Skocz do zawartości
Nerwica.com

Czy ja już przegrałem?


Futility

Rekomendowane odpowiedzi

Dzień dobry
Przepraszam jeśli przeszkadzam i Wam, ale... no właśnie, ale, nawet nie wiem po co to piszę, może znajdę tu receptę na wyjście ze swojego położenia, może zdarzy się cud, może ktoś mi pomoże, a może po prostu się znowu ośmieszę, tak samo jak ja sam ośmieszam się przed samym sobą w lustrze.
Czuję się coraz bardziej drenowany swoimi negatywnymi emocjami i z dnia na dzień coraz śmielej i poważniej myślę o popełnieniu samobójstwa. Nie robię tego w 90% procentach dlatego, że kocham moich rodziców i nie chcę zniszczyć im życia poprzez zakończenie swojego, a te ostałe 10% to mix strachu przed szpitalem, przed skończeniem po próbie jako inwalida, albo minimalna nadzieja, że wydarzy się jeszcze coś, co wszystko odmieni.
Rzeczą, która mnie kompletnie złamała był toksyczny związek i jego następstwa, które opisywałem w innym temacie na forum i przy którym związek Deppa i Heard był ledwie dziecięcą sprzeczką o ulubioną huśtawkę na placu zabaw... Tyle lat walczyłem z pomówieniami i fałszywymi oskarżeniami które koniec końców do mnie przylgnęły, starałem się z tego jakoś wybrnąć, pozbyć się tego z głowy, wyleczyć się, odżyć... ale się nie udało. Wszystko się posypało na amen. W tym roku będę miał 26 lat. 26, ludzie, 26!!! I jestem nikim, nie mam perspektyw przed sobą. Wszyscy "znajomi" ze szkół coś mają, cokolwiek. Albo wyższe, albo pracę, albo stabilność, albo drugą połówkę... wszyscy. Każdy coś. Niektórzy wszystko. Tylko ja nic.
Kiedy udzielałem się tu pierwszy raz, jeszcze studiowałem - z trudem, w ogniu tego wszystkiego, ale studiowałem. I zawaliłem to, nie udało mi się. Nie starczyło mi sił na walkę na tylu frontach naraz. Moje życie już wcześniej nie było łatwe (dwubiegunówka, ogromne lęki, psychiczne powikłania po mobbingu) i też nigdy nie podjąłem żadnej pracy. Chciałem, 4 lata temu tak bardzo chciałem, tak bardzo chciałem mieć skończone studia, znaleźć zawód związany z tymi studiami... zupełnie tak, jak większość młodych ludzi. Pamiętam, jak cholernie się cieszyłem z tego, że zostałem przyjęty na swój kierunek. Trzy lata licencjatu, planowałem to sobie, potem magisterka, praca w międzyczasie, uniezależnienie się od rodziców, stanie się dorosłym, wykształconym człowiekiem... i jak krew w piach. Odebrano mi to. Powiecie, że sam to sobie odebrałem, ale, pomimo surowego krytycyzmu względem siebie samego, z tym jednym zgodzić się mógł nie będę - takie cholerne piekło w życiu i we łbie naprawdę upośledza jakiekolwiek zdrowe funkcjonowanie.
Nienawidzę siebie za to, czym i jaki się stałem. Może i bardziej niż kogoś, kto mnie takim stworzył. Nie widzę przed sobą żadnej drogi i żadnej przyszłości, mam ledwo średnie, zero doświadczenia na rynku, zero umiejętności społecznych, zero odporności na stres, co już zresztą z miejsca wyklucza podjęcie pracy... i tak, próbowałem. Jest presja i wysiadam. Jakikolwiek narzucony termin, polecenie które muszę wykonać i bum, kosmiczna panika sprawiająca, że nic nie umiem i wszystko zapominam. Nikt kogoś takiego nie zatrudni, nikt nie będzie się męczył z takim nieodpowiedzialnym, niestabilnym gównem. Nie umiem nawet przedstawić sobie tego, co chciałbym w życiu robić. Zero drogi i sladów ścieżki zawodowej. Nie wiem czego chcę... nie wiem. Lubię pisać, jeśli już mowa o czyms, co mi jako tako wychodzi, ale co z tego? Jakaś redakcja to narzucone teksty lub terminy, a to dopiero co przerabialiśmy... Boję się nawet próbować. Zdepczą mnie lub wywalą w okresie próbnym.
Nie jestem i nie byłem gotowy na dorosłość. Przez to, jak trudno mi się żyło w czasach nastoletnich, ja po prostu nie potrafiłem nadgonić swoich rówieśników w powolnym kuciu swojej przyszłości, bo zawsze coś się złego działo, zawsze coś pożerało moje myśli i skupienie, zawsze coś uniemożliwiało mi normalną naukę i funkcjonowanie. Teraz jestem nikim innym oprócz zasranego pasożyta na utrzymaniu rodziców, oprócz bycia czarną owcą i najgorszym przegrywem w rodzinie. I powiedzcie mi... czy ja faktycznie przegrałem? Czy już pozbawiłem się szans dla siebie na lepsze jutro? Pytam o to ze wstydem, ze wstydem. Długo do tego dochodziłem, odrzucałem, nie akceptowałem, ale wreszcie musiałem, wbrew sobie, przeżreć tą paskudną gorycz... i teraz gardzę sobą jeszcze bardziej. Nie widzę innego wyjścia nad samobójstwo. Waham się, jak pisałem na początku... ale co, jeśli już przestanę się wahać? Co kiedy uznam, że kontynuowanie tej katorgi dla satysfakcji bliskich jest bezsensowne i się wreszcie ugnę?
k***a pomocy

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

11 godzin temu, Futility napisał(a):

Dzień dobry
Przepraszam jeśli przeszkadzam i Wam, ale... no właśnie, ale, nawet nie wiem po co to piszę, może znajdę tu receptę na wyjście ze swojego położenia, może zdarzy się cud, może ktoś mi pomoże, a może po prostu się znowu ośmieszę, tak samo jak ja sam ośmieszam się przed samym sobą w lustrze.
Czuję się coraz bardziej drenowany swoimi negatywnymi emocjami i z dnia na dzień coraz śmielej i poważniej myślę o popełnieniu samobójstwa. Nie robię tego w 90% procentach dlatego, że kocham moich rodziców i nie chcę zniszczyć im życia poprzez zakończenie swojego, a te ostałe 10% to mix strachu przed szpitalem, przed skończeniem po próbie jako inwalida, albo minimalna nadzieja, że wydarzy się jeszcze coś, co wszystko odmieni.
Rzeczą, która mnie kompletnie złamała był toksyczny związek i jego następstwa, które opisywałem w innym temacie na forum i przy którym związek Deppa i Heard był ledwie dziecięcą sprzeczką o ulubioną huśtawkę na placu zabaw... Tyle lat walczyłem z pomówieniami i fałszywymi oskarżeniami które koniec końców do mnie przylgnęły, starałem się z tego jakoś wybrnąć, pozbyć się tego z głowy, wyleczyć się, odżyć... ale się nie udało. Wszystko się posypało na amen. W tym roku będę miał 26 lat. 26, ludzie, 26!!! I jestem nikim, nie mam perspektyw przed sobą. Wszyscy "znajomi" ze szkół coś mają, cokolwiek. Albo wyższe, albo pracę, albo stabilność, albo drugą połówkę... wszyscy. Każdy coś. Niektórzy wszystko. Tylko ja nic.
Kiedy udzielałem się tu pierwszy raz, jeszcze studiowałem - z trudem, w ogniu tego wszystkiego, ale studiowałem. I zawaliłem to, nie udało mi się. Nie starczyło mi sił na walkę na tylu frontach naraz. Moje życie już wcześniej nie było łatwe (dwubiegunówka, ogromne lęki, psychiczne powikłania po mobbingu) i też nigdy nie podjąłem żadnej pracy. Chciałem, 4 lata temu tak bardzo chciałem, tak bardzo chciałem mieć skończone studia, znaleźć zawód związany z tymi studiami... zupełnie tak, jak większość młodych ludzi. Pamiętam, jak cholernie się cieszyłem z tego, że zostałem przyjęty na swój kierunek. Trzy lata licencjatu, planowałem to sobie, potem magisterka, praca w międzyczasie, uniezależnienie się od rodziców, stanie się dorosłym, wykształconym człowiekiem... i jak krew w piach. Odebrano mi to. Powiecie, że sam to sobie odebrałem, ale, pomimo surowego krytycyzmu względem siebie samego, z tym jednym zgodzić się mógł nie będę - takie cholerne piekło w życiu i we łbie naprawdę upośledza jakiekolwiek zdrowe funkcjonowanie.
Nienawidzę siebie za to, czym i jaki się stałem. Może i bardziej niż kogoś, kto mnie takim stworzył. Nie widzę przed sobą żadnej drogi i żadnej przyszłości, mam ledwo średnie, zero doświadczenia na rynku, zero umiejętności społecznych, zero odporności na stres, co już zresztą z miejsca wyklucza podjęcie pracy... i tak, próbowałem. Jest presja i wysiadam. Jakikolwiek narzucony termin, polecenie które muszę wykonać i bum, kosmiczna panika sprawiająca, że nic nie umiem i wszystko zapominam. Nikt kogoś takiego nie zatrudni, nikt nie będzie się męczył z takim nieodpowiedzialnym, niestabilnym gównem. Nie umiem nawet przedstawić sobie tego, co chciałbym w życiu robić. Zero drogi i sladów ścieżki zawodowej. Nie wiem czego chcę... nie wiem. Lubię pisać, jeśli już mowa o czyms, co mi jako tako wychodzi, ale co z tego? Jakaś redakcja to narzucone teksty lub terminy, a to dopiero co przerabialiśmy... Boję się nawet próbować. Zdepczą mnie lub wywalą w okresie próbnym.
Nie jestem i nie byłem gotowy na dorosłość. Przez to, jak trudno mi się żyło w czasach nastoletnich, ja po prostu nie potrafiłem nadgonić swoich rówieśników w powolnym kuciu swojej przyszłości, bo zawsze coś się złego działo, zawsze coś pożerało moje myśli i skupienie, zawsze coś uniemożliwiało mi normalną naukę i funkcjonowanie. Teraz jestem nikim innym oprócz zasranego pasożyta na utrzymaniu rodziców, oprócz bycia czarną owcą i najgorszym przegrywem w rodzinie. I powiedzcie mi... czy ja faktycznie przegrałem? Czy już pozbawiłem się szans dla siebie na lepsze jutro? Pytam o to ze wstydem, ze wstydem. Długo do tego dochodziłem, odrzucałem, nie akceptowałem, ale wreszcie musiałem, wbrew sobie, przeżreć tą paskudną gorycz... i teraz gardzę sobą jeszcze bardziej. Nie widzę innego wyjścia nad samobójstwo. Waham się, jak pisałem na początku... ale co, jeśli już przestanę się wahać? Co kiedy uznam, że kontynuowanie tej katorgi dla satysfakcji bliskich jest bezsensowne i się wreszcie ugnę?
k***a pomocy

Jesteś pod okiem jakiegoś lekarza? Leczysz zaburzenia lękowe? 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

17 godzin temu, Futility napisał(a):

Dzień dobry
Przepraszam jeśli przeszkadzam i Wam, ale... no właśnie, ale, nawet nie wiem po co to piszę, może znajdę tu receptę na wyjście ze swojego położenia, może zdarzy się cud, może ktoś mi pomoże, a może po prostu się znowu ośmieszę, tak samo jak ja sam ośmieszam się przed samym sobą w lustrze.
Czuję się coraz bardziej drenowany swoimi negatywnymi emocjami i z dnia na dzień coraz śmielej i poważniej myślę o popełnieniu samobójstwa. Nie robię tego w 90% procentach dlatego, że kocham moich rodziców i nie chcę zniszczyć im życia poprzez zakończenie swojego, a te ostałe 10% to mix strachu przed szpitalem, przed skończeniem po próbie jako inwalida, albo minimalna nadzieja, że wydarzy się jeszcze coś, co wszystko odmieni.
Rzeczą, która mnie kompletnie złamała był toksyczny związek i jego następstwa, które opisywałem w innym temacie na forum i przy którym związek Deppa i Heard był ledwie dziecięcą sprzeczką o ulubioną huśtawkę na placu zabaw... Tyle lat walczyłem z pomówieniami i fałszywymi oskarżeniami które koniec końców do mnie przylgnęły, starałem się z tego jakoś wybrnąć, pozbyć się tego z głowy, wyleczyć się, odżyć... ale się nie udało. Wszystko się posypało na amen. W tym roku będę miał 26 lat. 26, ludzie, 26!!! I jestem nikim, nie mam perspektyw przed sobą. Wszyscy "znajomi" ze szkół coś mają, cokolwiek. Albo wyższe, albo pracę, albo stabilność, albo drugą połówkę... wszyscy. Każdy coś. Niektórzy wszystko. Tylko ja nic.
Kiedy udzielałem się tu pierwszy raz, jeszcze studiowałem - z trudem, w ogniu tego wszystkiego, ale studiowałem. I zawaliłem to, nie udało mi się. Nie starczyło mi sił na walkę na tylu frontach naraz. Moje życie już wcześniej nie było łatwe (dwubiegunówka, ogromne lęki, psychiczne powikłania po mobbingu) i też nigdy nie podjąłem żadnej pracy. Chciałem, 4 lata temu tak bardzo chciałem, tak bardzo chciałem mieć skończone studia, znaleźć zawód związany z tymi studiami... zupełnie tak, jak większość młodych ludzi. Pamiętam, jak cholernie się cieszyłem z tego, że zostałem przyjęty na swój kierunek. Trzy lata licencjatu, planowałem to sobie, potem magisterka, praca w międzyczasie, uniezależnienie się od rodziców, stanie się dorosłym, wykształconym człowiekiem... i jak krew w piach. Odebrano mi to. Powiecie, że sam to sobie odebrałem, ale, pomimo surowego krytycyzmu względem siebie samego, z tym jednym zgodzić się mógł nie będę - takie cholerne piekło w życiu i we łbie naprawdę upośledza jakiekolwiek zdrowe funkcjonowanie.
Nienawidzę siebie za to, czym i jaki się stałem. Może i bardziej niż kogoś, kto mnie takim stworzył. Nie widzę przed sobą żadnej drogi i żadnej przyszłości, mam ledwo średnie, zero doświadczenia na rynku, zero umiejętności społecznych, zero odporności na stres, co już zresztą z miejsca wyklucza podjęcie pracy... i tak, próbowałem. Jest presja i wysiadam. Jakikolwiek narzucony termin, polecenie które muszę wykonać i bum, kosmiczna panika sprawiająca, że nic nie umiem i wszystko zapominam. Nikt kogoś takiego nie zatrudni, nikt nie będzie się męczył z takim nieodpowiedzialnym, niestabilnym gównem. Nie umiem nawet przedstawić sobie tego, co chciałbym w życiu robić. Zero drogi i sladów ścieżki zawodowej. Nie wiem czego chcę... nie wiem. Lubię pisać, jeśli już mowa o czyms, co mi jako tako wychodzi, ale co z tego? Jakaś redakcja to narzucone teksty lub terminy, a to dopiero co przerabialiśmy... Boję się nawet próbować. Zdepczą mnie lub wywalą w okresie próbnym.
Nie jestem i nie byłem gotowy na dorosłość. Przez to, jak trudno mi się żyło w czasach nastoletnich, ja po prostu nie potrafiłem nadgonić swoich rówieśników w powolnym kuciu swojej przyszłości, bo zawsze coś się złego działo, zawsze coś pożerało moje myśli i skupienie, zawsze coś uniemożliwiało mi normalną naukę i funkcjonowanie. Teraz jestem nikim innym oprócz zasranego pasożyta na utrzymaniu rodziców, oprócz bycia czarną owcą i najgorszym przegrywem w rodzinie. I powiedzcie mi... czy ja faktycznie przegrałem? Czy już pozbawiłem się szans dla siebie na lepsze jutro? Pytam o to ze wstydem, ze wstydem. Długo do tego dochodziłem, odrzucałem, nie akceptowałem, ale wreszcie musiałem, wbrew sobie, przeżreć tą paskudną gorycz... i teraz gardzę sobą jeszcze bardziej. Nie widzę innego wyjścia nad samobójstwo. Waham się, jak pisałem na początku... ale co, jeśli już przestanę się wahać? Co kiedy uznam, że kontynuowanie tej katorgi dla satysfakcji bliskich jest bezsensowne i się wreszcie ugnę?
k***a pomocy

Futility rozumiem co przeżywasz i bardzo Ci współczuje po pierwsze nie musisz nikogo przepraszać, nikomu nie przeszkadzasz. Podjąłeś super decyzje, że tu napisałeś to znaczy że podświadomie nawet jeżeli tego nie czujesz chcesz żyć i mieć super życie. Musisz zrozumieć, że na tym świecie jesteś po coś nie jesteś żadnym gównem nie jesteś dla nikogo obciążeniem masz swój cel do osiągnięcia jak każdy z nas. Prędzej czy później go osiągniesz uwierz mi to co obecnie przeżywasz to stan przejściowy. Nie możesz się tak poniżać, że jesteś nic nie wart bo to nie prawda każde życie jest bezcenne. Musisz również zrozumieć, że życie to nie wyścig a bardziej maraton więc nie musisz ścigać się z kolegami kto co będzie miał szybciej lepiej mocniej bo to niczemu nie służy. W biegu będą szybsi a maraton jest długi i nie wiadomo czy ten co biegnie najszybciej się nie zmęczy. Próbować zawsze warto gdyż na starość możesz żałować i gdybać a to też nie jest dobre. Zapisz się na terapie i do lekarza psychiatry masz moją gwarancję że to Ci pomoże. Trzymaj się i głowa do góry pamiętaj gdy będziesz miał potrzebe pisz codziennie zawsze odpisze 🙂 

Edytowane przez Vizyo

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witaj drogi autorze wątku.

 

Możesz mi wierzyć, że doskonale rozumiem co przezywasz bo byłem w podobnej sytuacji. Toksyczny związek, w którym ja i moja partnerka wykańczaliśmy się nawzajem, a  jednocześnie dalej ciągnęliśmy ten śmietnik dla dziecka, które jest wrażliwe psychicznie i nasze rozstanie wpłynęłoby na jego psychikę bardzo negatywnie. Zawodowo mam podobnie – 36 - letni  pracownik sklepu spożywczego bez perspektyw. Gwóźdź do trumny to mój introwertyczny temperament, trzymanie emocji w sobie, problemy z nawiązywaniem relacji z innymi ludźmi i uporczywe poleganie tylko na własnych siłach.

Oczywiście wpadłem przez to w nerwicę, w dzień myśli samobójcze, wieczorem kisiel w głowie. Problemy z arytmią serca, potliwym wybudzaniem się i poczuciem, jakby lada moment miał się skończyć świat, natłok czarnych myśli, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić.
 

Kluczem do ratunku było to, że dotarło do mnie w końcu, że SAM NIE PORADZĘ SOBIE z tym problemem. Byłem w takim stanie, ze wisiało mi już, czy narobię sobie wiochy przed lekarzem czy postronnymi ludźmi. Zapisałem się na wizytę do psychiatry, który przepisał leki na nerwicę, później przyszła terapia u psychoterapeuty. Obydwa elementy mi pomogły, na dzień dzisiejszy odbudowuję swoje życie, a koszmar, który przeżywałem powoli staje się echem przeszłości.


I to jest moje przesłanie dla Ciebie, nie ma na świecie kozaka, który z czasem nie klęknie od natłoku problemów. Jeżeli sam nie możesz poradzić sobie z problemami, wyczuć z głowy wszelkie krytyczne, bzdurne argumenty przeciw i poproś o pomoc specjalistę, jestem żywym przykładem na to, że pomoc  z zewnątrz ratuje życie.

Ściskam Cię gorąco, naprawdę nie jesteś w tym sam.

Edytowane przez eko1257

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W dniu 2.05.2023 o 19:53, Futility napisał(a):

 

Co kiedy uznam, że kontynuowanie tej katorgi dla satysfakcji bliskich jest bezsensowne i się wreszcie ugnę?
k***a pomocy

Nie sądzisz chyba ze w wieku 26lat masz juz miec zamkniety rozdzial? Ja jestem prawie 20lat starszy i mam wrazenie ze zaczynam od nowa. Niedlugo bede sie rozwodzil bo mam juz dosyc utrzymywania nieroba w domu. Zona zajmuje sie dziecmi, nie pracuje i mnie niszczy codziennie bo mam depresje. To mogloby byc powodem do samoboja ale nie. Co mozna powiedzec to lej na ludzi, oni nie majś zadnej wartosci. Skup sir na sobie, ćwiczenia, dieta i za chwile sens sie pojawi.

Edytowane przez Marc_man

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przepraszam, nie zaglądałem tu jakiś czas. Może się po prostu bałem. Odpiszę Wam po kolei.


@Kawa Szatana Od bardzo dawna mam tak z przepraszaniem. Jak jeszcze zdarzało mi się z kimś gdzieś wyjść, to zaraz po spotkaniu zaczynałem tę samą dyskusję w kółko, raz za razem - czy zrobiłem coś głupiego, czy powiedziałem coś źle, czy zmarnowałem Twój czas, czy żałujesz że wyszliśmy, czy nie jesteś na mnie zły/zła. Tia, chyba się nawet nie dziwię, że obecnie jestem zupełnie samotny. Najgorsze, że ja nie miałem w tym przecież złych intencji, a właśnie wręcz przeciwnie. I tak, 26 lat doświadczeń, ale myśl o tych 50 o których napisałeś/napisałaś (przepraszam, przez nick nie jestem pewien Twojej płci) mnie zwyczajnie przeraża. Nie wiem nawet, czy te pół wieku chcę tutaj jeszcze być. Wiem, przyszłość zależy ode mnie (może to tego tak się boję), ale gdybym umiał zacząć ją sobie budować, gdybym wiedział czego chcę i czego oczekuję, jak się widzę za te choćby 5 lat, to byłoby znacznie, znacznie prościej. Rzecz w tym, że ja niczego nie widzę i niczego nie czuję. Czerń i pustka, nic więcej. Nie wiem, gdzie i kiedy zgubiłem to, co kiedyś nimi było.


@DEPERS Tak, chodzę do psychiatry, ale to nie jest chyba odpowiednie stwierdzenie. "Leczysz" ogranicza się do brania leków na noc w cholernie wysokich dawkach, gdzie nawet mój doktor przyznał, że nie może ich jeszcze zwiększyć, bo to mogłoby być już szkodliwe dla organizmu... no, chyba że "na obserwacji" w szpitalu, ale do tego horroru nigdy więcej wrócić nie chcę. Jestem pod opieką tego psychiatry już chyba 11 lat,  od młodego wieku nastoletniego, i wiele ze mną, powiedzmy, "przecierpiał", przy czym zawsze potrafił znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz nie. Od kiedy to się dzieje, on... wymięka. Rozkłada ręce. Przeprasza. I mówi, że pomoże tu tylko cud albo "specjalna terapia", czymkolwiek ta miałaby być i wszystko ogranicza się do recept. A to nie jest jakiś, przepraszam jeśli kogoś to urazi, byle stażysta, któremu się nie chce pomagać za darmo i wali na przemian nie przejmuj się/poradzisz sobie (tak, na takiego też trafiłem), tylko doktor z długim doświadczeniem i szukany przez moich rodziców po całej Polsce w pocie czoła, kiedy zaczynało dziać się ze mną źle. Powiecie "zmień psychiatrę w takim razie", ale czy to jest rozwiązanie? Temu chociaż ufam. Nie wpierniczy mnie znowu do zakładu. A nowy? Któż to wie? Nawet gdyby i nie, to czy nie kombinowałby z lekami, nie zabrał tych i nie przypisał innych? One zapewniają umiarkowaną stabilnośc i spokojny sen (bez nich nie śpię całą noc, ilekroć bym akurat nie wziął bo się np. skończyły). Raz miałem próbkę z przeskokiem na nowe antydepresanty i skończyło się... no, niezbyt dobrze. Fizycznie i psychicznie.


@Vizyo Dziękuję. I tak, napisałem tutaj, bo mimo paskudnych myśli krążących po mojej głowie, ja wciąż usiłuję się ratować, robić wszystko to, co nie popchnie mnie do samobójstwa. Miewałem takie sytuacje i ludzie mówili mi tylko że jestem, przepraszam, "atencyjną k***ą", bo gdybym chciał, to bym o tym nie gadał tylko to zrobił... ale co ja poradzę? Ja nigdy nie chciałem, nie chciałem żadnej ze swoich prób s. wcielić w życie, tylko czasem brakowało mi siły, no i dochodziło do czego dochodziło. Chyba tylko tutaj mogę zostać zrozumiany, co jak na razie Wy wszyscy komentujący ten wpis zdajecie się potwierdzać. Co do reszty, to się boję, bo to nie jest przejściowe, tylko mnie żre i dręczy od dawna i w ogóle nie przechodzi. Nie wiem, może to też spełnia definicję przejściowości tylko jeszcze nie przeszło, ale to nie jest nic dla mnie nowego. A czy wyścig czy maraton, zawsze jestem na ostatnim miejscu. Porównuję się z innymi, tak, trudno tego nie zrobić, kiedy goście dręczący mnie w gimnazjum, zachowujący się przez całe 3 lata jak kompletne półgłówki, które nie poniosły za to konsekwencji, koniec końców osiągają znacznie więcej niż ja. Trudno się nie porównywać, jak od dziecka mnie porównywano do innych, czemu nie możesz być jak ten, uczyć się jak tamten, zachowywać jak trzeci i w ogóle być lepszy i grzeczniejszy od czwartego. Rodzina tymi słowami na pewno nie chciała zrobić mi krzywdy, ale od dziecka czując się jak taki nieudany, wiecznie gorszy ktoś, trudno jest o tym zapomnieć i się tego wyzbyć, nawet w dorosłym wieku. O psychiatrze pisałem koledze wyżej, a z terapii też zrezygnowałem, tułając się od psychologa do psychologa, kiedy każdy, tak, KAŻDY, rozkładał ręce i potrafił mi co najwyżej współczuć. Nie wiem, czy trafiałem na byle kogo, czy to jarzmo we łbie jest zbyt ciężkie, aby ktokolwiek zdołał je udźwignąć. Dziękuję za propozycję, napisać chętnie bym napisał, ale się boję, nie chcę marnować Twojego czasu i zabierać Ci godzin, które mógłbyś spędzić w lepszy sposób.


@eko1257 Tak, faktycznie, może nie jestem tak osamotniony, może inni, jak na przykład Ty, przeżywają prawie to samo, co ja. Prawie, bo przypadki, niewazne jak zbliżone, nigdy nie będą identyczne. Ja również jestem introwertykiem, i to skrajnym, też trzymam emocje w sobie (dopóki nie dojdzie do małej tragedii...), nie umiem nawiązywać relacji i polegam wyłącznie na sobie. Ale tego ostatniego musiałem się nauczyć, bo nikt się albo do pomocy nie kwapił, albo nie potrafił jej udzielić. Cieszę się, że Tobie pomógł psychiatra i psycholog, ale w moim przypadku, jak napisałem powyżej, to nie działa. Nic tu nie działa. Dziękuję za uściski, przesyłam i Tobie.


@Marc_man Wierz mi, ale ja naprawdę czuję, że ten rozdział JEST już zamknięty i żaden przypisek się po nim nie pojawi. Cieszę się, że udaje Ci się zaczynać od nowa będąc starszym ode mnie, imponuje mi że walczysz, na co ja straciłem już siły, ale, odnosząc się do końcówki, sport nie pomaga. Kiedy jeszcze byłem w związku, byłem wysportowany i dużo ćwiczyłem z ciężarami, ale koniec końców, nawet powrót do treningów nie "zaskoczył", bo brakowało mi motywacji i w 2-3 lata zaprzepaściłem wszystko to, co budowałem dobre 5. Pomijając psychiczną zgniliznę, to nawet z mojego ciała został teraz wrak, przygarbiony, siny na gębie, bez kondycji, niezdolny do aktywności. Jakiejkolwiek. Przy okazji, odnosząc się do Twojego wpisu w moim innym temacie, tak, masz rację, dużo racji. Powiem Ci więcej. CIESZĘ SIĘ, że już z tamtą sadystką nie jestem i cieszę się, że to się skończyło tylko na związku, a nie choćby narzeczeństwie. Powikłania po tej relacji mordują mnie do teraz i nie ustają, ale uspokaja mnie tylko to, że ona nie jest i już nigdy nie będzie mi bliska. To, że odeszła, to najlepsza rzecz jaką mi ofiarowała. Gdyby tylko nie postawiła przy tym na taktykę spalonej ziemi to tak, mógłbym jej i może nawet podziękować...


@zibex92 Jest mi miło, że mnie o to pytasz, ale niestety nie mogę powiedzieć niczego nowego. Ten sam smutek, bezsens i ciągła walka ze sobą samym. Boję się spróbować popełnić samobójstwo, pomimo knucia takich planów, ale jeszcze bardziej boję się tego, że wreszcie przestanę się bać i, jakby na odwrót, "osierocę" swoich rodziców. Jedynym ukojeniem każdego wieczora jest dla mnie butelka, a w zasadzie kilka butelek piwa. To jest ta pomoc, której nie otrzymałem ani od lekarza, ani od terapeutów, ani od kogokolwiek innego. Na chwilę pomaga. Na chwilę. Ale nic innego nie pomagało nawet na tą jedną chwilę, więc czy powinienem się winić i tłumaczyć, że sam dla siebie znalazłem swoje własne ukojenie? Co wieczór kładąc się spać, w katordze, cierpieniu i dzikich, niekontrolowanych myślach, zastanawiam się nad jakimkolwiek sensem siebie. Jaki jest cel tego, że akurat się musiałem urodzić? Tylko po to, by przez pół życia odczuwać tylko i wyłącznie ból? Żeby tak gnić w samotności, nic nie umieć, nie potrafić przetrwać na trzeźwo ze sobą samym, żeby tak chować się w bezcelowości pod pierwszym lepszym kamieniem i nie wychylać stamtąd nosa z nadzieją, że nagle i magicznie wszystko się rozwiąże i będę szczęśliwym, zaradnym, młodym człowiekiem? Życie tak przecież nie działa... i dlatego wciąż ściska mnie od środka temat mojego wątku. Czy ja je faktycznie przegrałem? :(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×