Skocz do zawartości
Nerwica.com

nieco_zagubiony

Użytkownik
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia nieco_zagubiony

  1. Witam wszystkim ponownie. Tak jak kiedyś obiecałem, wracam by się Wam nieco wyżalić. Niestety tym razem nie są to czcze wymysły, ani niepoważne podejrzenia. Kiedyś nadmieniłem nieco o tym że moje Teściowa miała depresję i u mojej Małżonki również się to ujawniało... Dziś chcę się z Wami podzielić historią dość świeżą, którą opisałem tutaj -> viewtopic.php?f=18&t=52529 a która zachęci Was - szczególnie kobiety, do badań, o których może nawet nie myślałyście. Pozdrawiam serdecznie.
  2. Niniejszą historię, pragnę Wam opisać byście nigdy nie zapominali o tym, że somatyczne objawy choroby psychicznej trzeba badać. Bez względu ilu psychiatrów, psychologów czy psychoterapeutów powie Wam, że wymyślacie - badajcie się gdzieś indziej, róbcie dodatkowe badania i gdy tylko coś Was gnębi zmieniajcie lekarza. Problemy zdrowotne Mamy rozpoczęły się pod koniec 2013 roku. Zaczęło się niegroźnego od poślizgnięcia na lodzie, gdy przy wykonanym szybkim ruchu plecami, 'coś' Mamę zabolało w plecach. Następstwem tego zdarzenia były długotrwałe bóle w odcinku piersiowym kręgosłupa. Po kilku dniach ból przeszedł, jednak wrócił po kilku tygodniach, po podniesieniu wnuczki. Pomiędzy tymi dwoma zdarzeniami odczuwalny był jednak dyskomfort w poruszaniu się, schylaniu etc. W styczniu do odczuć bólowych w odcinku piersiowym kręgosłupa doszły fobie na punkcie możliwych zawrotów głowy, czy mdłości. By wykluczyć uszkodzenie kręgosłupa, Mama udała się do neurologa, który na podstawie wykonanego RTG, stwierdził zapalenie tkanki miękkiej i zalecił lek Mydocalm. Przyjmowanie leku nie przyniosło żadnych skutków. W związku z faktem, że Mama niegdyś leczyła się na depresję, podejrzenia padły na nawrót tej choroby. Po wstępnych konsultacjach z psychiatrą zalecono farmakoterapię z użyciem leku Rexetin(20mg dziennie). Przyjmowanie leku zaczęło się w okolicach marca 2014 roku. Brak efektów przyjmowania leku sprawił, że psychiatra podjął decyzję(w połowie maja - po 6-ciu tygodniach) o zmianie leku na Efectin(37,5mg dwa razy dziennie, po dwóch tygodniach na 75mg rano i 37,5mg wieczorem, a następnie 2x dziennie 75mg i następnie 150mg rano i 37,5mg wieczorem). Po zwiększeniu dawki pojawiły się różne skutki uboczne objawiające się drętwieniem warg, opadniętym jednym okiem, zatykaniem ucha i niedosłyszeniem oraz objawami urojeniowymi. W miesiącach kwiecień, maj, czerwiec Mama całe dnie leżała w łóżku, wstając wyłącznie do toalety. Z czasem bóle się nasilały, pogłębiało się osłabienie organizmu, trudności ze wstawaniem i chodzeniem. Ból pojawiał się na plecach, w biodrach, miednicy, pachwinach i pod łopatkami. Przez pewien okres pojawiały się trudności w podnoszeniu rąk, a także bardzo długo utrzymywały się problemy z podnoszeniem nóg. Bóle miały charakter wędrujących, rzadko bywało by bóle w różnych miejscach pojawiały się jednocześnie. Brak efektów leczenia sprawił, że rodzice zmienili psychiatrę. Pozostano przy podawaniu Efectinu, jednak dołączono masaże sensoryczne, a także psychoterapię. Tuż po masażach i w trakcie ich wykonywania Mama czuła ulgę jednak po każdym masażu bóle i trudności w poruszaniu się nasilały. Zalecono codzienne krótkie spacery. Po pierwszym z nich pojawił się skrócony oddech, a także silne zmęczenie. Już po drugim spacerze oddech zdecydowanie się poprawił. Ustąpiło również uczucie ogromnego zmęczenia. Od 14 lipca do 3 sierpnia nastąpiła wyraźna i widoczna poprawa w oddechu podczas wysiłku, w kolorze skóry(ustąpiła bladość) i w poruszaniu się. 4 sierpnia na wizycie u psychiatry lekarz odstawił wieczorną dawkę 37.5mg, a dawkę poranną podzielił na dwie części po 75mg(rano i wieczorem). Ok. 8-10 sierpnia nastąpiło wyraźne pogorszenie stanu zdrowia. Pojawiło się większe osłabienie, oraz zwiększone odczucia bólowe. Mama zaczęła się robić coraz bardziej blada i słaba. Psychoterapeuta zalecił wyjazd do Uniejowa na baseny termalne(wody solankowe), na których Mama przebywała od 11 do 14 sierpnia. Po pierwszym dwugodzinnym pobycie na wodach solankowych, w samej wodzie Mama czuła ulgę, ale po wyjściu powracały silne bóle i trudności w poruszaniu się. Stan ten utrzymywał się do końca pobytu w Uniejowie. Po powrocie Mama czuła się coraz gorzej, ból się nasilał. Ciągłe osłabienie, blada cera, trudności w poruszaniu się i brak efektów farmakoterapii połączone z zapewnianiem lekarza, że Mama jest już praktycznie zdrowa, sprawiły, że Rodzice postanowili się udać do jeszcze innego psychiatry, będącego znajomym Rodziców. Tutaj uwaga.. Pan doktor Maciej Krąpiec z Radomia stwierdził, że Mama wygląda wspaniale i jest już prawie zdrowa. Z kolei inny lekarz widząc Mamę powziął natychmiastową decyzję o hospitalizacji (przyjęcie do szpitala: 22 sierpnia). Podejrzewano anemię i ogólne wyczerpanie organizmu. Pierwsze badania (morfologia) potwierdziły anemię. Jednak wynik opadu Biernackiego równy 133, rzucił podejrzenie na silny stan zapalny lub nowotwór. Następnego dnia po kolei wykonywano badania obrazowe, mające na celu znalezienie źródła tego wyniku. Wysokie OB, niedokrwistość, bóle w okolicy lędźwiowej, a także nacieki na wątrobie stwierdzone w USG, sprawiły, że pierwsza diagnoza skierowana była w kierunku białaczki szpikowej. Następnego dnia wykonano mammografię, oraz badanie moczu na obecność białka. Wyniki tych badań - brak białek w moczu oraz zmiany nowotworowe (guzy) w piersi - stały się powodem, że stawiana diagnoza się zmieniła i brzmiała: bardzo zaawansowany nowotwór piersi, z przerzutami do wątroby oraz kości (lekarze twierdzili, że zmiany nowotworowe kości występują w żebrach i pod łopatkami). Obecny w szpitalu personel twierdził, że forma nowotworu jest bardzo zaawansowana, nie nadająca się do operowania, zalecono jedynie leczenie paliatywne. Warto zauważyć, że w Szpitalu w którym przebywała Mama nie badał jej żaden onkolog, leczenie prowadzili obecni tam lekarze specjaliści od chorób wewnętrznych. Dlatego byliśmy pełni nadziei, że zarówno ówczesna diagnoza jak i rokowania będą bardziej pozytywne, gdy Mamę przebada onkolog. Rozpoczęła się walka z czasem. Rodzina rozpowiadała o przypadku Mamy dalszej rodzinie i znajomym, poszukując znajomości w różnych placówkach medycznych w kraju i za granicą. Tato załatwił ksero pełnej dokumentacji medycznej zrobionej w szpitalu, dzięki czemu jej skany zostały rozesłane do dwóch znanych szpitali onkologicznych w Polsce. Konsylium w jednym z tych ośrodków po dogłębnej analizie przesłanych danych, potwierdziło diagnozę oraz nikłe rokowania. Celem leczenia miało być wydłużenie Mamie życia, oraz ulga w cierpieniu. Z powodów logistycznych Mamy jednak nie przewieźliśmy do tamtejszego szpitala – zalecono nam pilną konsultację z onkologiem klinicznym oraz radiologiem, by jak najszybciej podjąć chemio- i radioterapię, w miejscu gdzie Mama będzie mogła dość często dojeżdżać do szpitala, jednocześnie będąc przy rodzinie. Po wstępnych ustaleniach postanowiliśmy ściągnąć Mamę do siebie. Zamówiliśmy prywatny transport medyczny, dzięki czemu 26 sierpnia Mama karetką przejechała z pierwszego szpitala do Centrum Onkologicznego. Niestety w poradni, gdzie przyjęto Mamę lekarz nam nie chciał zbytnio pomóc. Zalecił wykonanie biopsji, której wynik miał być znany za ok 10-14 dni, po czym odesłał Mamę do domu. Wybraliśmy się do innego specjalisty w naszym mieście, który po przejrzeniu badań postanowił zrobić swoją biopsję i zaproponował możliwość wykonania scyntygrafii kości 8 września, oraz próbę zakwalifikowania Mamy do programu użycia izotopu promieniotwórczego – samaru Sm153, celem zahamowania i leczenia przerzutów w kościach. Oczywiście po wizycie znów odesłano Mamę do domu. Dostała silne tabletki i plastry przeciwbólowe. Żal, płacz, krzyk, niezrozumienie całej sytuacji – targały nami różne skrajne emocje. Nie mogliśmy sobie poradzić z bezradnością wobec cierpienia Mamy i wobec tej beznadziejnej sytuacji. Mama wróciła tego dnia do swojego rodzinnego domu. Lekarze nam nie pomogli, więc zaufaliśmy Bogu. Rozpoczęliśmy niezwykle gorliwą modlitwę z wiarą w jej skuteczność. 1 września o godzinie 18 cały kościół w niewielkiej miejscowości wypełnił się wiernymi. Księża wpadli w lekką konsternację – przecież poranna msza była bardzo uroczysta – poczty sztandarowe, uczniowie, nauczyciele, kombatanci, przyszli powitać nowy rok szkolny oraz uczcić dzień wybuchu IIWŚ. Wieczorna Msza Św. tego dnia zazwyczaj była koncelebrowana szybko i dość kameralnie. Tego dnia jednak do świątyni przyszły tłumy wiernych – starszych, młodszych i mnóstwo młodzieży. Odczytana intencja podczas Eucharystii rozwiała wszelkie wątpliwości – była to msza o uzdrowienie Mamy. Tego wieczoru przebieg zdarzeń napełnił nasze serca niezwykłą nadzieją. Okazało się bowiem, że o tej niezwykłej Mszy, w ostatnim momencie dowiedziała się sąsiadka i przyjaciółka rodziców. Pani Hanna będąc na pielgrzymce do Fatimy spotkała dawną przyjaciółkę ze studiów i to spotkanie sprawiło, że odświeżyły kontakt. Owa przyjaciółka była ordynatorem w Centrum Onkologii. Wystarczył jeden telefon tego wieczoru by zapadła decyzja o możliwości przyjęcia Mamy na oddział. Pełna wzruszenia, w wielkim bólu, resztkami sił, Mama zdołała powiedzieć: Następnego dnia - 2 września spakowaliśmy się i ruszyliśmy w odległą podróż do szpitala. Mama została przyjęta na oddział – niestety brakowało wolnych miejsc, dlatego na początek konieczne było „zakwaterowanie” na korytarzu. Nie było to rozwiązanie ani przyjemne, ani wygodne ale wierzyliśmy, że Bóg właśnie zaczął działać i że to przyjęcie do szpitala jest początkiem wspaniałej walki. Już 3 września zderzyliśmy się z twardą i zimną rzeczywistością - potwierdzeniem diagnozy, oraz uszczegółowieniem przerzutów. Neurolog stwierdził zmiany nowotworowe również w mózgu. Faktycznie – Mama przestawała kojarzyć, dużo przysypiała, miała taki pusty wzrok. Tego dnia zaczęły się jej regularne braki siły w jednej z rąk (podniesiona ręka, bezwiednie opadała). Wówczas podjęto decyzję o chemioterapii – wzmocniona krwią w poprzednim szpitalu, Mama nadawała się do podjęcia tego typu leczenia. 4 września tuż po południu podłączono pierwszy z dwóch worków z chemią. Jego podanie nie wpłynęło zbytnio na samopoczucie Mamy, dlatego po jego zakończeniu podłączono drugą część zaplanowanej dawki – nie zdążyła jednak spłynąć jej połowa, gdy Mama momentalnie dostała drgawek, gorączki i niesamowicie zbladła. Personel medyczny natychmiast odłączył chemię i rozpoczął ratowanie Mamy. Wyproszono nas z sali. Sytuacja była bardzo poważna. Temperatura sięgała 40 stopni. Ciśnienie w granicach 200. Ciało Mamy podrygiwało rzucane gorączką. Jej cera zrobiła się biało-zielona. Minęło raptem kilka minut, jednak z naszej perspektywy były to długie godziny, gdy lekarz wyszedł do nas mówiąc, że sytuacja jest opanowana i że była to prawie normalna reakcja na chemię. Tego dnia podjęto decyzję, że na chwilę obecną zrezygnujemy z chemioterapii, po to by organizm Mamy wypoczął i przyszykował się do radioterapii, planowanej na kolejny tydzień. Podane leki i chemia strasznie wycieńczyły wątłe ciało Mamy, dlatego od godziny 16 do następnego dnia rano prawie cały czas spała. Następnego dnia 5 września zdumieliśmy się ogromnie, gdy Mama po przebudzeniu była dosłownie taka jak dawniej. Chemia wybiła przerzuty w mózgu! W końcu w oczach Mamy widać było pełną świadomość. Rozmawiała z nami i nawet żartowała. To była cudowna chwila, która umocniła nas w wierze, że cud uzdrowienia, o który tak gorąco się modliliśmy, właśnie się spełnia. Ta znacząca poprawa stanu zdrowia wprawiła w osłupienie i radość nawet lekarzy, którzy powątpiewali w możliwość wyleczenia Mamy. Następnego dnia, w sobotę 6 września udaliśmy się do Wąwolnicy, by przed cudownym wizerunkiem Matki Boskiej prosić o łaskę uzdrowienia dla Mamy. Udało nam się zamówić intencję na mszy na którą przybyły tysiące pielgrzymów. Całe tłumy modliły się za Mamę. Wróciliśmy pełni wiary, nadziei, ufności. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Niedziela minęła równie wspaniale – Mama zaczęła znowu chodzić! Żartowała, rozmawiała z nami jak dawniej. Kolejny tydzień miał przynieść kolejne sukcesy od poniedziałku 8 września rozpoczęła się radioterapia. Wówczas przyszły też kolejne dobre wieści. Biopsja, której lekarze ze strachu nie sprawdzali, okazała się niezwykle optymistyczna. Nowotwór był hormonozależny, niezbyt złośliwy i po biopsji wynikało jakby nie było to jeszcze ostatnie jego stadium. Te wspaniałe informacje pchały nas na kolana w dziękczynnych modlitwach za tak przewspaniały cud. We czwartek 11 września Tato miał pojechać do swej rodzinnej miejscowości, by załatwić parę spraw. Mama wyraźnie gorzej się wówczas poczuła i poprosiła Tatę by nie odjeżdżał. Tego dnia byliśmy pewni, że stres tak negatywnie zadziałał na Mamę. Niestety pogorszenie stanu zdrowia nie ustępowało. Kolejnego dnia ból powrócił i był nie do zniesienia. Jej oddech stał się ciężki. Lekarze stwierdzili, że może być to reakcja na radio, dlatego zaniechano podania planowanej 5 dawki. Zwiększono również ilość i dawki środków przeciwbólowych. Tego dnia Tato był przy Mamie cały czas - od piątku rano, przez cały dzień, wieczór i noc. Ok godziny 3 nad ranem Mama się przebudziła i poprosiła Tatę by pojechał się przespać. Zapewniła go, że czuje się już lepiej i że chciałaby aby pojechał odpocząć. Półtorej godziny później tj. 13 września, o godzinie 4:30, nastąpił kryzys. Pojawiła się silna niewydolność oddechowa, dlatego powzięto natychmiastową decyzję o przewiezieniu Mamy na OIOM i podpięcie respiratora. Gdy Tato tego dnia pojechał do Mamy, na sali zastał jedynie jej puste, pościelone łóżko. Panie leżące z Mamą na sali powiedziały jedynie, że powinien porozmawiać z pielęgniarką. Tato natychmiast udał się do dyżurki, gdzie dowiedział się o krytycznym stanie Mamy i o jej przewiezieniu na OIOM. Pokierowano go gdzie może szukać Mamy. My zaś tego wieczoru znów pojechaliśmy do Wąwolnicy, błagać o cud. Stan Mamy był tragiczny, na następny dzień okazało się, że płuca nie chcą pracować, a organizm trawi sepsa wywołana przez jakiegoś gronkowca. Podano Mamie mnóstwo różnych antybiotyków. Podpięto dializy bo organizm sam nie był w stanie wydalać toksyn. Leczenie zdawało rezultaty, silne leki i specjalnie przygotowane antybiotyki wybiły gronkowca. Następnie ustąpiła sepsa, a nasze serca na nowo rozgrzała nadzieja. Mamie wykonano RTG jamy brzusznej i miednicy. Rak zjadał ją w niesamowicie szybkim tempie. Liczne zmiany na wątrobie miały wielkość od 8 mm do 2 cm. Miednica była, podobnie jak żebra połamana w kilku miejscach. Próba podniesienia Mamy mogła skutkować połamaniem kręgosłupa. Reasumując wszystkie badania i konsultacje MAmie stwierdzono nowotwór nie operacyjny w lewej piersi, ale torbiele i zmiany były w obu piersiach. Nacieki/przerzuty pojawiły się w płucach, kręgosłupie, żebrach, miednicy, szpiku kostnym, wątrobie, kościach udowych i mózgu. Podanie chemii prawdopodobnie wybiły to co się wytworzyło w mózgu i płucach. Ale reszta miejsc nadal była zjadana przez nowotwór. Pod koniec tygodnia stan Mamy się ustabilizował. Był tragiczny ale obecnie najniebezpieczniejsza infekcja została pokonana. Lekarze podjęli decyzję o odłączeniu dializ, a następnie próbie wybudzenia Mamy. Gdy tylko leki anestezjologiczne zostały wyłączone i Mama zaczęła się wybudzać, na jej twarzy pojawił się przerażający wyraz bólu i cierpienia. Jej twarz wykręcała się w mimice która eksplodował bólem i sprawiła, że lekarze uznali to wybudzenie za nieetyczne i nie humanitarne. Mama przed podjęciem leczenia powtarzała że chce żyć i prosiła by nie cierpieć, dlatego przywracając jej stan śpiączki, pragnęli lekarze spełnić to życzenie. Zapadła decyzja, że Mama nie zostanie wybudzona. Odejdzie w śnie, gdy nadejdzie ten moment. Ta sytuacja nas pogrążyła. Pragnęliśmy walczyć, leczyć Mamę. Przecież ona ma 49 lat ! Zawsze była zdrowa. Zawsze się zdrowo odżywiała. Zawsze tak scalała całą rodzinę. Słowa „zawsze” i „nigdy” wcześniej nie miały takiego znaczenia jak w tym momencie. Najpierw przyszły łzy i złość, a następnie gorliwa modlitwa o to by ten cud w końcu nastąpił. Dni mijały, zaś stan Mamy był niezmiennie stabilny i ciężki. Jej cera robiła się coraz bardziej żółta. Oczy coraz bardziej przekrwione. Zaś organizm coraz słabszy. 24 września o godzinie 12:55 serce Mamy się zatrzymało. Od diagnozy do śmierci minęło 33 dni – tyle czasu dane nam było by zrozumieć diagnozę, podjąć walkę i pożegnać się z Mamą. Przez 33 dni ufaliśmy, wierzyliśmy, modliliśmy się. 27 września pożegnaliśmy Mamę. Aleją białych róż, z kościoła na cmentarz odprowadziło ją tysiące ludzi.
  3. Arasha, mggabijp , Mireille, Kacha89, a także wszyscy pozostali Dziękuję za słowa wsparcia, podjęcie rozmowy i potok miłych słów. Fakt, że dotarłem do tego forum oraz miałem możliwość podzielenia się swoim ciężarem, dał mi naprawdę bardzo dużo. Świadomość, która zresztą była(choć uśpiona), że nie jestem sam i że są osoby które doskonale znają moje lęki, obawy czy rozterki dała mi dużo sił. Dzięki Wam przez ostatnie dni udało mi się wykrzesać dodatkową energię, którą staram się zarażać Żonę. Nie chcę przynudzać, w tym konkretnym wątku, dlatego jeszcze raz wszystkim bardzo dziękuję, za podjęcie rozmowy i każdy promyk nadziei. Życzę Wam wszystkim wiele siły, wytrwałości oraz pełni wsparcia od najbliższych. Trzymam gorąco za Was kciuki i wierzę, że każdego z nas spotka kiedyś upojna chwila wolności od lęku, problemów i zmartwień. Gdy jeszcze kiedyś zabłądzę z myślami zbyt daleko na pewno się tutaj pojawię, by wyżalić się Wam w monitory, także do kiedyś :) Pozdrawiam!
  4. Nastia, Arasha dziękuję za podjęcie rozmowy. Tak, wcześniejsze nasilenia choroby były zwalczane tym specyfikiem z bardzo pozytywnymi rezultatami. Wiadomo w takich sprawach nic nie dzieje się natychmiast, jednak powoli i stopniowo Żona wychodziła z dołka i zaczynała się zachowywać i czuć coraz lepiej. Co do dawkowania to niestety nie jestem pewien (przez większość czasu Żona brała jedną tabletkę nad ranem, ale nie wiem jaka była dawka w tej jednej tabletce). Dziękuję za słowa wsparcia. Samo to, że mogłem nieco opisać tą sytuację chyba nieco mi pomogło. Żona bowiem prosiła mnie o dyskrecję w tych sprawach - nasza cała rodzina o wszystkim wie, jednak poza więzami rodzinnymi nie mówimy o tym. Mieszkamy sami w dość dużym mieście, a to zapewnia anonimowość. Do rodziców (jednych i drugich) mamy po ok 100km, stąd widujemy się z nimi raz na 2-3 tygodnie na weekend. Żona po studiach nie zdołała znaleźć zatrudnienia w swojej branży, a nie chcieliśmy aby szła do pierwszej lepszej pracy wysyłając dziecko do żłobka (finansowo byśmy byli i tak na zero, zostawiając dziecko w prywatnej placówce i doliczając wszelkie dojazdy etc.), stąd też Żona jest w domu przez większą część dnia sama z dzieckiem. Starsza córka ma już 2,5 roku. Jest niesamowicie radosnym i mądrym dzieckiem. Małżonka zawsze powtarza że bywa że bardzo jej się nudzi w domu samej z małą, jednak po tysiąckroć bardziej woli to, niż mieszkanie z rodzicami. Nasza starsza córka ma teraz 2,5 roku. Gdy zdecydowaliśmy się na starania nad jej poczęciem również nie było różowo. Byliśmy wtedy oboje na studiach, bez pracy, mieszkania, zapewnionego bytu. Żona przyjmowała wówczas Rexetin od jakiegoś czasu i powoli wychodziła z dość dużego dołka. To nie był idealny, czy nawet dobry moment na dziecko, ale wydaje mi się że nigdy takiego nie będzie. Podjęliśmy wówczas ogromne ryzyko ze świadomością, że być może to jest jedyne dziecko jakie dane nam będzie mieć. Masz prawo oceniać tą decyzję tak jak uważasz, ponieważ każdy ma prawo do własnego zdania. Pragnę jedynie nakreślić, że wspólnie z Małżonką byliśmy przy pierwszej ciąży i jesteśmy również dziś, świadomi swojej decyzji. Starsze dziecko już wszystko rozumie. Ma 2,5 roku spędza całe dnie z moją Żoną, wspólnie się bawią, uczą i spacerują a gdy wracam z pracy ja przejmuję zabawę z Malutką. Odseparowujemy ją na chwilę obecną od momentów gdy Żona ma mdłości czy jest jej słabo. Dobrze oboje wiemy, że małe dzieci chłoną wszystko co się wokół nich dzieje (najłatwiej to zauważyć gdy powie się niekulturalne słowo przy dziecku... ). Dlatego i tym razem podjęliśmy ryzyko. O dziecko staraliśmy się już dłuższy czas. W naszym przypadku stanęliśmy przed wyborem - mieć dzieci w bardzo młodym wieku, mimo wielu nieprzychylności losu, mimo wszelkich przeciwności zdrowotnych i walczyć każdego dnia o ich dobre samopoczucie, lub zdecydować się zaczekać ze staraniami o potomstwo, wiedząc że za 2 lata minie ostatnia szansa na posiadanie dziecka. Każdy ma swoje przemyślenia, każdy mógł wybrać inną drogę. My zdecydowaliśmy się podjąć rękawicę i zawalczyć. Czasem ostro dostaniemy po twarzy. Codzienny pośpiech, problemy w pracy, kłopoty zdrowotne dziecka przeplatają się problemami z psychiką. Każde takie zdarzenie/uderzenie jest dla nas obciążające, ale do tej pory dawaliśmy sobie radę to i teraz damy. A właśnie, że JEST od niej zależne i terapia jest po to, aby to sobie uświadomić. Wtedy można siebie leczyć, zmieniać i pozbyć objawów. Moim zdaniem masz jak największe prawo, mimo wyrozumiałości, czuć się z tym wszystkim źle i być wkurzonym. Tym bardziej, jeśli ona odwleka terapię, podjęcie jakichś działań w tym kierunku. Może się boi, no ale do cholery, ma męża i dzieci. Czasem będąc zbyt wyrozumiałym dla osoby zaburzonej, wcale się jej nie pomaga, przemyśl to. Z takiej "taryfy ulgowej" dość trudno się potem rezygnuje. Poza tym jak na to przyzwalasz to ona może nie mieć motywacji, aby siebie leczyć, pracować nad sobą. Moim zdaniem ważne, abyś mówił jej i o swoich uczuciach, z tym, że bez oskarżania Małżonka jest świadoma mojej dyspozycji. Bywają dni gdy spokojnie może wyżalić mi się ze wszystkiego, ale bywa że mówię jej wprost by przestała, bo nie udźwignę tego. Jeżeli chodzi o strach to Żona od zawsze się bała - w sumie dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Z opowieści rodzinnych wiem, że moi Teściowie mogli spokojnie moją Żonę jako małe dziecko zostawić na basenie, na plaży, w parku, przy ulicy - oczywiście tego nie robili, ale zdawali sobie sprawę że moja Żona jako małe dziecko była strasznie bojaźliwa - nie wchodziła bez ojca i koła ratunkowego do jeziora/morza, nie wspinała się po drzewach, nie biegała po ulicy. Wszystko ją napawało jakimś strachem. Do dziś boi się pająków, insektów, ciemności, bycia samemu w domu w nocy, duchów, zmarłych no i oczywiście najpopularniejszych: tego że jedzenie było nieświeże, że może być jej niedobrze, że będzie wymiotować i że pójdzie do szpitala. Wracając do meritum.. staram się mówić Małżonce o swoich odczuciach, ale czasem bywa to trudne. Nierzadko brak mi w niej oparcia. A mając na uwadze fakt, że nie mogę się z tym nikomu za bardzo wygadać to nabiera to dodatkowego znaczenia i starałem się to tłumić wiedząc, że moja dyspozycja może znacząco wpłynąć na życie i samopoczucie mojej rodziny. Pozdrawiam!
  5. Witaj! Serdecznie dziękuję za tak szybką odpowiedź. Na razie konsultowaliśmy to tylko z psychiatrą. Ja jestem za włączeniem leków, żona chciałaby tego uniknąć. Leki na pewno będziemy konsultować z lekarzem prowadzącym, jednak chciałem się wcześniej dowiedzieć czy są jakieś inne - skuteczniejsze/bezpieczniejsze medykamenty. Żona bardzo się tego bała. Tym bardziej że musiała nagle odstawić Rexetin. Pierwszy trymestr był bardzo uciążliwy, ale chęć posiadania dziecka pozwalała Żonie dzielnie się trzymać. Wielokrotnie wymiotowała i często było jej niedobrze, ale gdy tylko jej się nieco polepszało mówiła, że to od ciąży i że daje radę. Z czasem jednak wymiotów było mniej, a strachu przed nimi więcej.... Psychoterapia była zalecana już wcześniej, ale psychiatra kazała się nieco wstrzymać, aż lek zacznie działać, tym sposobem żona odłożyła to na wieczne nigdy i teraz pomysł na nowo odżył w naszych umysłach, w formie kolejnego punktu zaczepienia dla nadziei, że może psychoterapia pomoże zwalczyć schorzenie bez leków. Jestem świadomy odpowiedzialności która na mnie spoczywa. Żona bardzo często podkreśla to jak ważne dla niej jest zwykłe głupie 'Wszystko jest w porządku. Jestem z Tobą.'. Staram się jak mogę by zawsze być dla niej oparciem, ale bywają momenty gdy brak mi już sił. Borykam się z różnymi złymi myślami, ale nie mam czasu nawet udać się z tym do jakiegoś lekarza. Czasem tych problemów jest już zbyt wiele, człowiek chciałby schować się jak dziecko pod kołdrę, czuć się bezpiecznie, spokojnie i beztrosko, wierząc że ta zwykła kołdra jest murem niezniszczalnym i zapewniającym całkowitą protekcję przed złem czychającym w całym tym życiu. W takich chwilach najgorzej znoszę ataki mojej Małżonki. Zwykłe 'chyba mi niedobrze' staje się spłonką w pocisku pełnym złości, rozgoryczenia i bezsilności.... Wówczas wybucham. Później jest mi z tego powodu głupio bo wiem, że to nie jest od niej zależne. Pozdrawiam i dzięki za wsparcie.
  6. Cześć wszystkim! Do dnia dzisiejszego nie wiedziałem, że lęk przed wymiotowaniem ma swoją specyficzną nazwę i można o tym mówić jak o każdym innym schorzeniu. Widzę, że niniejszy wątek jest bardzo obszerny, dlatego moja lektura ograniczyła się do kilku pierwszych oraz ostatniej strony. W wolnej chwili chętnie przejrzę resztę, jednak na chwilę obecną mam do Was pewne pytania.... Moja żona walczy z depresją i nerwicą od paru ładnych lat. Wszystko zaczęło się od małych epizodów w liceum. Później w czasach studiów przyszedł nawrót ze zdwojoną siłą. Żona schudła kilkanaście kilogramów, nie mogła jeść, bała się że zwymiotuje. Kilka razy się to zdarzyło, ale jesteśmy pewni że nie było żadnego czynnika pokarmowego - po prostu nerwy. Pojawiły się silne bóle brzucha, zasłabnięcia... Psychiatra stwierdził nerwicę i przepisał Rexetin. Żona brała go kilkanaście miesięcy (może kilka lat... zagubiłem się w rachubie). Następnie pojawił się nam dzidziuś... Małżonka na czas ciąży i tuż po porodzie odstawiła lek - czuła się przy tym dobrze i dużą e tym robotę `odwaliły` hormony. Półtorej roku od porodu pewne objawy zaczęły wracać - różne fobie, lęk przed wychodzeniem z domu, lęk przed wymiotowaniem, ciągłe dopytywanie czy wszystko co Żona je jest świeże etc. Po dłuższych namowach Małżonka wróciła do leku i leczenia. Z powrotem dostała Rexetin, jednak po kilku miesiącach zaszła w drugą ciążę (jeżeli ktoś chciałby nas w tym momencie czytania oskarżyć o lekkomyślność - żona ma szereg nieuleczalnych schorzeń wrodzonych związanych z budową i funkcjonowaniem jajników i macicy, stąd z każdym rokiem czy miesiącem szanse na potomstwo maleją, a oboje pragnęliśmy co najmniej dwójki maluchów. Mamy po 25 lat, jednak w naszym przypadku czas ma niebagatelne znaczenie.). Żona jest w 4 miesiącu ciąży, choroba wróciła i daje się we znaki. Podobno Rexetin można brać w ciąży poza pierwszym trymestrem, jednak nie można go przyjmować w trakcie i przed karmieniem piersią, dlatego Małżonka będzie się zapewne wzbraniała przed farmakoterapią... Po tym nieco przydługim wstępie, kieruję pytania do osób którym leczenie przyniosło skutki: 1. Jakie leki stosowaliście ? 2. Czy przydatna była jakaś forma terapii ? Na czym polegały ? 3. Gdzie się leczyliście ? 4. Jak poza leczeniem mogę pomóc Małżonce? - staram się jak mogę, tłumaczę i odpowiadam na każde pytanie o to czy będzie wymiotować, o to czy jest jej niedobrze itd. Jednak puszczają mi nerwy starałem się i tłumaczyć spokojnie i stanowczo, a gdy brakowało mi już sił i sam załamywałem ręce krzyczałem, że wszystko jest dobrze, że wszystko jest ok, i że nie będzie wymiotowała.... Bez względu na moje reakcje lęk pozostawał. Czułem i czuję się strasznie, bo widzę jak Żona się męczy, robię co mogę by jej pomóc, a jednak każdego dnia ponoszę sromotną klęskę.... Proszę Was o rady i odpowiedzi. Pozdrawiam.
×