Skocz do zawartości
Nerwica.com

Futility

Użytkownik
  • Postów

    56
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Osiągnięcia Futility

  1. Bardzo Ci dziękuję za słowa wsparcia, jesteś naprawdę wspaniały! A jeśli chodzi o moją obronę, to tak, masz rację, też o tym w ten sposób pomyślałem - mam nadzieję, że moja babcia będzie nade mną wtedy czuwać i że poczuje się, tam gdzie teraz jest, zadowolona i dumna, jeżeli tylko mi się uda. Z alkoholu natomiast nie potrafię zrezygnować, bo to jest jedyna forma mojego częściowego ukojenia. Czas na odstawienie butelki kiedyś, jak mam nadzieję, przyjdzie i wówczas poczuję się na tyle silny, by nie potrzebować picia do jako takich prób funkcjonowania. Oby się kiedyś ułożyło i obym był szczęśliwy, czego również i Tobie życzę. Trzymaj się i Ty!
  2. Kiedy zaczynałem studia, moja babcia była zachwycona i pękała z dumy. Przerwałem je jednak pod sam koniec szóstego semestru, bo nie dawałem sobie psychicznie rady ze wszystkimi złymi rzeczami, które się wokół mnie działy, a także z uwagi na lawinowo pogarszający się stan mojego zdrowia psychicznego, w zasadzie przesypiając na jawie 2 lata, nadużywając alkoholu i poddając się coraz większym dawkom leczenia farmakologicznego. Kilka miesięcy temu je wznowiłem i zaliczyłem wszystkie zaległości. Został tylko końcowy egzamin. Babcia nie mogła się doczekać, kiedy pokażę jej swoją oprawioną pracę licencjacką oraz dyplom ukończenia studiów. Dziś w nocy zmarła po walce z nowotworem. A obronę mam za trzy dni...
  3. @ExxonValdez Bo to trwa, ja nie umiem się od tego uwolnić, no i w rezultacie z roku na rok jest ze mną coraz gorzej psychicznie, dlatego możesz odnosić po części słuszne wrażenie, że to ze mną jest coś nie tak, a nie z innymi. Masz trochę racji z tym, że teraz jestem już, no, nie ubierajmy tego w ładne słówka, poważnie chory, ale wcześniej tak nie było. Byłem sympatycznym, wesołym chłopcem jako dziecko, a problemy zaczęły się dziać, kiedy poszedłem do nowej szkoły i zaczęto mnie w niej dręczyć. Tak po prostu. Wtedy też to ze mną było coś nie tak, a nie z moim otoczeniem? Posłuchaj, to od tego momentu przecież zacząłem chorować, a dziewczyna relację z którą tu opisałem zaogniła wszystko do absurdalnego, skrajnego poziomu, obsesji, problemów ze snem, nachodzących myśli, alkoholizmu, praktycznie niepełnosprawności życiowej. Dasz wiarę, że chwila przed tym jak mnie rzuciła to było zupełnie inaczej, a ja byłem ambitnym, początkującym studentem, który chciał się nauczyć jak najwięcej, zdobyć dobrą pracę, w wolnym czasie trenować fizycznie i się rozwijać na inne sposoby? A teraz co... szczyt moich dokonań to wstać z łóżka i domęczyć dzień, żeby się szybko skończył. O to chodzi. O tą paskudną, głęboką, najwyraźniej nieuleczalną destrukcję na każdej płaszczyźnie mojego życia. To przez nią ludzka intuicja, na przykład Twoja, może wskazywać na to, że to wszystko moja wina i że to ze mną jest coś nie w porządku. Ale spójrz bardziej i spróbuj pomyśleć CO spowodowało to, że obecnie jestem jaki jestem. @forget-me-not Dziękuję za zrozumienie. Temat rodziców i ich reakcji, czy też reakcji kogokolwiek na moje cierpienie, też nie napawa optymizmem. W gimnazjum rodzice nie zdawali sobie sprawy jeszcze z tego co się tam dzieje, ale już potem to się zmieniło. Obiecali mi pozwanie szkoły za to, że nauczyciele przez kilka lat nie reagowali i udawali, że nic się nie dzieje, ale wyszło to, co zwykle - nie doszło do tego. To dlatego mam świra na punkcie sprawiedliwości, ponieważ ani jedna osoba, która mnie skrzywdziła w jakikolwiek sposób - przemocą fizyczną i psychiczną - nie poniosła za to żadnej odpowiedzialności ani kary. Co do związku natomiast, bo się trochę rozgadałem, to nie odchodziłem dlatego, że raz, kochałem ją i ufałem jej że się zmieni, co mi zresztą obiecywała. Dwa... ja się bałem, bo wiedziałem, na co ją stać i jaka potrafi być okrutna. Wiedziałem, że jak się rozstaniemy, to zamieni moje życie w piekło, no i dlatego się męczyłem tyle lat. Dla mniejszego zła...
  4. Zgadza się, jestem nakręcony i zafiksowany, jak to określacie, a ten stan z roku na rok narasta i się pogłębia. Ale dlaczego piszecie w taki sposób, jakbym to ja miał być temu winny? Myślicie, że wydostanie się z tego błędnego kręgu i rollercoastera negatywnych emocji jest tak proste, że wystarczy, że powiem sobie "nie warto" i wszystko się jednego dnia rozwiąże i że pójdę sobie grzecznie w swoją stronę tak, jakby nic się nie stało? Dlaczego oskarżacie mnie, że terapia mi nic nie daje z mojej winy, skoro naprawdę opowiadałem tym kobietom o wszystkim i NIE potrafiły one znaleźć żadnego rozwiązania? Ja naprawdę nie chcę tkwić tej dzikiej nienawiści, ale ból, odczuwany przeze mnie od rana do wieczora, a także w snach, mnie paraliżuje, upośledza i wymusza niemal wyłącznie złorzeczenie komuś, kto ten ból spowodował. Krytykujcie jeżeli tak chcecie, bo wiele jest do skrytykowania we mnie i w moim postępowaniu i myśleniu, nie udaję, że nie, ale proszę, nie bądźcie przy tym tak niemili. Po drugiej stronie też jest człowiek, który czuje - i który czuje stanowczo zbyt dużo. Od tylu lat, nawet jeśli uważacie, że wcale nie chcę pomocy, to chcę czego innego - zrozumienia i postawienia się w mojej sytuacji. Tylko tego. Z Biblii się przez lata cierpienia, także zanim ją poznałem, wyleczyłem. Wyleczyłem się z nadstawiania drugiego policzka. Kiedy dręczyli mnie w gimnazjum, potem początkowo w szkole średniej, starałem się być obojętny i udawać, że mnie to nie obchodzi, że to spływa jak po kaczce. A to ich tylko napędzało. Właśnie dlatego zmieniłem swoje postanowienie - nic nie motywuje bandytów do robienia tego samego jak bezkarność. Stąd się wzięło moje podejście do obiektu tego wątku. Proszę, zrozumcie. Ile można wytrzymać z oprawcami, których nie dotyka sprawiedliwość? To nie jest kwestia tylko tej nieszczęsnej relacji, to jest stopniowy ból i poczucie porzucenia i zignorowania, który dręczy mnie dokładnie POŁOWĘ mojego doczesnego życia. Mam lat 26, źle mnie zaczęto traktować jak miałem 13 i nikt do tej pory nie odpowiedział za bicie, ośmieszanie, poniżanie i zniesławienie. Nie jest raczej dziwnym, że to chyba trochę za dużo i że moja psychika, w wyniku tego, kompletnie wysiadła. Proszę, proszę raz jeszcze - nie bądźcie niemili i zbyt surowi, spróbujcie zrozumieć to, co przez ponad dekadę tkwiło we mnie w uśpieniu, aż się z tego uśpienia wyrwało. I wiem, wiem, nienawiść niszczy tylko mnie. Niszczy mnie i odstrasza ode mnie ludzi, skazuje na samotność i przeżywanie tego samego w kółku. Nie próbuję udawać, że tak nie jest. Zgadzam się. Może nie w stu procentach, ale zgadzam. Ale nie potrafię się tego wyzbyć, okej? To nie jest łatwe. A nawet jeśli świadomie i za dnia starałbym się tą nienawiścią nie żyć, to nadal pozostaje kwestia koszmarów i tych paskudnych podszeptów, "słyszanych" przeze mnie kiedy tylko podejmuję się czegokolwiek, co może zapewnić mi rozwój. Rozumiem, w strachu, że to jest objaw naprawdę poważnej choroby psychicznej, niewykluczone że zdolnej doprowadzić mnie do osobistej i samobójczej tragedii, ale jak mam to zwalczyć? JAK? Powiedzenie sobie "ona mnie już nie obchodzi, jestem spokojny, idę naprzód, jest super" nie ma prawa zadziałać, no bo niby jak? Autosugestia? Przecież podświadomość w nocy zrobi swoje i znowu zbudzi mnie nad ranem, tulącym pościel w dzikim strachu i będąc przepoconym jak po przebiegnięciu maratonu. Powtórzę się, no ale nic - ona siedzi za głęboko, żeby zwykłe zmienienie mentalności, nawet na siłę, pomogło. Idę spać i jest nawrót. Dlatego szukam pomocy, tudzież naprawdę PORZĄDNEJ terapii u specjalistów zajmujących się trudnymi przypadkami, ewentualnie namiarów na kogoś takiego. Znowu, błagam o zrozumienie mojego położenia i mojej sytuacji. Jakby wydostanie się z tego piekła było tak proste to naprawdę myślicie, że po 5 latach wciąż by mnie to dręczyło i niszczyło wszelkie próby powrotu do żywych? Ja tego nie chcę, nie chcę o tym myśleć i nie chcę tego pamiętać, nie chcę się tym interesować i tego rozważać... Ale nie potrafię. Nie potrafię z tym wygrać
  5. @Dryagan Nie czuję, żeby to było tylko wyobrażenie. W koszmarach może tak, w rzeczywistości - nie. Bo to jest rzeczywiste. Ale masz rację, żyję tylko nienawiścią do niej. Ta nienawiść mi wszystko przesłania i jest od wszystkiego ważniejsza, każdą rzecz spycham na dalszy plan. Ale ta nienawiść bierze się z bólu, niezagojonych ran oraz wewnętrznego i stałego poczucia niesprawiedliwości. Gdyby ten potwór cierpiał za swoje czyny, na pewno byłoby mi prościej stanąć na nogi i się uwolnić - a tak nie jest. Może skrajny przykład, ale go zastosuję. Jeżeli morderca zabije czyjeś dziecko, jego złapanie oraz ukaranie pozwoli rodzicom tego dziecka spać spokojnie, mimo, że im go nie przywróci. Będą za to czuli, że przynajmniej odpowiedział za zło, które wyrządził i już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi. Tak samo jest ze mną. Dlatego nie mogę wybaczyć. Wybaczenie, podobnie jak budowanie domu, wymaga podstaw, fundamentu - a tym fundamentem jest skrucha. Jeżeli jej nie ma, nie ma też wybaczenia. A zapomnieć nie potrafię. Po prostu nie potrafię. Nawet nie wiem, czy chcę, jeśli mam być szczery. Nie da się zapomnieć tego, co się dzieje stale i regularnie dostarcza nowe bodźce. To musiałoby się stać przeszłością i nie mieć kontynuacji. Wtedy byłby jakiś cień szansy, że zapomnieć się uda. A co do pomocy, to... to jak? Mój doktor się jakoś niezbyt mocno przykłada, moim zdaniem, a przejście pod skrzydła nowego jest ryzykowne. Dlaczego? Ponieważ mój doktor zna całą moją historię i wie, jak olbrzymią traumę zafundowały mi hospitalizacje, dlatego musiałbym odwalić jakiś ciężki numer, żeby faktycznie wypisał mi skierowanie. Ale inny może tego nie wiedzieć i nie rozumieć. Może uznać, że się kwalifikuję i o, papierek i wracam do swojego piekła. Nie mogę ryzykować. A terapii próbowałem i nic mi nie dały, nic. Terapeutki dosłownie rozkładały ręce i wysiadały. Nie wiem tego ale może one wiedzą - może wiedzą, że jestem fatalnym przypadkiem nie do uleczenia? Zresztą, sama terapia raczej niewiele pomoże. Terapia może pozwolić zaleczyć przeszłość, ale kiedy dzieje się coś tu i teraz, to nie pomogą - najpierw trzeba pozbyć się źródła bólu, a potem dopiero podjąć się opatrywania ran. Z tym masz ponownie rację. Tylko jak się pozbyć? Ja nie umiem tego zrobić. W żaden sposób, który opisujesz. Łudzę się sam nie wiem na co. Podczas związku kompletnie mnie od siebie uzależniła, więc nic dziwnego, że to uzależnienie trwa, a ja wyjść z niego wciąż nie potrafię. @Illi Tylko powierzchowne, może, może tylko powierzchowne, ale przynajmniej PRÓBOWAŁEM. A to, że żadna z moich prób nie zakończyła się sukcesem, to nadal jest moją winą? Tyle lat męczarni i tyle lat starań, no i co, po co mi one były, po co – żebym sam się oszukiwał, że zdołam z tym wygrać? O terapii natomiast pisałem wyżej i nie, nie uwierzę w nią. W tak fatalnym przypadku terapia nie ma prawa zadziałać. Nie ma, dopóki ktoś lub coś nie pozbędzie się źródła mojej agonii.
  6. Od początku? Próbowałem wytrwać na studiach i się czegokolwiek nauczyć, ale nie pamiętałem ani jednego wykładu, bo wiadomo kto i wiadomo co zaprzątało moje myśli. Próbowałem wrócić do treningów i nawet podnieść sobie poprzeczkę idąc na siłownię do trenera personalnego, miast ćwiczyć w domu, czego wcześniej nie robiłem. Ale nie wytrzymałem długo, bo było za dużo ludzi, a ja nie mogłem sobie poradzić z trzeźwymi wieczorami. Próbowałem kontynuować pasję w postaci kowalstwa/majsterkowania, ale to też długo nie trwało, bo pytałem się po co to dalej robię i co mi to daje. Próbowałem odświeżyć stare znajomości, ale nikt mnie już nie potrzebował. Próbowałem zawrzeć nowe znajomości i dało mi to co najwyżej powierzchowne relacje, w których się nie liczyłem i byłem głównie gościem od przywitań w lokalnym pubie i do odpowiadania na nieistotne pytania padajace raczej z grzeczności.. inna sprawa, że nie lubię "small talku" i gadania o niczym, dlatego w dużej mierze milczałem. Próbowałem się z kimś związać, ale kiedy relacja stawała się delikatnie głębsza, to zaraz wracała do wspomnianej powierzchowności. Próbowałem i próbuję się leczyć, chodzę niby czasem do psychiatry, ale głównie po recepty. Nawet zmiana leków na silniejsze nie pomogła. Próbowałem się dalej dokształcać, nawet na własną rękę, ale nie mam już w sobie samozaparcia i nie potrafię skupić myśli, dlatego niczego nowego nie przyswoiłem. Bo ona na pewno zrobiłaby to lepiej... Próbowałem pracować z rodzicami, ale nie jestem w stanie pracą się zająć, bo moja głowa mi na to nie pozwala. Próbowałem wrócić do pisania i tylko czasem udawało mi się dodać jakieś skrawki do całokształtu mojej twórczości. Nie ma tej konsekwencji i zaangażowania, tej radości, które miałem wcześniej, tego samozaparcia do kontynuowania długich tekstów. Próbowałem po prostu żyć jak normalny człowiek i dalej zajmować się rzeczami, które pochłaniały mnie wcześniej. Bez rezultatu. Aż w końcu przestałem tych nieudanych prób podejmować. To jak walenie głową w pancerną szybę, kiedy widzi się za nią wszystkie swoje marzenia i plany i nie jest w stanie się do nich przebić
  7. Wiem, obsesja. Moi rodzice też tak mówią. Ale wyjście z niej NIE jest łatwe, minęły ze 4 lata od rozstania, może i nawet 5. To przerażające, że w tym temacie nie tylko nic się nie zmieniło, ale wręcz nasiliło. Zatrzymało mnie w miejscu... o ile nawet nie cofnęło. Przez tyle lat układała sobie swoje życie lepiej i lepiej, a ja tylko płonąłem, płonąłem, płonąłem, cały czas oczekując na naturalną sprawiedliwość. A naturalna sprawiedliwość jest taka, że w międzyczasie straciłem dziadka, kolegę, kilka zwierzaków, moja babcia zmaga się z glejakiem i praktycznie nie jest w stanie wstać z łóżka, a ja choruję ciężej i ciężej, dosłownie uciekając od ludzi i wściekając się do stanu furii/rozpaczy przy najmniejszych drobnostkach, nie mając żadnego samozaparcia i siły do najprostszych czynności. A po przeciwnej stronie sukces goni sukces, zabawa wino taniec śpiew... I to mnie boli, to. I to, że taki potwór w ogóle może pracować z dziećmi - przecież to chore! Nie boli mnie to że nie jesteśmy razem. Nie tęsknię za nią. Cieszę się, że się wyniosła z mojego "życia", ale... no ale nie wyniosła do końca, bo w głowie siedzi i nie chce wyleźć. Wiecznie się tylko porównuję. A wiesz dlaczego? Bo przez cały związek, non stop, usiłowała mi pokazać, że jest we wszystkim lepsza, spychała mnie w cień, zabierała całą uwagę (nawet uwagę mojej rodziny!), tłamsiła moje sukcesy swoimi. Jeżeli przez tyle lat ktoś udowadnia, że przy nim jesteś nikim, to w końcu doprowadzi do stanu, w którym wyzbycie się tej pozycji gorszego stanie się niemożliwe. A że jeszcze się śni i tam poniża i poniża, drwi, to doprowadzi po prostu do obłędu - czy też obsesji, to w sumie nieduża różnica. I to jest problem - ja naprawdę CHCĘ nie pamiętać krzywd i poniżeń, którymi raczyła mnie przez cały nasz wspólny czas i naprawdę CHCĘ przynajmniej udawać, że ona nie istnieje i żyć tak, jakby faktycznie nie istniała. Ale chęci i starania to najwyraźniej za mało, bo się nie udaje. Ona siedzi w psychice i podświadomości tak głęboko, jakby wręcz wrosła do niej na stałe. Czasami zdaje mi się "słyszeć" (nie dosłownie, na szczęście), jak "działa" - kiedy coś mi się wyjątkowo uda, zaraz czuję uciążliwą myśl z tyłu głowy - "czego się cieszysz? ona i tak zrobiłaby to lepiej", tudzież "to za mało, ona zrobiłaby więcej". Non stop. Niczym się nie mogę cieszyć. To jest tak popaprane i dzikie, że aż wszystko boli, wiem jak to brzmi, może nawet śmiesznie i niewykluczone że ktoś na forum sobie podśmie/cenzura/e podczas czytania mojego tematu albo myśli "ale debil, tak przeżywać rozstanie", ale jest problemem o tak wielkiej skali, że uniemożliwia mi normalne życie, o podejmowaniu prób nie wspominając. Ktoś, kto jest uważany przez swoje otoczenie za "cudowną dziewczynkę" zamienił życie kogoś innego w piekło, okaleczając go do końca jego życia i nie poniósł za to najmniejszej formy odpowiedzialności. To jest to, co mnie wyniszcza. Ta niesprawiedliwość. I to mnie paraliżuje i doprowadza do ośmieszania się tutaj na forum - i błagania o jakąkolwiek formę pomocy, której ja znaleźć nie umiem. Przepraszam jeśli tutaj przeszkadzam, naprawdę przepraszam
  8. Ale ja nie chcę i nie szukam zemsty. Gdyby tak było, sam bym jej dokonał. Mnie interesuje wyłącznie naturalna sprawiedliwość - dobro za dobro, zło za zło. Sam się też nie nakręcam, nie o to chodzi. Mi się to śni. Kilka razy w tygodniu. I bez przerwy o tym myślę, mimo, że wcale nie chcę. Nie kontroluję tego. Nie widzę żadnej możliwości uwolnienia się z tego
  9. Znowu ja. Co mam teraz ze sobą robić i gdzie jest jakakolwiek na tym świecie SPRAWIEDLIWOŚĆ? Gdzie ta karma, co ponoć ma wracać do ludzi złych? Nie ma jej. Nie ma.. Jakie ironiczne zrządzenie losu pozwoliło, aby ta paskudna sadystka wpędzająca mnie w poważną chorobę może odnosić w życiu wyłącznie sukcesy i piąć się po szczeblach kariery, zdobywając wysokie wykształcenie i zjednując sobie nowych przyjaciół raz za razem? Gdzie jest Bóg czy jakakolwiek opatrzność, gdzie jest COKOLWIEK, co sprawiedliwie obróci szale? Czytając ten temat, na pewno poznaliście historię. Uwierzylibyście, gdybym wam powiedział, że ktoś o takich wstrętnych skłonnościach i o takim zachowaniu obecnie... pracuje z chorymi dziećmi w przedszkolu?! UWIERZYLIBYŚCIE?! Zajmuje się głównie dziećmi z wadami wymowy oraz autyzmem... i jakież to ironiczne, że u mnie niedawno stwierdzono spektrum autyzmu w postaci zespołu Aspergera - po latach podejrzeń zresztą. Gdzie tu jest sprawiedliwość, skoro dorosły autystyk może być przez nią traktowany jak ostatni śmieć i nikt nie kiwnie palcem, ale jak się nagle "opiekuje" młodymi to jest wszystko w porządku? Dlaczego ktokolwiek pozwala jej pracować z ludźmi zaburzonymi, skoro "swojego" zaburzonego traktowała jak ostatnie gówno i kpiła i drwiła z jego zaburzeń? Dlaczego w ogóle ktokolwiek jest w stanie jej uwierzyć i wznosić ją na piedestały, oficjalnie pisząc "oto nasza kochana xxx" i podpisując to serduszkami?! Jakim cholernym cudem ten potwór był w stanie tyle przez te lata zdziałać, przez cały czas udając cudowną i wrażliwą dziewczynkę? Dlaczego?! Teraz jestem przegrany jeszcze bardziej niż byłem, także prawnie. Kto uwierzy zniszczonemu odludkowi, o którym tyle "prawdziwych opowieści" usłyszał i jaki sąd przyzna mi rację, skoro mój oprawca jest "czysty" bo przecież pomaga chorym dzieciom? Jak ja mogę tu cokolwiek wywalczyć, jak ja mogę wygrać, jak mogę się uratować? Fajnie by było, gdybym się jakoś podniósł po tej sytuacji, ale to złamało mnie tak bardzo, że ja niczego zrobić nie potrafię. Zabrakło mi sił fizycznych i psychicznych na kontynuację czegokolwiek. Przerwałem studia, nie mam pracy, nie mam wykształcenia, niczego nie mam. Codziennie śnię te same koszmary, nie umiem się do czegokolwiek zmobilizować, uchlewam się co wieczór, okaleczam, brakuje mi sił, jestem śmiertelnie zmęczony, non stop myślę o bestii, która mnie do tego doprowadziła. Straciłem ambicje, chęci czy marzenia, nieprzerwanie spoczywam w letargu oczekując na cud. Ale cuda się nie zdarzają, a moim jedynym obecnym celem staje się wyniszczenie swojego organizmu do tego poziomu, aby moja rodzina nie powiązała tego tak łatwo z samobójstwem. Nowotwór nie jest niczym innym od mojego najskrytszego marzenia, bo w ten sposób dokonam swojego żywota i równocześnie nie sprawię, że moja rodzina będzie się obwiniać pod tytułem "co zrobiliśmy źle" Własną duszą i ciałem zapłaciłbym, aby ta sadystyczna ohyda wreszcie poniosła odpowiedzialność za swoje czyny. Ale jaki sąd, nawet po dowodach i dokumentach od psychiatry, ukaże kogoś, kto przecież "pomaga" chorym dzieciom, kto nawymyślał opowiastek na mój temat i kto zjednał sobie tyle znajomych, gotowych powtórzyć jej wersję? To jest nie do wygrania. Dość już podejmowania walki, kiedy w tej walce szans na zwycięstwo się nie ma. Najwyżej moja rodzina będzie pokutować i cierpieć za samobójstwo "oczka w głowie" i "jedynego dziecka". Chyba, że macie jakąś receptę... chętnie posłucham. JAK MAM SIĘ Z TEGO WYDOSTAĆ?! JAK!!!!! BŁAGAM, POTRZEBUJĘ POMOCY! POTRZEBUJĘ CHOLERNEJ POMOCY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
  10. Przepraszam, nie zaglądałem tu jakiś czas. Może się po prostu bałem. Odpiszę Wam po kolei. @Kawa Szatana Od bardzo dawna mam tak z przepraszaniem. Jak jeszcze zdarzało mi się z kimś gdzieś wyjść, to zaraz po spotkaniu zaczynałem tę samą dyskusję w kółko, raz za razem - czy zrobiłem coś głupiego, czy powiedziałem coś źle, czy zmarnowałem Twój czas, czy żałujesz że wyszliśmy, czy nie jesteś na mnie zły/zła. Tia, chyba się nawet nie dziwię, że obecnie jestem zupełnie samotny. Najgorsze, że ja nie miałem w tym przecież złych intencji, a właśnie wręcz przeciwnie. I tak, 26 lat doświadczeń, ale myśl o tych 50 o których napisałeś/napisałaś (przepraszam, przez nick nie jestem pewien Twojej płci) mnie zwyczajnie przeraża. Nie wiem nawet, czy te pół wieku chcę tutaj jeszcze być. Wiem, przyszłość zależy ode mnie (może to tego tak się boję), ale gdybym umiał zacząć ją sobie budować, gdybym wiedział czego chcę i czego oczekuję, jak się widzę za te choćby 5 lat, to byłoby znacznie, znacznie prościej. Rzecz w tym, że ja niczego nie widzę i niczego nie czuję. Czerń i pustka, nic więcej. Nie wiem, gdzie i kiedy zgubiłem to, co kiedyś nimi było. @DEPERS Tak, chodzę do psychiatry, ale to nie jest chyba odpowiednie stwierdzenie. "Leczysz" ogranicza się do brania leków na noc w cholernie wysokich dawkach, gdzie nawet mój doktor przyznał, że nie może ich jeszcze zwiększyć, bo to mogłoby być już szkodliwe dla organizmu... no, chyba że "na obserwacji" w szpitalu, ale do tego horroru nigdy więcej wrócić nie chcę. Jestem pod opieką tego psychiatry już chyba 11 lat, od młodego wieku nastoletniego, i wiele ze mną, powiedzmy, "przecierpiał", przy czym zawsze potrafił znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz nie. Od kiedy to się dzieje, on... wymięka. Rozkłada ręce. Przeprasza. I mówi, że pomoże tu tylko cud albo "specjalna terapia", czymkolwiek ta miałaby być i wszystko ogranicza się do recept. A to nie jest jakiś, przepraszam jeśli kogoś to urazi, byle stażysta, któremu się nie chce pomagać za darmo i wali na przemian nie przejmuj się/poradzisz sobie (tak, na takiego też trafiłem), tylko doktor z długim doświadczeniem i szukany przez moich rodziców po całej Polsce w pocie czoła, kiedy zaczynało dziać się ze mną źle. Powiecie "zmień psychiatrę w takim razie", ale czy to jest rozwiązanie? Temu chociaż ufam. Nie wpierniczy mnie znowu do zakładu. A nowy? Któż to wie? Nawet gdyby i nie, to czy nie kombinowałby z lekami, nie zabrał tych i nie przypisał innych? One zapewniają umiarkowaną stabilnośc i spokojny sen (bez nich nie śpię całą noc, ilekroć bym akurat nie wziął bo się np. skończyły). Raz miałem próbkę z przeskokiem na nowe antydepresanty i skończyło się... no, niezbyt dobrze. Fizycznie i psychicznie. @Vizyo Dziękuję. I tak, napisałem tutaj, bo mimo paskudnych myśli krążących po mojej głowie, ja wciąż usiłuję się ratować, robić wszystko to, co nie popchnie mnie do samobójstwa. Miewałem takie sytuacje i ludzie mówili mi tylko że jestem, przepraszam, "atencyjną k***ą", bo gdybym chciał, to bym o tym nie gadał tylko to zrobił... ale co ja poradzę? Ja nigdy nie chciałem, nie chciałem żadnej ze swoich prób s. wcielić w życie, tylko czasem brakowało mi siły, no i dochodziło do czego dochodziło. Chyba tylko tutaj mogę zostać zrozumiany, co jak na razie Wy wszyscy komentujący ten wpis zdajecie się potwierdzać. Co do reszty, to się boję, bo to nie jest przejściowe, tylko mnie żre i dręczy od dawna i w ogóle nie przechodzi. Nie wiem, może to też spełnia definicję przejściowości tylko jeszcze nie przeszło, ale to nie jest nic dla mnie nowego. A czy wyścig czy maraton, zawsze jestem na ostatnim miejscu. Porównuję się z innymi, tak, trudno tego nie zrobić, kiedy goście dręczący mnie w gimnazjum, zachowujący się przez całe 3 lata jak kompletne półgłówki, które nie poniosły za to konsekwencji, koniec końców osiągają znacznie więcej niż ja. Trudno się nie porównywać, jak od dziecka mnie porównywano do innych, czemu nie możesz być jak ten, uczyć się jak tamten, zachowywać jak trzeci i w ogóle być lepszy i grzeczniejszy od czwartego. Rodzina tymi słowami na pewno nie chciała zrobić mi krzywdy, ale od dziecka czując się jak taki nieudany, wiecznie gorszy ktoś, trudno jest o tym zapomnieć i się tego wyzbyć, nawet w dorosłym wieku. O psychiatrze pisałem koledze wyżej, a z terapii też zrezygnowałem, tułając się od psychologa do psychologa, kiedy każdy, tak, KAŻDY, rozkładał ręce i potrafił mi co najwyżej współczuć. Nie wiem, czy trafiałem na byle kogo, czy to jarzmo we łbie jest zbyt ciężkie, aby ktokolwiek zdołał je udźwignąć. Dziękuję za propozycję, napisać chętnie bym napisał, ale się boję, nie chcę marnować Twojego czasu i zabierać Ci godzin, które mógłbyś spędzić w lepszy sposób. @eko1257 Tak, faktycznie, może nie jestem tak osamotniony, może inni, jak na przykład Ty, przeżywają prawie to samo, co ja. Prawie, bo przypadki, niewazne jak zbliżone, nigdy nie będą identyczne. Ja również jestem introwertykiem, i to skrajnym, też trzymam emocje w sobie (dopóki nie dojdzie do małej tragedii...), nie umiem nawiązywać relacji i polegam wyłącznie na sobie. Ale tego ostatniego musiałem się nauczyć, bo nikt się albo do pomocy nie kwapił, albo nie potrafił jej udzielić. Cieszę się, że Tobie pomógł psychiatra i psycholog, ale w moim przypadku, jak napisałem powyżej, to nie działa. Nic tu nie działa. Dziękuję za uściski, przesyłam i Tobie. @Marc_man Wierz mi, ale ja naprawdę czuję, że ten rozdział JEST już zamknięty i żaden przypisek się po nim nie pojawi. Cieszę się, że udaje Ci się zaczynać od nowa będąc starszym ode mnie, imponuje mi że walczysz, na co ja straciłem już siły, ale, odnosząc się do końcówki, sport nie pomaga. Kiedy jeszcze byłem w związku, byłem wysportowany i dużo ćwiczyłem z ciężarami, ale koniec końców, nawet powrót do treningów nie "zaskoczył", bo brakowało mi motywacji i w 2-3 lata zaprzepaściłem wszystko to, co budowałem dobre 5. Pomijając psychiczną zgniliznę, to nawet z mojego ciała został teraz wrak, przygarbiony, siny na gębie, bez kondycji, niezdolny do aktywności. Jakiejkolwiek. Przy okazji, odnosząc się do Twojego wpisu w moim innym temacie, tak, masz rację, dużo racji. Powiem Ci więcej. CIESZĘ SIĘ, że już z tamtą sadystką nie jestem i cieszę się, że to się skończyło tylko na związku, a nie choćby narzeczeństwie. Powikłania po tej relacji mordują mnie do teraz i nie ustają, ale uspokaja mnie tylko to, że ona nie jest i już nigdy nie będzie mi bliska. To, że odeszła, to najlepsza rzecz jaką mi ofiarowała. Gdyby tylko nie postawiła przy tym na taktykę spalonej ziemi to tak, mógłbym jej i może nawet podziękować... @zibex92 Jest mi miło, że mnie o to pytasz, ale niestety nie mogę powiedzieć niczego nowego. Ten sam smutek, bezsens i ciągła walka ze sobą samym. Boję się spróbować popełnić samobójstwo, pomimo knucia takich planów, ale jeszcze bardziej boję się tego, że wreszcie przestanę się bać i, jakby na odwrót, "osierocę" swoich rodziców. Jedynym ukojeniem każdego wieczora jest dla mnie butelka, a w zasadzie kilka butelek piwa. To jest ta pomoc, której nie otrzymałem ani od lekarza, ani od terapeutów, ani od kogokolwiek innego. Na chwilę pomaga. Na chwilę. Ale nic innego nie pomagało nawet na tą jedną chwilę, więc czy powinienem się winić i tłumaczyć, że sam dla siebie znalazłem swoje własne ukojenie? Co wieczór kładąc się spać, w katordze, cierpieniu i dzikich, niekontrolowanych myślach, zastanawiam się nad jakimkolwiek sensem siebie. Jaki jest cel tego, że akurat się musiałem urodzić? Tylko po to, by przez pół życia odczuwać tylko i wyłącznie ból? Żeby tak gnić w samotności, nic nie umieć, nie potrafić przetrwać na trzeźwo ze sobą samym, żeby tak chować się w bezcelowości pod pierwszym lepszym kamieniem i nie wychylać stamtąd nosa z nadzieją, że nagle i magicznie wszystko się rozwiąże i będę szczęśliwym, zaradnym, młodym człowiekiem? Życie tak przecież nie działa... i dlatego wciąż ściska mnie od środka temat mojego wątku. Czy ja je faktycznie przegrałem?
  11. Dzień dobry Przepraszam jeśli przeszkadzam i Wam, ale... no właśnie, ale, nawet nie wiem po co to piszę, może znajdę tu receptę na wyjście ze swojego położenia, może zdarzy się cud, może ktoś mi pomoże, a może po prostu się znowu ośmieszę, tak samo jak ja sam ośmieszam się przed samym sobą w lustrze. Czuję się coraz bardziej drenowany swoimi negatywnymi emocjami i z dnia na dzień coraz śmielej i poważniej myślę o popełnieniu samobójstwa. Nie robię tego w 90% procentach dlatego, że kocham moich rodziców i nie chcę zniszczyć im życia poprzez zakończenie swojego, a te ostałe 10% to mix strachu przed szpitalem, przed skończeniem po próbie jako inwalida, albo minimalna nadzieja, że wydarzy się jeszcze coś, co wszystko odmieni. Rzeczą, która mnie kompletnie złamała był toksyczny związek i jego następstwa, które opisywałem w innym temacie na forum i przy którym związek Deppa i Heard był ledwie dziecięcą sprzeczką o ulubioną huśtawkę na placu zabaw... Tyle lat walczyłem z pomówieniami i fałszywymi oskarżeniami które koniec końców do mnie przylgnęły, starałem się z tego jakoś wybrnąć, pozbyć się tego z głowy, wyleczyć się, odżyć... ale się nie udało. Wszystko się posypało na amen. W tym roku będę miał 26 lat. 26, ludzie, 26!!! I jestem nikim, nie mam perspektyw przed sobą. Wszyscy "znajomi" ze szkół coś mają, cokolwiek. Albo wyższe, albo pracę, albo stabilność, albo drugą połówkę... wszyscy. Każdy coś. Niektórzy wszystko. Tylko ja nic. Kiedy udzielałem się tu pierwszy raz, jeszcze studiowałem - z trudem, w ogniu tego wszystkiego, ale studiowałem. I zawaliłem to, nie udało mi się. Nie starczyło mi sił na walkę na tylu frontach naraz. Moje życie już wcześniej nie było łatwe (dwubiegunówka, ogromne lęki, psychiczne powikłania po mobbingu) i też nigdy nie podjąłem żadnej pracy. Chciałem, 4 lata temu tak bardzo chciałem, tak bardzo chciałem mieć skończone studia, znaleźć zawód związany z tymi studiami... zupełnie tak, jak większość młodych ludzi. Pamiętam, jak cholernie się cieszyłem z tego, że zostałem przyjęty na swój kierunek. Trzy lata licencjatu, planowałem to sobie, potem magisterka, praca w międzyczasie, uniezależnienie się od rodziców, stanie się dorosłym, wykształconym człowiekiem... i jak krew w piach. Odebrano mi to. Powiecie, że sam to sobie odebrałem, ale, pomimo surowego krytycyzmu względem siebie samego, z tym jednym zgodzić się mógł nie będę - takie cholerne piekło w życiu i we łbie naprawdę upośledza jakiekolwiek zdrowe funkcjonowanie. Nienawidzę siebie za to, czym i jaki się stałem. Może i bardziej niż kogoś, kto mnie takim stworzył. Nie widzę przed sobą żadnej drogi i żadnej przyszłości, mam ledwo średnie, zero doświadczenia na rynku, zero umiejętności społecznych, zero odporności na stres, co już zresztą z miejsca wyklucza podjęcie pracy... i tak, próbowałem. Jest presja i wysiadam. Jakikolwiek narzucony termin, polecenie które muszę wykonać i bum, kosmiczna panika sprawiająca, że nic nie umiem i wszystko zapominam. Nikt kogoś takiego nie zatrudni, nikt nie będzie się męczył z takim nieodpowiedzialnym, niestabilnym gównem. Nie umiem nawet przedstawić sobie tego, co chciałbym w życiu robić. Zero drogi i sladów ścieżki zawodowej. Nie wiem czego chcę... nie wiem. Lubię pisać, jeśli już mowa o czyms, co mi jako tako wychodzi, ale co z tego? Jakaś redakcja to narzucone teksty lub terminy, a to dopiero co przerabialiśmy... Boję się nawet próbować. Zdepczą mnie lub wywalą w okresie próbnym. Nie jestem i nie byłem gotowy na dorosłość. Przez to, jak trudno mi się żyło w czasach nastoletnich, ja po prostu nie potrafiłem nadgonić swoich rówieśników w powolnym kuciu swojej przyszłości, bo zawsze coś się złego działo, zawsze coś pożerało moje myśli i skupienie, zawsze coś uniemożliwiało mi normalną naukę i funkcjonowanie. Teraz jestem nikim innym oprócz zasranego pasożyta na utrzymaniu rodziców, oprócz bycia czarną owcą i najgorszym przegrywem w rodzinie. I powiedzcie mi... czy ja faktycznie przegrałem? Czy już pozbawiłem się szans dla siebie na lepsze jutro? Pytam o to ze wstydem, ze wstydem. Długo do tego dochodziłem, odrzucałem, nie akceptowałem, ale wreszcie musiałem, wbrew sobie, przeżreć tą paskudną gorycz... i teraz gardzę sobą jeszcze bardziej. Nie widzę innego wyjścia nad samobójstwo. Waham się, jak pisałem na początku... ale co, jeśli już przestanę się wahać? Co kiedy uznam, że kontynuowanie tej katorgi dla satysfakcji bliskich jest bezsensowne i się wreszcie ugnę? k***a pomocy
  12. Dalej. Niestety dalej. Końca nie widać, a uciec też od niej też nie ma gdzie i dokąd
  13. Autor "żyje", ale czy to dobre słowo - nie wiem. Dziękuję za Twoje zainteresowanie, @forget-me-not. Bardzo się zdziwiłem, kiedy otrzymałem powiadomienie, że ktoś udzielił się w tym temacie. 1) Nie wiem, czy to jest PTSD czy CPTSD, i prawdę powiedziawszy, to nie robi mi to w głowie żadnej różnicy. Dalej to wszystko wraca w losowych momentach, uderza jak młot w głowę lub nagła fala gorąca i się śni. Kilka dni temu budziłem się pięć razy w ciągu jednej nocy z powodu koszmarów z tą sadystką, pięć razy! Nie umiem znaleźć żadnego ukojenia ani żadnej ucieczki, bo dopada mnie to nawet we śnie. Nie codziennie, na szczęście, ale kilka razy w tygodniu, czasem raz, czasem więcej. Od jakichś dwóch lat. Wystarczająco długo, by doprowadzić człowieka do obłędu i zrujnować wszystko to, czego ten potwór nie zrobił samodzielnie. 2) Dlaczego pozwalałem się nad sobą znęcać, pytasz... cóż. Byłem naiwny i długo wierzyłem w jej wszystkie zapewnienia i obietnice. Że już nigdy nie sięgnie w moją przeszłość, że przestanie powtarzać niektóre zachowania (typu blokowanie i foch zamiast rozmowy), że będzie mnie zawsze kochać, że nigdy nie zostawi. W końcu przestałem wierzyć w ten bullshit i zrozumiałem, że jest mi z nią źle. Że lubi się na mnie wyżyć jak ma zły dzień, że na każdym kroku musi pokazywać mi że jest ode mnie lepsza (a potem rzucać bezczelne "ale przecież nie rywalizujemy"), że jak spotykamy się w grupach innych ludzi to zwykle traktuje mnie z dystansem i pogardą. Ale z nią byłem... bo wiedziałem, że bez niej będzie jeszcze gorzej. A co mi dawała w zamian? Hmm. Udawaną troskę i nieszczere słowa, na które się łapałem. I masz rację, to pochodzi z deficytów w dzieciństwie, bo przez większość życia byłem zwyczajnie samotny, dlatego jak miałem wreszcie teoretycznie kogoś "bliskiego", to mogłem myśleć, że te czasy wreszcie minęły. Nie minęły. Okazały się tylko prologiem. 3) Nie do końca o to chodzi. Samo "rozstanie" (które nie było nawet rozstaniem, tylko rzuceniem mnie jak ostatnią szmatę) to coś, co było nagłe, szybkie i jednorazowe. Z upływem czasu to akurat mi się udało docenić i nawet teraz mnie cieszy, pisałem chyba kilka razy. Zmarnowałbym z nią życie, gdyby nie uhonorowała mnie w taki sposób jedyną szczerą rzeczą, na jaką było ją kiedykolwiek stać. Tak na stratę poszło niby "tylko" 5 lat. Ale problem w tym, że koszmar się nie skończył, bo tak na dobrą sprawę, to on zaczął trwać dopiero PO tym zdarzeniu. Ona JEST i na dodatek jest bardziej podła, niż była kiedykolwiek. Ja nie mam nadziei, że się poprawi i wróci, bez przesady, nie chcę jej nigdy w życiu nigdzie spotkać. Wiesz w czym rzecz, w czym problem? że to TRWA! Trwa w taki sposób, że ona i jej best "psiapsi" NADAL szczują na mnie ludzi, rozpowiadają plotki, kłamstwa, wymysły i mnie w taki sposób niszczą. Tak długo. Kontaktowałem się nawet z prawnikiem w sprawie zniesławienia, tylko muszę mieć jawne dowody, a zdobycie ich nie jest takie proste i po prostu wysiadam... Słyszę od bliskich to samo co na poczatku gimnazjum, kiedy dręczyła mnie moja klasa. "Przesadzasz", "nakręcasz się", "odpuść, to im się znudzi", "żyj swoim życiem i się nie przejmuj". Przez słuchanie takich gównorad pozwalałem się ośmieszać, obrażać, poniżać i właśnie dlatego, że to się powtarza, teraz MUSZĘ jakoś obronić się sam, bo nikt nie kwapi się do żadnej pomocy. Żadnej oprócz "idź na terapię". i co to da? Terapeuta poruszy świat i sprawi, że zostawią mnie w spokoju? Że wreszcie poniosą karę za swoje czyny? Nie, nie zrobi żadnej z tych rzeczy. A co do reszty rzeczy, o które nikt nie pytał, a które ciążą mi w głowie i których nie mam komu powiedzieć to opowiem Wam. Zawsze to lepiej, niż dusić w sobie. Część jest związana z tym, co opowiadalem użytowniczce @Dalja nieco wyżej. Wreszcie udało mi się rozwikłać tę zagadkę, czemu super-miła znajoma sprzed lat stała się mi wroga, i zrozumieć w czym rzecz. Chyba się domyślacie, prawda? Bingo, i ją ten potwór na mnie nabuntował. I ten akurat przypadek zabolał mnie najbardziej. To też dosyć ciekawa historia... Kiedy poznałem tę dziewczynę, kiedy pierwszy raz na nią spojrzałem, poczułem takie dziwne "coś" w sobie, taką dziwną, nie wiem, miłość? Taką inną od wszystkich. Jakbym zrozumiał, że to jest TA na którą czekałem całe życie. W jednej sekundzie. Ale byłem w związku z potworem - kiedy ten jeszcze nie pokazał za bardzo "ząbków" - i stwierdziłem że nie, nie można tak, tak się nie robi. Nie zostawia się jednej osoby dla drugiej z powodu byle zauroczenia. Więc zapomniałem, i starałem skupiać na tym, z kim jestem teraz. I kochać tą, która jest przy mnie, a nie tą, która mi raz w oko wpadła. I to właśnie moje zasady i chęć bycia fair sprowadziły na mnie teraz klęskę... Bo gdybym dawno temu, te 7 lat temu jak się poznaliśmy, uciekł z relacji i związał z tamtą dziewczyną, to moje życie teraz mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Nie wiem czy lepiej. Ale, szczerze powiem, zaryzykowałbym i tak. W każdym razie, po tych 7 latach uczucie do niej mi nie przeszło i chyba możecie sobie wyobrazić jak wielkim aktem sku********a było nabuntowanie na mnie akurat TEJ jednej osoby. Od tego momentu, równia pochyła zamieniła się w przepaść, bo na takie rąbnięcie poniżej pasa ani nie byłem gotowy, ani się go nie spodziewałem. Wtedy zrozumiałem, że ten potwór jest jeszcze gorszy, niż to sobie wyobrażałem. Próbowałem nawiązywać inne relacje, robić coś ze sobą, walczyć, starać się żyć, być szczęśliwy, szukać czegoś nowego, nowych pasji, zainteresowań, czegokolwiek. Przez tyle czasu bez żadnych rezultatów. Jestem całkowicie bezbronny na to, co ona odstawia, jestem jak poduszeczka która tak sobie leży, a ona od czasu do czasu podchodzi do niej i daje nowym ludziom nowe igły, które można we mnie wbić. I wreszcie się poddałem, bo brakło mi sił i wsparcia, motywacji, chęci, energii. Nawet mój doktor - pod którego opieką jestem już ok 10 lat- powiedział, że nie wyobraża sobie, co muszę teraz czuć i jak wiele bólu w sobie noszę. I pierwszy i jedyny raz... powiedział, że nie umie mi pomóc i że pomoże tu albo terapia albo cud. I że nie może mi zwiększyć dawki leków, bo mam już granicznie wysoką i wyższa mogłaby już być niebezpieczna dla organizmu. I tak sobie teraz gniję pod kamieniem, piję dla ulgi, i cierpliwie czekam, aż to wszystko się wreszcie skończy, a ja odnajdę spokój. Ta Amber Heard już chyba wygrała. Dziękuję Wam wszystkim za zainteresowanie, pomoc, rady. Jesteście najlepszymi ludźmi jakich kiedykolwiek poznałem, choć niby prawie w ogóle się nie znamy... Dziękuję. Będzie mi miło, jeśli nie zostanę odtrącony i przez Was
  14. Futility

    nowy lek ketrel

    Również biorę Ketrel, 400 mg, w połączeniu z jednym antydepresantem, ale tylko na noc (jedyna metoda aby normalnie spać), bo brany za dnia mnie dosyć mocno otumaniał i podwyższał ciśnienie krwi, a także regulował emocje niemalże do zera, do obojętności. Nie wiem czy pomaga bo nie wiem jak byłoby bez niego, ale skoro nie robię sobie szkody i nie "odwalam" jakichś akcji, to chyba spełnia on swoje zadanie. Zażywam ten lek od wielu lat pod okiem psychiatry, a różnica w stosowaniu leży w dawce i częstotliwości. Co jakiś czas robię badania krwi i pod tym względem nie ma żadnych skutków ubocznych, nic się nie odkłada w organizmie, wątroba też nie ma z tym problemów. Kawał życia na nim przejechałem i nie wyobrażam sobie egzystowania bez niego. Na początku leczenia brałem różne środki i dopiero na Ketrel zareagowałem prawidłowo
  15. Dziękuję za odpowiedzi, odniosę się do nich również po kolei, żeby niczego nie przeoczyć i przeanalizować Wasze rady i opinie. Będzie dużo czytania. @szataneczek nie dałem się oszukać głupiej kulturze w której miłość jest najważniejsza, ja po prostu byłem samotny przez większość życia. Nie aż tak jak teraz, momentami (lata temu) niemalże w ogóle, ale jednak. Słuchałem często, jakoś od gimnazjum, o związkach, widywałem zakochanych ludzi i też naprawdę, naprawdę chciałem, aby ktoś kiedyś mnie pokochał takim jakim jestem. Zazdrościłem wszystkim tym, którzy kogoś mieli. Chciałem kochać i być kochany, mieć kogoś, kto jest dla mnie wszystkim i dla kogo też ja jestem wszystkim. Marzyła mi się wręcz filmowa miłość, jak z bajki. Dlaczego? Z desperacji, smutku, osamotnienia, nadziei, że ktoś gdzieś tam na mnie czeka. Po prostu. Co do hobby, zainteresowań, celów... nie wiem jak to ująć, ale teraz brakuje mi sił, chęci i motywacji do pielęgnowania dawnych pasji i dążenia do czegokolwiek. Ot czasem skrobnę wiersz czy namaluję obraz i nic więcej. Brakuje mi kogoś, kto dostarczy siłę do życia i rozświetli całą tą ciemność, w której teraz siedzę. Wiem, to głupie by uzależniać swoje życie od życia innych, ale jakoś tak to u mnie działa. I to jest błędne, wiem, ale jeżeli jest ktoś bliski, ktoś kto może być ze mnie dumny, o wiele prościej jest wstać z kolan i zawalczyć o lepsze jutro. @Dryagan przeczytałem Twoją historię, faktycznie widać pewne podobieństwa, zwłaszcza że ja również mam zdiagnozowaną chorobę afektywną dwubiegunową. I tak jak tamta Twoja była uważała Cię za "wariata", tak potwór którego tu opisałem też mnie tak traktował. Jak miałem gorsze okresy, spadki, to słyszałem głównie "jesteś poj****y" czy tym podobne zwroty z bardzo, ale to bardzo wyraźną pogardą w głosie, wytrzeszczaniem oczu i kręceniem głową z wyższością. Przez jej wyciąganie brudów z mojej przeszłości i jechanie po czułych punktach w tym czasie zdarzyło mi się przez nią kilka razy okaleczyć, w sensie pociąć, bo nie mogłem znieść bólu, jaki mi tym sprawiała. Zwłaszcza, że potrafiła też wtedy blokować numer GG i numer telefonu i nie mogłem do niej dotrzeć, więc bezradność i podburzone emocje sprawiały, że to robiłem. Po wszystkim potrafiła się jeszcze na mnie obrazić i mnie obwiniać, choć wiele razy jej tłumaczyłem dlaczego to tak się kończy - i błagałem, żebyśmy kłótnie i rozterki przepracowali i przegadali. Niestety, ona nie potrafiła, najpierw furia i jechanie na ostro ze słowami, potem blok gdzie się da. Nikt inny mnie tak nie doprowadzał do płaczu, często przed blokiem dzwoniłem. Jak słyszała, że łamie mi się głos albo płaczę to waliła tekstem pokroju ""przestań udawać" albo "cipa" i zero kontaktu dalej. Też mi się zdarzyło przez nią spróbować zabić, 2 lub 3 razy. W ogóle się tym nie przejęła, a jedna z prób była po związku, jak trafiłem do szpitala. Tamtejszy psychiatra powiedział, że kilka minut i mógłbym siedzieć na wózku albo już nie żyć, a ona do mnie "jakbyś chciał się zabić to byś się zabił". Co ciekawe, kilka lat temu jeden znajomy pokłócił się z dziewczyną i napisał mojej byłej, że chce się powiesić. Przejęła się jak nienormalna, dzwoniła do wszystkich jego znajomych i sama nawet chciała jechać żeby mu pomóc. Czyli naprawdę musiała mnie nienawidzić już wtedy albo traktować jak kogoś gorszego sortu, skoro tak do tego podchodziła i tak mnie ignorowała. Jednak widzę po Twoim przypadku, że nie taka jedna baba łazi po tym świecie i krzywdzi ludzi, a skoro miałeś taką samą beznadzieję jak ja i z niej wyszedłeś, to mnie też musi się udać, trzymaj kciuki. Dziękuję za opowiedzenie mi swojej historii, wiele daje do myślenia. @Dalja nawiązałaś do bardzo ciekawej kwestii z tym szukaniem innego obiektu pożądania. Nie opisywałem następujących zdarzeń tutaj bo i po co, nie miały zwiazku z tematem, ale skoro jest okazja to chętnie opowiem. Otóż mieliśmy kiedyś wspólną znajomą, jeszcze za czasów szkoły średniej. Była taką szarą myszką, bardzo nieśmiałą i wrażliwą dziewczyną, nawet nie korzystała z mediów społecznościowych a tylko z fb przez jakiś czas. Ale, poza tym, była najbardziej ciepłą i sympatyczną osobą jaką kiedykolwiek w życiu poznałem, po prostu istny anioł, jeśli można to tak nazwać. Kontakt jakoś się urwał pod koniec technikum i nigdy się więcej nie widzieliśmy pomimo mieszkania w jednym mieście. Ale ponad pół roku temu postanowiłem go odnowić, sprawdzić co u niej słychać, bo lubiliśmy się nawzajem. Okazało się, że po złapaniu kontaktu najmilsza osoba jaką znałem... jest swoim przeciwieństwem. Napisała, że nie jest zainteresowana rozmową i żebym się z nią więcej nie kontaktował. Spróbowałem napisać potem drugi raz, po czasie, ale napisała tylko że jak nie rozumiem to żebym udał się do terapeuty, sic, i mnie zablokowała kiedy zacząłem prosić chociaż o 5 minut czasu... Widzieliśmy się natomiast raz przypadkowo w pubie. Spotkanie twarzą w twarz to kilka sekund martwej ciszy i gapienia się jak ciele na malowane wrota. Ona nic nie powiedziała bo pewnie nie chciała skoro mnie nie lubi, a ja zapomniałem języka w gębie i byłem w szoku zaistniałą sytuacją Nie zawracam już dziewczynie więcej głowy, natomiast do dziś nie daje mi spokoju czemu to się tak potoczyło, czemu się tak zachowała. Była ostatnią osobą, którą mógłbym o coś takiego posądzać. Jedyne co pasuje do wzoru to to, że stała się jedną z kolenych osób, której moja była nagadała jaki ja jestem zły i okropny. A że nie była w tym pierwszą tak zbuntowaną na mnie, to się nawet klei do kupy... To był pierwszy raz od momentu zakończenia opisywanego przeze mnie związku, kiedy ryczałem jak bóbr. I jak na razie ostatni. @szataneczek raz jeszcze, masz rację, muszę jakoś odżyć i znaleźć spełnienie w czymś innym niż relacje, ale, jak napisałem wcześniej, w takim stanie jest trudno to zrobić i zakasać rękawy. Mogę tylko dodać, że w tym roku, od Sylwestra, wiele się w mojej głowie zmieniło. Zwłaszcza myśl przewodnia - "Tym razem jednak nikogo nie potrzebujesz. Sam jesteś sobie światłem." I tego zamierzam się trzymać. Skoro ciągle jestem odrzucany, a w ostatnią noc w roku "znajomi" mieli wymówki żeby mnie nie zaprosić lub do mnie nie przyjść, to pora nie zaprzątać sobie głowy ludźmi i iść do przodu, choćby i samemu. Jeśli się ktoś trafi to super, jeśli nie, to może wreszcie nauczę się żyć z samym sobą. @Dryagan ponownie, nie założyłem tego tematu, żeby się tu żalić, choć może to tak wyglądać. Chciałem zrobić to, co nigdy mi nie wychodziło - znaleźć ludzi, którzy mnie wreszcie wysłuchają. Momentami nawet moja była terapeutka zdawała się mnie nie słuchać, dlatego mam nadzieję, że zrozumiecie w czym rzecz. Chciałem również ostrzec innych, - wiele bowiem w sieci przestróg, nie tylko w sprawie kwestii miłosnych ale też oszustw, finansów i tym podobnych rzeczy - wreszcie z siebie to wszystko wyrzucić i, co spostrzegłem jakiś czas temu, zrobić z tego jakby "pamiętnik" dla siebie samego i postronnych, mogących obserwować przemianę i przebieg wszystkiego, a nastepnie wysunąć wnioski na moim przykładzie. Mógłbym to zrobić i w dokumencie trzymanym na pulpicie, ale wtedy nikt by nie pomógł i nie wysłuchał. I wiesz co Ci powiem? Tak, ja jestem szcześliwy chociaż z tego powodu, że ten związek już nie trwa, to nawet jedyne, co mnie w tym wszystkim pociesza. Bo na stratę poszło 5 lat, nie reszta życia. Na szczęście się jej nie oświadczyłem, nie mieszkaliśmy jeszcze razem, nie byliśmy rodziną. I jak dobrze, że nie jesteśmy i nigdy nie będziemy. Jeszcze może uda mi się odżyć i wszystko naprawić, a dręczące mnie obecnie bolączki przetrwać, przemęczyć, a na końcu puścić w zapomnienie i wejść w nowe życie. Bez tego potwora nawet w myślach. Byłoby prościej jakby wszystko było przeszłe a ona nie buntowała ludzi na mnie, ale chyba niespecjalnie jestem w stanie coś z tym faktem zrobić. W każdym razie, cieszę się że nie muszę z nią rozmawiać ani się widywać, że mnie nie poniża, nie wykorzystuje, nie wyładowuje na mnie frustracji za nieudany dzień albo cokolwiek w tym rodzaju.
×