Skocz do zawartości
Nerwica.com

Tytuł?


rosomak89

Rekomendowane odpowiedzi

Idę za ciosem. Dość czytania tematów. Może wyrzucenie z siebie tego, co siedzi we mnie od krótszego lub dłuższego czasu przyniesie minimalny efekt i pojawi się jakiś impuls do zmiany swojego parszywego życia.

 

Zastanawiałam się przez chwilę, jak opisać to wszystko, co tak bardzo mnie gnębi. Zdecydowałam, że wypisanie tego w myślnikach, bez zbędnych dodatków będzie najlepsze. A przynajmniej na dzień dzisiejszy tak mi się wydaje.

Nie wiem, czy wybrałam odpowiedni dział, bo będzie z tego naprawdę niezły miszmasz i ciężko to gdzieś dopasować.

 

Do sedna:

Mam 23. lata, próbuję studiować, nie pracuję.

-Zaczynając, prawidłowo, od samego początku, to już od najmłodszych lat czułam się gorsza (głupsza, biedniejsza, brzydsza, nieciekawa dla innych). Sięgając (mocno nadwyrężoną, ale o tym później) pamięcią do czasów przedszkola pamiętam, że już wtedy czułam, że nie "zasługuję" na towarzystwo "lepszych" koleżanek. Trzymałam się z jedną dziewczyną.

-Potem podstawówka-to samo. Jedna dobra znajoma i kilka pobocznych przypadkowych osób. Z tą dobrą znajomą wszystko się rozleciało w krótkim czasie, jak tylko się przeprowadziłam.

-Gimnazjum (najgorsze doświadczenia ze wszystkich lat szkolnych)-powtórka z rozrywki. Poszłam tam tak naprawdę dlatego, że szła tam koleżanka z podstawówki. Byłam wyszydzana, wyzywana, nie umiałam się z nikim zaprzyjaźnić, poza tą jedną dziewczyną. Na samą myśl tego, co działo się w gimnazjum mam odruch wymiotny, mimo tego, że minęło już tyle lat i tak naprawdę, to są teraz pierdoły. Całą drugą klasę praktycznie przesiedziałam w domu. Bałam się wyjść nawet do sklepu po zakupy. Na dodatek w tym czasie moi rodzice mieli wtedy fatalny czas (zresztą, prawie całe ich małżeństwo można określić mianem fatalnego). Dwa lata w separacji-było mi lepiej bez ojca, mimo tego, że ledwo dawaliśmy sobie radę finansowo. Rzadko go widywałam, nie potrzebowałam kontaktu, w końcu zaznałam spokoju od prawie codziennych awantur.

-Liceum-dwie, trzy dobre znajome, jedną nawet nazwałam przyjaciółką, której naprawdę mogłam powiedzieć wszystko. Czasy zabawy, uchlewania się do nieprzytomności i kontaktów z masą ludzi. Jak wiadomo po alkoholu człowiek czuje się wspaniale. I ze mną też tak było. Dogadywałam się z ludźmi, byłam chętna na wszelkiego rodzaju wyjścia, w miarę dobrze się czułam, ludzie mnie lubili, co do tej pory nie było takie oczywiste. Powrót ojca do rodzinnego domu. Właściwie kilka nieudanych prób powrotu, ostatnia udana (niestety. Paskudny charakter, brak okazywania uczuć, dorosły facet zachowujący się momentami jak gówniarz, egoista, leń. Taaa, chyba naprawdę go nienawidzę...) Dużo piłam i starałam się ograniczać z nim kontakt do minimu. W drugiej klasie jeb! Rodzice mają wypadek samochodowy. Bardzo poważny, mama praktycznie straciła w nim życie. Brat był w tym momencie na koncercie zagranicą. Byłam z tym sama z ojcem przez kilka pierwszych dni. Tygodnie przepłakane przy jej łóżku, nerwy, niepewność, stres. Jakoś się udało. Po poważnej operacji powoli dochodziła do siebie. Kilka miesięcy i znowu jeb! Ma raka, złośliwego, bardzo rzadką odmianę. Do tej pory pamiętam, jak goliłam jej głowę po chemii i myślałam, że zdechnę przy tej czynności. Tak się bałam! Ale nie miałam z kim o tym porozmawiać. Ojciec absolutnie się do tego nie nadawał, mamie nie chciałam dokładać problemów, tylko czasami z bratem wspieraliśmy się w tym całym bagnie (zresztą, on był straszy, silniejszy psychicznie, ja od zawsze byłam tą czarną owcą w rodzinie. Przewrażliwioną, zahukaną, leniwą). Chemia, operacja, naświetlania, szpitale. Rozmyślanie co będzie, jeśli ona naprawdę umrze? Noce przepłakane w poduszkę, myśli samobójcze. I w końcu poprawa. Wymęczony organizm mamy jakoś dawał radę. To silna kobieta, która przeszła bardzo dużo, ale wiedziała, że ma mnie i brata i ma dla kogo żyć.

-Pierwsze podejście do studiowania, wyprowadzka z rodzinnego miasta, praca, zabawa, knajpy, śmiech. Jakoś starałam się poskładać, zaaklimatyzować. Ale to wszystko było tylko powierzchowne, bo tak naprawdę wciąż byłam tym małym dzieciakiem, który wszystkiego się bał, a moje poczucie własnej wartości było zerowe. Mimo tego, jakoś dawałam radę się uśmiechać i wychodzić z domu, na koncerty, do knajpy, spotkania z ludźmi nie były tak traumatyczne jak w czasach gimnazjum, mogłam pracować, zarabiać, studiować i co niesamowite ludzi do mnie ciągnęło. Mimo tego, że ja uważałam się za totalnego debila, to potrafiłam żartować, zarażałam śmiechem, jestem chłopczycą, więc znalezienie kilku kumpli do piwka było dla mnie wybawieniem.

-A teraz najgorsza część opowieści. Gdy już wszystko wydawało się w miarę poukładane, gdy wszyscy w miarę ochłonęli po tych ciężkich doświadczeniach, zagnieździłam się na stancji z bratem. Znaleźliśmy pracę. Kontakt na odległości z ojcem znacznie się poprawił, bo nie patrzyliśmy na siebie codziennie, to...mój jedyny brat zginął w wypadku samochodowym. Został potrącony na pasach przez gnoja z prawkiem w kieszeni od trzech miesięcy. Absolutnie żadnych szans na przeżycie. Od prawie 2,5 roku moje życie to wegetacja. Nie umiem tego opisać. Chyba właśnie dlatego nie wybrałam się do lekarza, na leczenie (bez którego prędzej, czy później zrobię sobie krzywdę). Straciłam prawie wszystkich znajomych, bo nie umiałam się odnaleźć w ich towarzystwie. Zresztą, większość sama się ode mnie odsunęła. Nienawidzę wszystkiego i wszystkich. Przesiedziałam dwa miesiące w domu. Właściwie przeleżałam je w łóżku. Potem zostałam siłą wypchnięta na staż, bo inaczej na bank skończyłabym w białym kaftanie (w najlepszym razie). Po półrocznym stażu postanowiłam zacząć studia. Inne, łatwiejsze, ponieważ mój mózg pracuje jakieś 70% wolniej, chodziło tylko o to, żeby mieć jakiś motywator do wstania z łóżka, ubrania się, zjedzenia śniadania, wyjścia z domu. Jakoś idzie. Kończę (fuksem) drugi rok. Między czasie kolejna odezwa choroby mojej mamy. Na powrót badania, radioterapia, szpitale i masa nerwów oraz niepewności. Zwolnienie jej z pracy, wiecznie napięta i nieprzyjemna atmosfera w domu po tym wszystkim, ojciec którego mam ochotę udusić gołymi rękoma, mój (na szczęście niegroźny) wypadek samochodowy, po którym została mi tak okropna trauma, że od tej pory potrafię poruszać się tylko pociągiem.

 

Szczerze mówiąc każdy z tych myślników mogłabym rozwinąć, rozpisać się jeszcze bardziej, ale to już nie ma sensu. Zresztą, miało być krótko. Każdego dnia myślę tylko o tym, że chcę umrzeć, bo nie mam już siły. Często nie wstaję z łóżka, często nie jem nic przez cały dzień. Są momenty, gdy czekam tylko aż to wszystko wykończy moją mamę i wtedy w końcu będę mogła pozwolić sobie na śmierć. Jej nie jestem w stanie tego zrobić.

Nie wiem, po co to napisałam. Chyba po to, by zużyć kilka opakować chusteczek higienicznych i wywołać niesamowity ból głowy.

Chyba nawet w jakimś stopniu jest mi wstyd nacisnąć "wyślij"...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×