Skocz do zawartości
Nerwica.com

Tragedia z poślizgiem.


nieco_zagubiony

Rekomendowane odpowiedzi

Niniejszą historię, pragnę Wam opisać byście nigdy nie zapominali o tym, że somatyczne objawy choroby psychicznej trzeba badać. Bez względu ilu psychiatrów, psychologów czy psychoterapeutów powie Wam, że wymyślacie - badajcie się gdzieś indziej, róbcie dodatkowe badania i gdy tylko coś Was gnębi zmieniajcie lekarza.

 

Problemy zdrowotne Mamy rozpoczęły się pod koniec 2013 roku. Zaczęło się niegroźnego od poślizgnięcia na lodzie, gdy przy wykonanym szybkim ruchu plecami, 'coś' Mamę zabolało w plecach. Następstwem tego zdarzenia były długotrwałe bóle w odcinku piersiowym kręgosłupa. Po kilku dniach ból przeszedł, jednak wrócił po kilku tygodniach, po podniesieniu wnuczki. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami odczuwalny był jednak dyskomfort w poruszaniu się, schylaniu etc.

W styczniu do odczuć bólowych w odcinku piersiowym kręgosłupa doszły fobie na punkcie możliwych zawrotów głowy, czy mdłości. By wykluczyć uszkodzenie kręgosłupa, Mama udała się do neurologa, który na podstawie wykonanego RTG, stwierdził zapalenie tkanki miękkiej i zalecił lek Mydocalm. Przyjmowanie leku nie przyniosło żadnych skutków.

W związku z faktem, że Mama niegdyś leczyła się na depresję, podejrzenia padły na nawrót tej choroby. Po wstępnych konsultacjach z psychiatrą zalecono farmakoterapię z użyciem leku Rexetin(20mg dziennie). Przyjmowanie leku zaczęło się w okolicach marca 2014 roku. Brak efektów przyjmowania leku sprawił, że psychiatra podjął decyzję(w połowie maja - po 6-ciu tygodniach) o zmianie leku na Efectin(37,5mg dwa razy dziennie, po dwóch tygodniach na 75mg rano i 37,5mg wieczorem, a następnie 2x dziennie 75mg i następnie 150mg rano i 37,5mg wieczorem). Po zwiększeniu dawki pojawiły się różne skutki uboczne objawiające się drętwieniem warg, opadniętym jednym okiem, zatykaniem ucha i niedosłyszeniem oraz objawami urojeniowymi.

W miesiącach kwiecień, maj, czerwiec Mama całe dnie leżała w łóżku, wstając wyłącznie do toalety.

„Czy aby na pewno ja mam depresję?”

Z czasem bóle się nasilały, pogłębiało się osłabienie organizmu, trudności ze wstawaniem i chodzeniem. Ból pojawiał się na plecach, w biodrach, miednicy, pachwinach i pod łopatkami. Przez pewien okres pojawiały się trudności w podnoszeniu rąk, a także bardzo długo utrzymywały się problemy z podnoszeniem nóg. Bóle miały charakter wędrujących, rzadko bywało by bóle w różnych miejscach pojawiały się jednocześnie.

„Ból jest tak silny, że chyba będę musiała się z nim zgłosić

do Kliniki Leczenia Bólu...”

Brak efektów leczenia sprawił, że rodzice zmienili psychiatrę. Pozostano przy podawaniu Efectinu, jednak dołączono masaże sensoryczne, a także psychoterapię. Tuż po masażach i w trakcie ich wykonywania Mama czuła ulgę jednak po każdym masażu bóle i trudności w poruszaniu się nasilały.

Zalecono codzienne krótkie spacery. Po pierwszym z nich pojawił się skrócony oddech, a także silne zmęczenie. Już po drugim spacerze oddech zdecydowanie się poprawił. Ustąpiło również uczucie ogromnego zmęczenia. Od 14 lipca do 3 sierpnia nastąpiła wyraźna i widoczna poprawa w oddechu podczas wysiłku, w kolorze skóry(ustąpiła bladość) i w poruszaniu się.

4 sierpnia na wizycie u psychiatry lekarz odstawił wieczorną dawkę 37.5mg, a dawkę poranną podzielił na dwie części po 75mg(rano i wieczorem).

„Czuję wyraźną poprawę, ale jeszcze mnie boli”

Ok. 8-10 sierpnia nastąpiło wyraźne pogorszenie stanu zdrowia. Pojawiło się większe osłabienie, oraz zwiększone odczucia bólowe. Mama zaczęła się robić coraz bardziej blada i słaba. Psychoterapeuta zalecił wyjazd do Uniejowa na baseny termalne(wody solankowe), na których Mama przebywała od 11 do 14 sierpnia.

Po pierwszym dwugodzinnym pobycie na wodach solankowych, w samej wodzie Mama czuła ulgę, ale po wyjściu powracały silne bóle i trudności w poruszaniu się. Stan ten utrzymywał się do końca pobytu w Uniejowie.

„Coś jest nie tak...”

„Czy ja kiedykolwiek z tego wyjdę ?”

Po powrocie Mama czuła się coraz gorzej, ból się nasilał. Ciągłe osłabienie, blada cera, trudności w poruszaniu się i brak efektów farmakoterapii połączone z zapewnianiem lekarza, że Mama jest już praktycznie zdrowa, sprawiły, że Rodzice postanowili się udać do jeszcze innego psychiatry, będącego znajomym Rodziców. Tutaj uwaga.. Pan doktor Maciej Krąpiec z Radomia stwierdził, że Mama wygląda wspaniale i jest już prawie zdrowa. Z kolei inny lekarz widząc Mamę powziął natychmiastową decyzję o hospitalizacji (przyjęcie do szpitala: 22 sierpnia). Podejrzewano anemię i ogólne wyczerpanie organizmu. Pierwsze badania (morfologia) potwierdziły anemię. Jednak wynik opadu Biernackiego równy 133, rzucił podejrzenie na silny stan zapalny lub nowotwór.

Następnego dnia po kolei wykonywano badania obrazowe, mające na celu znalezienie źródła tego wyniku. Wysokie OB, niedokrwistość, bóle w okolicy lędźwiowej, a także nacieki na wątrobie stwierdzone w USG, sprawiły, że pierwsza diagnoza skierowana była w kierunku białaczki szpikowej. Następnego dnia wykonano mammografię, oraz badanie moczu na obecność białka.

„To nie białaczka! Jest jeszcze gorzej!”

Wyniki tych badań - brak białek w moczu oraz zmiany nowotworowe (guzy) w piersi - stały się powodem, że stawiana diagnoza się zmieniła i brzmiała: bardzo zaawansowany nowotwór piersi, z przerzutami do wątroby oraz kości (lekarze twierdzili, że zmiany nowotworowe kości występują w żebrach i pod łopatkami).

Obecny w szpitalu personel twierdził, że forma nowotworu jest bardzo zaawansowana, nie nadająca się do operowania, zalecono jedynie leczenie paliatywne.

„Proszę Pana, żadnych. Nie ma ŻADNYCH rokowań!

Nie ma już czego leczyć!

To kwestia tygodni, może miesięcy!

Jest już pozamiatane! ”

Warto zauważyć, że w Szpitalu w którym przebywała Mama nie badał jej żaden onkolog, leczenie prowadzili obecni tam lekarze specjaliści od chorób wewnętrznych. Dlatego byliśmy pełni nadziei, że zarówno ówczesna diagnoza jak i rokowania będą bardziej pozytywne, gdy Mamę przebada onkolog.

Rozpoczęła się walka z czasem. Rodzina rozpowiadała o przypadku Mamy dalszej rodzinie i znajomym, poszukując znajomości w różnych placówkach medycznych w kraju i za granicą. Tato załatwił ksero pełnej dokumentacji medycznej zrobionej w szpitalu, dzięki czemu jej skany zostały rozesłane do dwóch znanych szpitali onkologicznych w Polsce. Konsylium w jednym z tych ośrodków po dogłębnej analizie przesłanych danych, potwierdziło diagnozę oraz nikłe rokowania. Celem leczenia miało być wydłużenie Mamie życia, oraz ulga w cierpieniu. Z powodów logistycznych Mamy jednak nie przewieźliśmy do tamtejszego szpitala – zalecono nam pilną konsultację z onkologiem klinicznym oraz radiologiem, by jak najszybciej podjąć chemio- i radioterapię, w miejscu gdzie Mama będzie mogła dość często dojeżdżać do szpitala, jednocześnie będąc przy rodzinie.

Po wstępnych ustaleniach postanowiliśmy ściągnąć Mamę do siebie. Zamówiliśmy prywatny transport medyczny, dzięki czemu 26 sierpnia Mama karetką przejechała z pierwszego szpitala do Centrum Onkologicznego. Niestety w poradni, gdzie przyjęto Mamę lekarz nam nie chciał zbytnio pomóc. Zalecił wykonanie biopsji, której wynik miał być znany za ok 10-14 dni, po czym odesłał Mamę do domu.

„Pani wie na co jest chora i jakie są rokowania.”

Wybraliśmy się do innego specjalisty w naszym mieście, który po przejrzeniu badań postanowił zrobić swoją biopsję i zaproponował możliwość wykonania scyntygrafii kości 8 września, oraz próbę zakwalifikowania Mamy do programu użycia izotopu promieniotwórczego – samaru Sm153, celem zahamowania i leczenia przerzutów w kościach. Oczywiście po wizycie znów odesłano Mamę do domu. Dostała silne tabletki i plastry przeciwbólowe.

Żal, płacz, krzyk, niezrozumienie całej sytuacji – targały nami różne skrajne emocje. Nie mogliśmy sobie poradzić z bezradnością wobec cierpienia Mamy i wobec tej beznadziejnej sytuacji.

Mama wróciła tego dnia do swojego rodzinnego domu. Lekarze nam nie pomogli, więc zaufaliśmy Bogu. Rozpoczęliśmy niezwykle gorliwą modlitwę z wiarą w jej skuteczność.

1 września o godzinie 18 cały kościół w niewielkiej miejscowości wypełnił się wiernymi. Księża wpadli w lekką konsternację – przecież poranna msza była bardzo uroczysta – poczty sztandarowe, uczniowie, nauczyciele, kombatanci, przyszli powitać nowy rok szkolny oraz uczcić dzień wybuchu IIWŚ. Wieczorna Msza Św. tego dnia zazwyczaj była koncelebrowana szybko i dość kameralnie. Tego dnia jednak do świątyni przyszły tłumy wiernych – starszych, młodszych i mnóstwo młodzieży. Odczytana intencja podczas Eucharystii rozwiała wszelkie wątpliwości – była to msza o uzdrowienie Mamy.

Tego wieczoru przebieg zdarzeń napełnił nasze serca niezwykłą nadzieją. Okazało się bowiem, że o tej niezwykłej Mszy, w ostatnim momencie dowiedziała się sąsiadka i przyjaciółka rodziców. Pani Hanna będąc na pielgrzymce do Fatimy spotkała dawną przyjaciółkę ze studiów i to spotkanie sprawiło, że odświeżyły kontakt. Owa przyjaciółka była ordynatorem w Centrum Onkologii.

Wystarczył jeden telefon tego wieczoru by zapadła decyzja o możliwości przyjęcia Mamy na oddział. Pełna wzruszenia, w wielkim bólu, resztkami sił, Mama zdołała powiedzieć:

„Ja chcę żyć”.

Następnego dnia - 2 września spakowaliśmy się i ruszyliśmy w odległą podróż do szpitala. Mama została przyjęta na oddział – niestety brakowało wolnych miejsc, dlatego na początek konieczne było „zakwaterowanie” na korytarzu. Nie było to rozwiązanie ani przyjemne, ani wygodne ale wierzyliśmy, że Bóg właśnie zaczął działać i że to przyjęcie do szpitala jest początkiem wspaniałej walki. Już 3 września zderzyliśmy się z twardą i zimną rzeczywistością - potwierdzeniem diagnozy, oraz uszczegółowieniem przerzutów. Neurolog stwierdził zmiany nowotworowe również w mózgu. Faktycznie – Mama przestawała kojarzyć, dużo przysypiała, miała taki pusty wzrok. Tego dnia zaczęły się jej regularne braki siły w jednej z rąk (podniesiona ręka, bezwiednie opadała). Wówczas podjęto decyzję o chemioterapii – wzmocniona krwią w poprzednim szpitalu, Mama nadawała się do podjęcia tego typu leczenia. 4 września tuż po południu podłączono pierwszy z dwóch worków z chemią. Jego podanie nie wpłynęło zbytnio na samopoczucie Mamy, dlatego po jego zakończeniu podłączono drugą część zaplanowanej dawki – nie zdążyła jednak spłynąć jej połowa, gdy Mama momentalnie dostała drgawek, gorączki i niesamowicie zbladła. Personel medyczny natychmiast odłączył chemię i rozpoczął ratowanie Mamy. Wyproszono nas z sali. Sytuacja była bardzo poważna. Temperatura sięgała 40 stopni. Ciśnienie w granicach 200. Ciało Mamy podrygiwało rzucane gorączką. Jej cera zrobiła się biało-zielona. Minęło raptem kilka minut, jednak z naszej perspektywy były to długie godziny, gdy lekarz wyszedł do nas mówiąc, że sytuacja jest opanowana i że była to prawie normalna reakcja na chemię. Tego dnia podjęto decyzję, że na chwilę obecną zrezygnujemy z chemioterapii, po to by organizm Mamy wypoczął i przyszykował się do radioterapii, planowanej na kolejny tydzień.

„Proszę się modlić. Cuda się zdarzają.”

Podane leki i chemia strasznie wycieńczyły wątłe ciało Mamy, dlatego od godziny 16 do następnego dnia rano prawie cały czas spała. Następnego dnia 5 września zdumieliśmy się ogromnie, gdy Mama po przebudzeniu była dosłownie taka jak dawniej. Chemia wybiła przerzuty w mózgu! W końcu w oczach Mamy widać było pełną świadomość. Rozmawiała z nami i nawet żartowała. To była cudowna chwila, która umocniła nas w wierze, że cud uzdrowienia, o który tak gorąco się modliliśmy, właśnie się spełnia. Ta znacząca poprawa stanu zdrowia wprawiła w osłupienie i radość nawet lekarzy, którzy powątpiewali w możliwość wyleczenia Mamy. Następnego dnia, w sobotę 6 września udaliśmy się do Wąwolnicy, by przed cudownym wizerunkiem Matki Boskiej prosić o łaskę uzdrowienia dla Mamy. Udało nam się zamówić intencję na mszy na którą przybyły tysiące pielgrzymów. Całe tłumy modliły się za Mamę. Wróciliśmy pełni wiary, nadziei, ufności. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Niedziela minęła równie wspaniale – Mama zaczęła znowu chodzić! Żartowała, rozmawiała z nami jak dawniej. Kolejny tydzień miał przynieść kolejne sukcesy od poniedziałku 8 września rozpoczęła się radioterapia. Wówczas przyszły też kolejne dobre wieści. Biopsja, której lekarze ze strachu nie sprawdzali, okazała się niezwykle optymistyczna. Nowotwór był hormonozależny, niezbyt złośliwy i po biopsji wynikało jakby nie było to jeszcze ostatnie jego stadium. Te wspaniałe informacje pchały nas na kolana w dziękczynnych modlitwach za tak przewspaniały cud. We czwartek 11 września Tato miał pojechać do swej rodzinnej miejscowości, by załatwić parę spraw. Mama wyraźnie gorzej się wówczas poczuła i poprosiła Tatę by nie odjeżdżał. Tego dnia byliśmy pewni, że stres tak negatywnie zadziałał na Mamę. Niestety pogorszenie stanu zdrowia nie ustępowało. Kolejnego dnia ból powrócił i był nie do zniesienia. Jej oddech stał się ciężki. Lekarze stwierdzili, że może być to reakcja na radio, dlatego zaniechano podania planowanej 5 dawki. Zwiększono również ilość i dawki środków przeciwbólowych. Tego dnia Tato był przy Mamie cały czas - od piątku rano, przez cały dzień, wieczór i noc. Ok godziny 3 nad ranem Mama się przebudziła i poprosiła Tatę by pojechał się przespać. Zapewniła go, że czuje się już lepiej i że chciałaby aby pojechał odpocząć.

Półtorej godziny później tj. 13 września, o godzinie 4:30, nastąpił kryzys. Pojawiła się silna niewydolność oddechowa, dlatego powzięto natychmiastową decyzję o przewiezieniu Mamy na OIOM i podpięcie respiratora. Gdy Tato tego dnia pojechał do Mamy, na sali zastał jedynie jej puste, pościelone łóżko. Panie leżące z Mamą na sali powiedziały jedynie, że powinien porozmawiać z pielęgniarką. Tato natychmiast udał się do dyżurki, gdzie dowiedział się o krytycznym stanie Mamy i o jej przewiezieniu na OIOM. Pokierowano go gdzie może szukać Mamy. My zaś tego wieczoru znów pojechaliśmy do Wąwolnicy, błagać o cud.

Stan Mamy był tragiczny, na następny dzień okazało się, że płuca nie chcą pracować, a organizm trawi sepsa wywołana przez jakiegoś gronkowca. Podano Mamie mnóstwo różnych antybiotyków. Podpięto dializy bo organizm sam nie był w stanie wydalać toksyn. Leczenie zdawało rezultaty, silne leki i specjalnie przygotowane antybiotyki wybiły gronkowca. Następnie ustąpiła sepsa, a nasze serca na nowo rozgrzała nadzieja.

Mamie wykonano RTG jamy brzusznej i miednicy. Rak zjadał ją w niesamowicie szybkim tempie. Liczne zmiany na wątrobie miały wielkość od 8 mm do 2 cm. Miednica była, podobnie jak żebra połamana w kilku miejscach. Próba podniesienia Mamy mogła skutkować połamaniem kręgosłupa. Reasumując wszystkie badania i konsultacje MAmie stwierdzono nowotwór nie operacyjny w lewej piersi, ale torbiele i zmiany były w obu piersiach. Nacieki/przerzuty pojawiły się w płucach, kręgosłupie, żebrach, miednicy, szpiku kostnym, wątrobie, kościach udowych i mózgu. Podanie chemii prawdopodobnie wybiły to co się wytworzyło w mózgu i płucach. Ale reszta miejsc nadal była zjadana przez nowotwór.

Pod koniec tygodnia stan Mamy się ustabilizował. Był tragiczny ale obecnie najniebezpieczniejsza infekcja została pokonana. Lekarze podjęli decyzję o odłączeniu dializ, a następnie próbie wybudzenia Mamy. Gdy tylko leki anestezjologiczne zostały wyłączone i Mama zaczęła się wybudzać, na jej twarzy pojawił się przerażający wyraz bólu i cierpienia. Jej twarz wykręcała się w mimice która eksplodował bólem i sprawiła, że lekarze uznali to wybudzenie za nieetyczne i nie humanitarne. Mama przed podjęciem leczenia powtarzała że chce żyć i prosiła by nie cierpieć, dlatego przywracając jej stan śpiączki, pragnęli lekarze spełnić to życzenie. Zapadła decyzja, że Mama nie zostanie wybudzona. Odejdzie w śnie, gdy nadejdzie ten moment. Ta sytuacja nas pogrążyła. Pragnęliśmy walczyć, leczyć Mamę. Przecież ona ma 49 lat ! Zawsze była zdrowa. Zawsze się zdrowo odżywiała. Zawsze tak scalała całą rodzinę. Słowa „zawsze” i „nigdy” wcześniej nie miały takiego znaczenia jak w tym momencie. Najpierw przyszły łzy i złość, a następnie gorliwa modlitwa o to by ten cud w końcu nastąpił.

Dni mijały, zaś stan Mamy był niezmiennie stabilny i ciężki. Jej cera robiła się coraz bardziej żółta. Oczy coraz bardziej przekrwione. Zaś organizm coraz słabszy.

24 września o godzinie 12:55 serce Mamy się zatrzymało.

Od diagnozy do śmierci minęło 33 dni – tyle czasu dane nam było by zrozumieć diagnozę, podjąć walkę i pożegnać się z Mamą. Przez 33 dni ufaliśmy, wierzyliśmy, modliliśmy się. 27 września pożegnaliśmy Mamę. Aleją białych róż, z kościoła na cmentarz odprowadziło ją tysiące ludzi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem co Ci powiedzieć, żadne słowa nie ukoją smutku po śmierci matki, przyjmij wyrazy współczucia, tylko tyle mogę zrobić :-|

 

Wzruszyłam się czytając Twoją historię, tak pełno tu wiary i miłości do mamy...

 

Twoja mama jest w lepszym świecie, u Boga, a że nasze serca biją tylko kilka chwil - ani się obejrzysz a znów ją przytulisz...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×