czy na chwilę obecną w jakiś sposób zarabiasz na siebie?
  15. Dokładnie tak jest. Dzisiaj jest akurat ten spokojny dzień, jest w porządku. Szkoda, że pewnie jutro znowu będzie "po staremu". :-(
  16. Ano wszystko rozbiło się o to, że powiedziałem, że nie mogę przyjść mu pomóc, bo jestem w swojej pracy i po prostu nie mam takiej możliwości. Wtedy poleciał pełen zestaw wykładów - czyli po staremu. Już naprawdę nic tutaj mnie nie trzyma na chwilę obecną. Nic a nic.
  17. Dziś usłyszałem, że zależy mi tylko na spadku po nim i robię wszystko, żeby go wykończyć i szybko ten spadek otrzymać. Matce oberwało się za to, że to z jej winy "wyfrunę" szybko i będzie ciężej beze mnie. Standard, że nic nie potrafię, nic nie osiągnę, że nie słucham jego (absurdalnych) rad (ale jakże cennych :/). "zwykły dzień".
  18. Dziękuję i za tą odpowiedź ;-) Kolejną rzeczą, nad którą muszę popracować to ogólnie chyba asertywność. Nie mogę ciągle zgadzać się na wszystko, co każe zrobić mi ojciec, a szczególnie wtedy, gdy krzyżuje i niszczy całkowicie to moje plany (a tak dzieje się coraz częściej). Gdy tylko próbuję zmienić jego pomysł/plany - dostaję zrypy, że "co ty niby takiego ważnego do zrobienia masz?! masz niecałe 19 lat i będziesz dla mnie robił". Nie, nie nadużywa alkoholu, jeśli wypije pół piwa na miesiąc - to już sporo. Jego zachowanie ma całkowicie podłoże psychiczne (hmm, w sumie tak, jak moje). Z jednej strony dążę do osiągnięcia swoich celów, jestem cholernie zmotywowany, ale.. nie wychodzi mi to. Nie jestem już człowiekiem z przed kilku miesięcy, rzeczy, którymi się pasjonuję nie sprawiają mi już żadnej przyjemności (nie wiem już sam, co mi ją na dzień dzisiejszy sprawia). Druga część mnie dąży do całkowitej samodestrukcji - "czym bardziej popsujesz swoje życie, tym łatwiej będzie skończyć z sobą", z tym głosem też nie potrafię walczyć, a najgorsze jest to, że gdy myślę o tym, pojawia mi się taki spokojny uśmiech na twarzy mówiący "i wtedy wszystko będzie w porządku, będę miał święty spokój".
  19. Dziękuję za bardzo miłe słowa :-) Hmm, dzisiaj przez pół godziny próbowałem pochwalić się, że z moim wynikiem matur dostałbym się na wszystkie kierunki bez wyjątku na politechnice Gdańskiej oraz większość na Poznańskiej - jakoś nie odczułem jakiegokolwiek zainteresowania tym. Jeśli chodzi o $ - jedyną rzeczą, którą finansują mi dziś rodzice są jedzenie, prąd oraz woda (+ mieszkanie). Wszystkie zakupy, opłaty itp. itd. - finansuję sobie samemu. Mimo tego co tutaj piszę, bardzo ich kocham, ale jeśli nie uda mi się zmienić niczego w mojej psychice, jeśli się stąd nie wyniosę - nigdy nie zaznam spokoju. Nawet, jeśli z ojcem się 100% ułoży - będę tutaj skazany na jedną wielką samotność i nudę, brak możliwości realizacji. Mimo wszystko, w tym tygodniu postaram się udać do pobliskiej poradni zdrowia psych., może jakieś leki pomogą.
  20. Bardzo dziękuję za Wasze odpowiedzi. Jeśli chodzi o sferę socjo- mojego życia, jest ona raczej OK. Podjąłem już kilka odważnych decyzji życiowych, nie żałuję ich, potrafię sobie radzić z problemami związanymi z pracą nauką itp., ale jeśli w jednym z tych problemów pojawi się postać ojca - nie radzę sobie z nimi kompletnie, nie mam z nimi żadnych szans. Próbowałem dziś o tym rozmawiać z matką, gdy znowu spytała się, co się dzieje, że znowu boli mnie głowa (więcej info: temat - napięciowe bóle głowy). Powiedziałem, że tego nie da się leczyć lekami itp., że to ma podłoże nerwowe. Usłyszałem, że nie mam przecież żadnych zmartwień i że nie mam sobie nic wmawiać, a tym bardziej czytać o takich rzeczach, że to bzdury i wszystko jest ok. Także - nie ma to jak pomoc ze strony rodziny. Kolejne samotne popołudnie spędzone w domu się zapowiada.
  21. Bardzo dziękuję Ci za odpowiedź. Siostra ma 9 lat, tak więc sytuacja jest troszkę trudniejsza. W sumie nie zależy mi w ogóle na kontakcie z ojcem, to nie ma dla mnie żadnego znaczenia już teraz, tylko, że... boję się tego, że to wszystko mogłoby się odbić na matce i siostrze. :-( Na razie muszę zrobić coś z sobą - zastanawiam się nad wizytą w poradni zdrowia psychicznego, ponieważ nie jestem teraz w stanie normalnie egzystować, wszystko, czego się nie dotknę, leci mi z rąk. Uważasz, że powinienem się tam udać?
  22. Marzę, bo to jedyna odskocznia od rzeczywistości, czasami nawet podczas "marzenia" pojawia mi się uśmiech na twarzy. Marzę ciągle o jednym - o spokoju.
  23. Mam takie coś, również trwa po 7-8 godzin, czasami jadąc samochodem muszę się nawet zatrzymać gdzieś w lesie, nie jestem w stanie dalej jechać. Jeśli dzień zaczyna się takim bólem głowy - można już go z góry przekreślić, nic nie jest się w stanie zrobić, a jedynie dostaje się zrypy, że jest się "leniem" :-/
  24. Na wstępie chciałbym się przywitać. Widzę, że ten temat jest dla mnie jak najbardziej odpowiedni, nie ukrywam, że strasznie bym się ucieszył, gdyby ktoś odpowiedział na mój post w formie jakiejkolwiek porady. Mam niecałe 19 lat, mieszkam w malutkiej miejscowości (niecałe 3500 mieszkańców). Na chwilę obecną nie mam tutaj praktycznie nikogo, wszyscy są 30km dalej, w miejscowości, do której uczęszczałem do liceum, w tym roku zakończyłem je maturą, uzyskałem naprawdę świetne wyniki. Problem miałem od zawsze, ale dopiero teraz zaczął o sobie dawać znać jeszcze bardziej, gdy chcąc nie chcąc kontakt ze znajomymi bardzo mi się ograniczył. Od około dwóch miesięcy każdy kolejny dzień jest dla mnie karą, a największą jest to, że w ogóle muszę się codziennie rano budzić, nadal żyć. Nie ma już absolutnie niczego, co w jakiś sposób motywowałoby mnie do jakiegoś działania, po prostu - trzymałoby przy życiu. Co to ma wspólnego z tym tematem? Od dziecka, praktycznie codziennie dostawałem "zrypy" od ojca. Za co? Za nic, profilaktycznie. Naprawdę, nigdy nie podpadłem tak, żeby w normalnej rodzinie mieć o to problemy. Zawsze wracałem/wracam do domu w normalnych porach, nie ma ze mną problemów wychowawczych, robię wszystko, co do mnie należy, a nawet więcej. Mimo tego - jak to się mówi - ciągle mam przejeb... Boję się wracać do domu z obawy przed tym, że znowu ojciec może być w złym humorze, mogę zastać sytuację, jak znowu wydziera się na matkę (o naprawdę absurdalne rzeczy), że znowu zacznie się czepiać o wszystko (potrafi chodzić po domu, wywlekać wszystko z szaf i wmawiać nam, jaki w nich "syf" mieliśmy). Jeśli muszę się go o coś spytać, najpierw muszę robić kilkudniowe podchody, żeby trafić na "lepszy" moment (a i tak w większości przypadków muszę zrezygnować ostatecznie). Nie liczę już, ile razy opuściłem spotkania ze znajomymi, jakieś wyjazdy itp. itd., nie mogłem przełamać tego strachu przed nim. (i jakie oczy robiłem, gdy znajomi w każdej chwili mogli podejść do swoich ojców i spytać się o cokolwiek, nawet o rzeczy, o których ja bałbym się myśleć w jego obecności). Ostatnio doszło do tego, że sam podniesiony ton jego głosu wywołuje u mnie napięciowe bóle głowy, zaczynam się cały trząść, tracę siłę fizyczną, nie mogę się na niczym skupić. On tego nie widzi, a jeśli widzi - jest dumny z siebie, że jestem mu "podległy". Jeszcze gorzej jest, gdy swoje humory przelewa na matkę, a ja nie mogę nic wtedy zrobić, bo gdy staję w jej obronie, on jeszcze bardziej się denerwuje, bo widzi, że nie ma nikogo po swojej stronie (w tych momentach jest naprawdę nieobliczalny i blisko jest już rękoczynów z jego strony). Kolejną sprawą jest to, że ciągle ingeruje w moje życie, w to, co mam robić w przyszłości, jaki ma być mój "styl bycia" (a uwierzcie, jestem normalnym chłopakiem, normalnie się ubieram itp.). Najgorsze jest to, że coraz bardziej naciska na to, abym swoją przyszłość powiązał właśnie z miejscowością, w której mieszkam. Jestem jednym z lepszych specjalistów w swojej dziedzinie w województwie, mam masę ofert pracy, ale... o tym później. Gdy tylko zaczyna rozmowę o tym, wpadam w cholernie niedobry stan (opisany wyżej, ale "poważniejszy"). Wystarczy nawet, że słyszę podniesiony jego głos, nawet, gdy mówi o czymś całkowicie innym, robi mi się wtedy dosłownie słabo, czuję się tak, jakbym zaraz miał oberwać. Byłem głupi, nigdy nie starałem się "walczyć" o swoje, on się do tego przyzwyczaił. Teraz mam z tym coraz większe problemy. Znajomi niezbyt chętnie chcą się ze mną spotykać, skoro nawet już w ich towarzystwie nie potrafię się uśmiechnąć, ciągle jestem zamyślony. Przez to właśnie straciłem wspaniałą dziewczynę (a ile problemów ze strony ojca przez to miałem, nie potrafię opisać, to również bardzo na mnie wpłynęło). Chrzanię każdą robotę (w sensie - nie wywiązuję się terminowo), nie mam już do niej żadnej motywacji - tracę wszystko, co wywalczyłem przez ostatnie lata ciężką pracą, nie potrafię już sobie z tym radzić. A tutaj lokalnie - nie mam szans na żadną pracę, z uwagi na specyfikę branży - wybić mogę się tylko w większym mieście. Moja miejscowość - taka prawdziwa nora, mentalność ludzi jest tutaj tragiczna, każdy każdego zna, każdy miesza się w sprawy każdego, jakby nie mieli czego innego do roboty, tutaj nie da się żyć. Może i udałoby mi się uodpornić na problemy z ojcem, ale co jakiś czas jest OK, jakaś (głupia) część mnie uważa, że może teraz już będzie ok. Potem znowu przychodzi rozczarowanie, wielki ból. Nie wiem jak z tym walczyć, nie radzę sobie z tym całkowicie. Uśmiech na twarzy pojawia mi się tylko wtedy, gdy w mojej głowie pojawiają się myśli samobójcze, dość poważne i daleko idące. Ech, przed chwilą znowu - poprosił matkę o przyniesienie jakiejś koszulki. Gdy matka spytała, czy chcę t-shirt czy jakąś rozpinaną - wydarł się, że "wy nic nie wiecie, wszystko trzeba wam mówić, zginęlibyście beze mnie" - wydziera się, jakbyśmy byli jakimiś przestępcami, tego nie da się już wytrzymać. Do psa odzywa się lepiej :-/ :-( Ja nie wytrzymam tego już długo, coraz bardziej to przeżywam. Dużo ludzi radzi - wyjedź, utrzymasz się, poradzisz sobie (tak, tak by było), ale.. każdy wyjazd z domu i bycie poza nim to cholerny strach, że w domu znowu mógł zrobić awanturę, że matka znowu cierpi (a naprawdę jest wspaniałą osobą i nie mam Jej nic do zarzucenia (każdy telefon do matki, gdy jestem poza domem, zaczyna się od słów "tata jest spokojny?"; niestety, w tym domu nie ma głosu, jest podrzędna). Ojciec uważa, że tak jest w każdym domu i że to jest normalne, że w moim domu też tak będzie. W moim tak nie będzie (jeśli wytrzymam do tego czasu). Nie chcę mieć żony, nie chcę mieć dzieci. Od pół roku nawet nie zauroczyłem się w nikim, jest we mnie jakaś wewnętrzna blokada, uczucia wygasają. Dla mnie słowo rodzina kojarzy się jednoznacznie z patologiami. Miałem wspaniałe plany życiowe, w sumie nadal mam, ale póki co wszystko mi się wali, nawet praca, która była moją pasją. Bardzo lubiłem czytać literaturę fachową z mojej branży, sprawiało mi to wielką frajdę. Dziś? Nie mogę się do tego zmobilizować, nie cieszy mnie to. Wolę godzinami gapić się w sufit, płakać. A broń Boże usłyszałbym jego podniesiony ton głosu. Na chwilę obecną nie ufam Mu już, przez to, że ciągle krzywdzi matkę i mnie, że nie okazuje Jej należytego szacunku, że ciągle zmienia zdanie, narzucając mi ciągle inne rzeczy, niszcząc mnie. Ludzie czasami się ze mnie już śmieją, gdy mówię komuś "lepiej nie rób tego", gdy spytają się mnie czemu - nie potrafię odpowiedzieć, a Oni śmieją się ze mnie. Dlaczego tak mówię? Ze strachu, że mojemu ojcu to by się nie spodobało. (np. kąpiel/prysznic po godzinie 21:00 - to już jest absurd). Potrafię wydrzeć się na siostrę, żeby ustawiła inaczej kubek na stole, bo zaraz może przyjść ojciec i zrobić o to awanturę (oj, każdy powó do niej jest dobry) - to już za cholerę nie jest normalne. Na przełomie sierpnia i września zakładam firmę, studiować będę zaocznie (+ praca), chociaż z takimi wynikami matur i tak dostałbym się na dzienne, ale.. nie miałbym czasu na pracę, musiałbym być na utrzymaniu rodziców, a wtedy ojciec mógłby rościć do mnie jeszcze większe prawa. Od razu uprzedzam - jakakolwiek rozmowa na takie tematy kończy się jeszcze większą awanturą i stwierdzeniem, że po prostu "mam za dobrze" i trzeba mnie "krócej trzymać". Próbowałem brać validol na uspokojenie, ale po 3 tygodniach zażywania go w cięższych momentach (2-3 razy zdażyło się, że wziąłem 2 tabletki podczas dnia, reszta dni - po jednej), ale jedynym tego efektem jest to, że coraz częściej zauważam u siebie luki w pamięci z przed kilku minut, coraz częściej również popularna "skleroza". Nie ukrywam, że bardzo liczę na Wasze porady, bardzo :-( Z dnia na dzień jest coraz gorzej.
×