Skocz do zawartości
Nerwica.com

Nerwica => depresja => schizofrenia?


bobo90

Rekomendowane odpowiedzi

Gdy byłam małym dzieckiem, mówili, że mam nerwicę. Ciągłe bóle brzucha i głowy towarzyszyły mi już w wieku siedmiu lat.

Gdy miałam lat 13, działy się dziwne rzeczy... JEGO alkoholizm tylko utrwalał me "trudne" zachowanie. Gdy był pijany, mimo, że trzęsłam się ze strachu, wspierałam matkę całą sobą. Gdy był trzeźwy, wyżywał się na mnie emocjonalnie, co było jeszcze gorsze. I mimo, że również trzęsłam się ze strachu, mamy wtedy przy mnie nie było. Rozumiem, musiała pracować, co nie zmienia jednak puenty.

 

Będąc czternastolatką wylądowałam w szpitalu, gdzie poddano mnie dwu-tygodniowej obserwacji. Stany depresyjne.

Wróciłam do domu. Koszmar trwał nadal. Dzień w dzień ryczałam w kącie swojego pokoju, bo dostałam kolejny OPR. O co? A o to, że nic nie robię, że mam gorsze oceny, że nie potrafię nic załatwić, że nie posprzątałam tam czegoś, że ogólnie jestem do d***.

 

Po kolejnych czternastu dniach chciałam się zabić. Nałykałam się prochów. Uratowali mnie. Znalazłam się znów w szpitalu "P'. Tym razem posiedziałam miesiąc. Byłam w strasznym stanie. Wycofana, apatyczna, bez emocji i uczuć. Wcześniej miewałam już takie stany. Tu jednak nie musiałam udawać, że wszystko jest ok.

W końcu nadszedł dzień wolności. Wypis: zespół psychotyczny.

 

Potem długie miesiące okropnych leków, po których tylko spałam.

Kolejne dwa lata umknęły z mojego życia. Wiele się nie zmieniało. Zarówno pod względem mojego zdrowia, jak i JEGO zachowania. Szpiegował mnie na każdym kroku, przeszukiwał rzeczy, czepiał się, że śpię(?!), że jestem za gruba, że z nikim się nie zadaję itd. itp.

Odstawiłam leki szybciej, niż powinnam. Na terapię nie chodziłam. Mimo to udało mi się przezwyciężyć nieustanne myśli "S". Wyszłam na jako-taką prostą. Wciąż walczyłam.

Podczas ostatniej wizyty u psychiatry, kolejna diagnoza: schizofrenia rezydualna.

 

Obserwowałam tak dzień za dniem, by mieć absolutną pewność, że największy problem ma ON - nie ja. I chyba miałam rację. Nigdy ale to nigdy nie było sytuacji, by w ciągu 48 godzin o cokolwiek się do mnie nie przyczepił.

Byłam już w liceum. Nauka była utrapieniem, mimo, że niegdyś paski ze świadectw nie schodziły. Wagarowałam. Bałam się wracać do domu. Wiedziałam co mnie czeka. Nie sypiałam po nocach. Nieustannie towarzyszyły mi ból i strach. Paraliżujący strach przed NIM i przed całym światem.

 

Kurde(!), nie wiem, jak ja to zrobiłam ale ukończyłam LO i zdałam rozszerzoną maturę, mimo, że w ciągu tych trzech lat na naukę poświęciłam może ze trzy tygodnie. Powinnam nobla dostać!

Nabrałam jakby sił. Byłam niemalże normalna. Nagle miałam plany, marzenia, aspiracje. Nie poszłam na studia, bo bałam się, że mogę sobie z nauką jednak rady nie dać, a poza tym musiałabym za nie płacić - za duże ryzyko. Ale odczekałam jeszcze trochę, by przekonać się, czy mój euforyczny nastrój się utrzyma. Nadal było ok. Założyłam więc firmę, o której już od dawna myślałam. Bardzo chciałam sama zarabiać na siebie i nie mieć jednocześnie jakiegoś kierownika-kata nad sobą. Były obawy, że mogę być za słaba psychicznie, a nasłuchałam się o potencjalnych przełożonych wielu złych rzeczy. Cała w skowronkach ruszyłam do działania.

 

Niedługo potem dołączył do mnie Maluch - ja go tak nazywam, chodź wcale taki mały nie jest:) Pełen uroku i miłości psiak. Bardzo chciałam mieć w końcu prawdziwego przyjaciela, bo ludzie, których znałam praktycznie wszyscy się ode mnie odwrócili.

DOSTAŁAM ZGODĘ na niego!!! :shock: Ba! Nawet [ON] mi pieniądze pożyczył! Taki dobry tatuś. Zdałam maturę, to zasłużyłam. Założyłam firmę, to przecież szybko zarobię i oddam. Pewnie.

 

Maluch nawet miesiąca u "nas" nie był, a TEN już zaczął swoje gierki. Jak ja zrobiłam coś nie tak, to się na psie wyżywał. Albo robił mi na złość karmiąc go przy stole, dając mu do jedzenia to, czego jeść nie powinien (jest alergikiem i ma silne biegunki, gdy się nie przestrzega diety), potem, gdy pies z wiadomej racji musiał o drugiej w nocy iść na spacer - ON wydzierał się na mnie, że ja o tej godzinie jeszcze nie śpię.

W kółko tylko słyszałam "ty chciałaś psa, to się martw", "to mój dom, ja tu rządzę i jak będę chciał to się psa pozbędziesz raz, dwa". Mogłabym tak opowiadać bez końca...

Doszło do tego, iż bez Malucha wyjść z domu nie mogłam. Już pomijając, że ON się nim zajmował nie będzie(!) - ja panicznie bałam się zostawić te moje słońce sam na sam z NIM.

 

W firmie ledwo się zaczęło, a już było źle. Musząc przebywać w dużej mierze w domu nie mogłam nic załatwiać i pracować. Na dodatek ten dług wobec NIEGO; oddawałam w ratach. Zadłużałam się raz po raz, by tylko mieć na jedzenie, opłaty i na tą ratę. Dorobiłam się dodatkowych problemów - finansowych.

 

W tej chwili tkwię w tym bagnie po uszy. Nic się nie zmienia. Jestem zamknięta w domu, niczym w jakiejś klatce. Jedyną szczyptę wolności dają mi spacery z maluchem, choć i one nie stanowią już dla mnie takiej przyjemności jak niegdyś. Na powrót coraz bardziej boję się ludzi. Chętnie wychodzę tylko w nocy.

ON wciąż się wyżywa. Nie mam spokoju. To coś strasznego. Chwilami nie mam już siły. Mam ochotę spakować rzeczy i uciec stąd jak najdalej, nie oglądając się za siebie.

 

Od siedmiu lat dzieje się coś, co nie powinno się w ogóle wydarzyć. I wiem, że jestem chora, że to wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane... Ale naprawdę czuję, że gdyby moje życie od początku wyglądało inaczej, byłoby zupełnie... inaczej.

 

Oto moja historia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałam Twoją historię i jest mi cholernie przykro.. Tak naprawdę całe życie musisz się męczyć.. Co nie zrobisz to i tak jest źle. Dokładnie rozumiem, że cofa Ci się już taką sytuacją, bo chciałaś 'stanąć na nogi', a grunt znowu się rusza. Najwłaściwsza byłaby wyprowadzka z domu, ale to niestety wiążę się z kosztami. Może masz babcię, ciotkę, czy jakąś rodzinę w pobliżu, która zaoferowałaby Ci pomoc? To nie byłoby głupie wyjście - jak dla mnie. Wiem, że ciężko jest być teraz silną, bo nic do tego nie motywuje.. Nie wiem, czy jest dla Ciebie jakaś inna rada od tego i zaciśnięcia zębów i robienia swojego pomimo przeciwności losu. Trzymam za Ciebie kciuki. Teraz bardzo potrzebujesz wsparcia, nawet od takich ludzi z forum. Życzę Ci teraz tego, co dobre, jeszcze wszystko się zmieni. Mam taką nadzieję. Trzymaj się ciepło. :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałam Twoją historię i jest mi cholernie przykro.. Tak naprawdę całe życie musisz się męczyć.. Co nie zrobisz to i tak jest źle. Dokładnie rozumiem, że cofa Ci się już taką sytuacją, bo chciałaś 'stanąć na nogi', a grunt znowu się rusza. Najwłaściwsza byłaby wyprowadzka z domu, ale to niestety wiążę się z kosztami. Może masz babcię, ciotkę, czy jakąś rodzinę w pobliżu, która zaoferowałaby Ci pomoc? To nie byłoby głupie wyjście - jak dla mnie. Wiem, że ciężko jest być teraz silną, bo nic do tego nie motywuje.. Nie wiem, czy jest dla Ciebie jakaś inna rada od tego i zaciśnięcia zębów i robienia swojego pomimo przeciwności losu. Trzymam za Ciebie kciuki. Teraz bardzo potrzebujesz wsparcia, nawet od takich ludzi z forum. Życzę Ci teraz tego, co dobre, jeszcze wszystko się zmieni. Mam taką nadzieję. Trzymaj się ciepło. :)

 

 

Witaj.

Dziękuję za te słowa, naprawdę. Jakoś tak pokrzepiły mnie bardziej, niż zwykle, gdy ktoś odpisuje... ;) I dziękuję za poświęcenie chwili, by przeczytać moje wypociny - wiem, że trochę się rozpisałam ale przynajmniej ujęłam ogólnie wszystko od A do Z. Teraz będę tylko dopisywać posty z cyklu "co tam u mnie słychać".

Z przeprowadzką masz rację absolutną! Z tym, że ja przeprowadzam się już od ponad pół roku i ciągle bez skutku :P Tak jak mówisz, problemem są pieniądze i tylko one. No niestety, na takim świecie żyjemy. Oczywiście próbuję parę groszy skombinować... Wiadomo - wynajem to pierwszy miesiąc: czynsz + kaucja + prowizja. Jakieś 1500zł co najmniej trzeba mieć. Do tego jedzenie i opłaty za prąd... Ja mam teraz samych rachunków (owe długi, o których wspominałam) ok. 550zł na miesiąc. Do tej pory jakoś ciągnęłam spłacając dług długiem. W tym miesiącu już nie dam rady w ten sposób.

Piszę w necie w różnych miejscach, że przyjmę pracę z zamieszkaniem (tu największy problem stanowi mój Maluch), albo chociaż jakąś "pewną" pracę, bo na rozmowy kwalifikacyjne chodzić sobie ot tak nie mogę. Proszę się o pożyczkę - nic. O inwestycję (dzięki temu mogłabym zatrudnić kogoś, kto już teraz zacząłby moją firmę prowadzić i odbudowywać) - nic. Istna masakra. I załatwiłabym sobie wszystko, oczywiście ale za seks(!) i nic więcej. Nie zamierzam jednak sprzedawać swojego ciała. To już prędzej pójdę do sądu jak mnie windykacja poda i będę wyciągać tam wszystkie rodzinne brudy w swojej obronie.

Ale walczę i szukam dalej. Nie mam rodziny, do której mogłabym się zwrócić. Mój tatuś kochany nawet dziadków obrócił przeciwko mnie. Średnio raz w tygodniu idzie do nich i opowiada, jaka to ja jestem okropna, bo tak chciałam firmę zakładać, a tu nici. Mówiłam mu, że to przez niego. A ON uważa, że najłatwiej jest zrzucić na kogoś, gdy się jest nieudacznikiem. A ja nie dam sobie wmówić, że nic nie potrafię. W szkole w maju (dwa lata temu) miałam 11 zagrożeń, bo praktycznie nie bywałam na lekcjach. W miesiąc (pomimo, iż miałam w tamtym okresie głębokie stany depresyjne) nadrobiłam wszystko i zdałam bez poprawek. Nikt mi nie powie, że jak postawię sobie jakiś cel, to go nie osiągnę. Ty bardziej ON.

Sorry. Znów się rozpisałam;)

 

[Dodane po edycji:]

 

Historia sama w sobie nie ciekawa. Jeszcze bardziej nie ciekawe jest to, że nie piszesz o zdenerwowaniu, złości, wsciekłości, szale, wkórwieniu ... Pewnie będzie ci ciężko doznać szczerego współczucia, jeśli nie bedziesz w stanie o nie zawalczyć. W zasadzie to jest żaglęrka miedzy siostrzanymi uczuciami:współczucie i litośc... Sam walczyłem o niezależność. Choć ojciec ma firmę i jest zupełnie inny i pewnie mogłbym w niej mieć intratne stanowisko, nawet sobie tego nie wyobrażam. Nie wyobrażałem sobie też pracy bez perspektyw, do tego ze względu na moje leki nawet gównianych studiów nie mogę skonczyc. Niezależnośc jednak osiągnąłem, choc mocną lękową:). Ja osobiście gram i jak głupio by to nie brzmiało tylko wygrywam. Wygrywam bo potrafiłem sam siebie wychować i znaczenie własnych słabości zminimalizować.

 

Ta historia to samo życie. Mnie również nie ciekawi - wolałabym, by treść niosła zupełnie inne tematy. Trudno opisać 7 lat z życia w iluś tam zdaniach. Poza tym jest to mój pierwszy post tutaj; na zdenerwowanie, złość, wściekłość, szał, wkurwienie mam jeszcze czas, by o tym napisać. Współczucia nie szukam. Piszę, bo lubię pisać. I tak samo czytam, bo lubię czytać. Fajnie, że tylko wygrywasz, jak mówisz. Ale na ogół jest tak, że żeby ktoś mógł wygrać, ktoś musi przegrać. Ja niestety czuje, że jak na razie na ogół przegrywam. Aczkolwiek mój Maluch - przyznam - jest jednym z tych momentów nielicznych, kiedy coś wygrałam na 100%. Co takiego konkretnie? Pewność, że nie popełnię żadnego "głupstwa" z byle powodu ze względu na niego, a co jeszcze kilka lat temu nie byłoby dla mnie takie pewne. Nie są to jakieś moje kajdanki, poprzez które jestem przypięta do kaloryfera tego świata. Jest to raczej ciągłe przypominanie mi, że mam wolność wyboru i nikt i nic nie jest w stanie mnie zmusić, bym przez niego lub to odeszła stąd. A poza tym w końcu COŚ czuję;)

I na koniec jeszcze coś o graniu... Ja też gram na co dzień. Sobą jestem tylko wówczas, gdy jestem sama. Do ludzi nie mam już zaufania za grosz. I nad słabościami też walczę. Ale nad tą największą, jaką jest lęk przed człowiekiem, który znęca się nade mną psychicznie od tak dawna, nie dam rady zapanować, choćbym nie wiem co robiła. Muszę się odseparować, potem zdystansować, zacząć tolerować swoją przeszłość i nauczyć się żyć na nowo. A to nie będzie łatwe.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jak dla mnie jesteś niesamowita, że jeszcze się nie załamałaś. 'ON' jest największym demotywatorem jakiego spotkałam. Miałabym ochotę doslownie go pobić. Jednak nie w tym rzecz. Może masz jakąś znajomą, z którą udałoby Ci się 'skołować' w miarę przytulne miejsce. Jakimś wyjściem jest też zamieszkanie w akademiku/bursie. Trzeba byłoby się dowiedzieć. Moja koleżanka też miała problemy i bez trudu ją przyjęli. Z pieniędzmi wiecznie są problemy, dobrze Cię rozumiem. Ja przez większą część życia miałam niszczoną psychikę przez matkę, która złość za jakieś tam swoje niepowodzenia wyładowywała na mnie. Jak dorosłam to jest nieco lepiej, ale i tak kokosów nie ma. Można by również pójść do doradcy finansowego, nie są chyba jakoś mega drodzy, a mogą naprawdę pomóc. Często w internecie można znaleźć bezpłatne porady. To byłby jakiś krok naprzód. Ojca miej gdzieś, przestań brać wszystko do siebie, bo już w ogóle się wykończysz. Jeżeli masz ochotę to możemy porozmawiać przez gg. Daj najpierw znać, że chcesz to napiszę nr. Trzymaj się. :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×