Skocz do zawartości
Nerwica.com

Przegrywy


Mic43

Rekomendowane odpowiedzi

Godzinę temu, avesen napisał(a):

Nie kategoryzuję ludzi na przegrywów i wygrywów. Każdy człowiek ma własną drogę do przejścia, która jest jedyna w swoim rodzaju, a jeżeli jest wyjątkowa, to nie mam punktu odniesienia, żeby dokonać porównania. Porównywanie się do kogokolwiek, kto miał zupełnie inny start, jest bez sensu, do niczego nie prowadzi. Jednym przy narodzinach się poszczęści, drugim trochę mniej, ale wszyscy starają się jak mogą iść swoją drogą. Grunt to dopasować cele na miarę swoich możliwości, a nie oglądać się za innymi, bo zawsze znajdzie się ktoś lepszy, ładniejszy, zabawniejszy, mądrzejszy. Nawet jeśli nic się po drodze nie udaje, to idzie się dalej, widocznie innej drogi nie było, taka się trafiła, a jeszcze jest kawał życia do przejścia, którego nikt za nas na siebie nie weźmie.

Dobrze powiedziane.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W dniu 29.06.2025 o 08:57, avesen napisał(a):

Porównywanie się do kogokolwiek, kto miał zupełnie inny start, jest bez sensu, do niczego nie prowadzi.

Prowadzi, tylko niekoniecznie do czegoś przyjemnego 🙂

W dniu 29.06.2025 o 08:57, avesen napisał(a):

Nie kategoryzuję ludzi na przegrywów i wygrywów

Może to właśnie cecha przegrywów, żeby nie poczuć, że są przegrywami? 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli traktować świat z perspektywy cynizmu, że jest grą, to zawsze będą jacyś przegrani. Tylko, że to się nie opłaca. W sporcie wygrany jest tylko jeden, ewentualnie liczy się podium. Prawie wszyscy za to przegrywają.

 

Ale życie to nie jest gra. Wystarczy pograć w Mortal Kombat albo w Dooma, żeby docenić nasz świat, że nie jest jeszcze tak źle. 

 

Przegrywi wynikają z egoizmu. Należy tę etykietkę usunąć z głowy, bo jest toksyczna, krzywdząca. Stygmatyzuje. Też lubię sobie pożartować, ponabijać się z ludzi. Tylko, że nie robię tego poważnie. Każde życie ma wartość, każdy coś wnosi do naszego świata. Jeden polityk działa na szczeblu państwowym, inny lokalnym. Ale to nie znaczy, że jeden jest lepszy od drugiego. Działanie dla namacalnej, a nie abstrakcyjnej społeczności lokalnej, może być wręcz bardziej satysfakcjonujące.

 

Mnie od myślenia przegryw, wygryw ratuje wiara w duchowe przebudzenie. Nie ma wygranego bez przegranego. Wolność od ego i egoizmu sprawia, że traci się potrzebę podbijania świata i rywalizacja o to z innymi. Raczej człowiek czuje się częścią kosmosu i potrafi być życzliwym dla innych. Argument na socjalizm został skrytykowany. Mam nadzieję, że ten na oświecenie duchowe spotka się ze zrozumieniem.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jestem przegrywem, od blisko dziesięciu lat. Nie mam w sobie egoizmu, w młodości często byłem pośmiewiskiem. Z biegiem czasu rzucam sobie pod nogi co raz większe przeszkody, których nie daję rady przejść. Tak jakbym zbliżał się do punktu bez wyjścia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Znalezienie stałej pracy, walka z długami, uzależnieniem i chyba tyle.

Mam też chwilami myśli samobójcze, ale takie dosłownie migawki. To pewnie przez tyle lat ciągłych porażek z niewielkimi sukcesami

Edytowane przez Fobic

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

24 minuty temu, Fobic napisał(a):

Znalezienie stałej pracy, walka z długami, uzależnieniem i chyba tyle.

Mam też chwilami myśli samobójcze, ale takie dosłownie migawki. To pewnie przez tyle lat ciągłych porażek z niewielkimi sukcesami

Dużo masz na głowie.

To teraz chyba najważniejsze znalezienie pracy.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Czy ja wiem...

W moich okolicach jest na przykład sporo zakładów stolarskich i tapicerskich, przyjmują również niewykwalifikowane osoby.

O,a ostatnio zwolniły się dwa miejsca na kolei,tylko średnie trzeba mieć.

Edytowane przez Maat

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

3 godziny temu, Maat napisał(a):

Czy ja wiem...

W moich okolicach jest na przykład sporo zakładów stolarskich i tapicerskich, przyjmują również niewykwalifikowane osoby.

O,a ostatnio zwolniły się dwa miejsca na kolei,tylko średnie trzeba mieć.

Ja mam dwa dyplomy, w tym jeden z politechniki warszawskiej, na wydziale informatyki a i tak o pracę ciężko. Pewnie dlatego, że długo już nie pracowałem w zawodzie. Co zrobić, sam tak chciałem. 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@Mic43, też mam dyplom.

Leży w szafie.

Tylko u mnie to było tak, że kompletnie nie wiedziałam,co chcę robić po maturze.

Nie miałam w ogóle tzw."powołania" do mojego zawodu ( jestem po polonistyce), pracuję od wielu lat fizycznie,nie mam żalu do nikogo.

A wysiłek fizyczny dobrze mi robi " na głowę" i to jest naprawdę fajne.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jestem przegranym człowiekiem. Tak mówię o sobie, choć być może niektórzy nie zrozumieliby, co dokładnie mam na myśli. Może patrząc z zewnątrz, moje życie wygląda jak przeciętne życie: mam pracę, mam mieszkanie, mam znajomych, mam dyplom. Zatem, w oczach społeczeństwa, wszystko jest w porządku. Ale wewnętrznie wiem, że nic z tego nie ma sensu. I to nie jest smutny żart ani desperackie wołanie o uwagę. To jest stan umysłu, który od lat mi towarzyszy. Z tego nie da się wyjść. Żyję w martwym punkcie, który odbiera mi każdą cząstkę mnie. Jestem przegranym, bo to, co miało być moim życiem, zostało zniszczone przez moje własne ręce, przez moje wybory, przez to, kim jestem. Niezależnie od tego, jak bardzo się staram, nie potrafię znaleźć drogi wyjścia.

Kiedy patrzę wstecz, widzę tylko fragmenty — te wszystkie momenty, w których miałem nadzieję, że coś się zmieni, że znajdę sposób na życie, które mnie usatysfakcjonuje. Ale te fragmenty są puste. Puste, bo nie potrafię przypisać im żadnego znaczenia. Często zastanawiam się, co zrobiłem źle, co mogłem zmienić, by nie znaleźć się w tym miejscu. Czy za dużo oczekiwałem od siebie? Czy nie wystarczyło mi, by być jak wszyscy inni? A może to po prostu tak miało wyglądać? Moje życie to tylko kolejna historia kogoś, kto nie pasuje do świata, który go otacza.

Nigdy nie pasowałem. Moje dzieciństwo to pasmo trudnych relacji. Może to z niego zaczęły się moje problemy. Byłem zawsze tym, który nie potrafił odnaleźć się wśród innych dzieci, tym, który nie rozumiał ich gier, ich żartów, ich sposobu patrzenia na świat. To nie była kwestia jakiejś specyficznej odmienności, ale raczej tego, że nie potrafiłem wejść w ten mechanizm społeczny. Inni nie byli dla mnie przyjaźni, raczej obojętni, a czasami wręcz wrogo nastawieni. Starałem się, próbowałem nawiązywać relacje, ale zawsze kończyło się to tym samym: poczuciem odrzucenia. Każda próba przyjaźni okazywała się nieudana, każda rozmowa zostawała bez odpowiedzi, jakby ktoś wyłączył przycisk „połączenia”.

Te porażki pozostawiły we mnie ślad. Z wiekiem, gdy dorastałem, zaczęły się pojawiać wątpliwości, czy w ogóle mam zdolność budowania prawdziwych relacji. Zawsze miałem poczucie, że nie rozumiem innych, że nie wiem, jak się z nimi komunikować. Gdy wszyscy mówili o swoich pasjach, o przyjaźniach, o miłościach, ja nie potrafiłem znaleźć swojego miejsca w tej rozmowie. Czułem się wykluczony, jakby całe moje życie było jednym wielkim błędem. Coś, czego nie potrafiłem zmienić, mimo prób.

W dorosłym życiu te problemy nie zniknęły. Chciałem być kimś, kto ma przyjaciół, kimś, kto potrafi rozmawiać, komuś, kogo inni chcieliby mieć wokół siebie. Ale życie zawodowe, tak samo jak życie towarzyskie, okazało się nie mniej skomplikowane. W pracy, mimo że miałem odpowiednie wykształcenie, nie potrafiłem odnaleźć się w tym wszystkim. Zawsze byłem tym cichym, niewidocznym, który nie ma odważnych opinii, który nie potrafi walczyć o swoje. Czasem próbowałem być bardziej asertywny, próbowałem udowodnić, że się liczę, ale i to nie wychodziło. Wciąż byłem tym, którego zespół ignorował, a szef traktował jak element tła. Kiedyś miałem marzenia, miałem plany, ale teraz, patrząc na to, co osiągnąłem, wiem, że te marzenia nigdy nie miały szans. Wszystko, czego pragnąłem, rozpłynęło się w bezkresnej pustce.

Czuję się, jakby moje życie było nieustannym biegiem w miejscu. Codziennie wstaję, idę do pracy, wykonuję te same czynności, jakby wszystko to było odgrywaniem roli w przedstawieniu, w którym nie znam swojego tekstu. Czasami zastanawiam się, po co w ogóle wychodzę z łóżka. Po co się staram, skoro wszystko to kończy się tym samym? Wiesz, co to znaczy czuć, że nie ma sensu? To znaczy, że codziennie patrzysz na ludzi dookoła ciebie i zastanawiasz się, co oni mają, czego ty nie masz. Co sprawia, że ich życie wygląda na pełne, a twoje jest puste? Zamiast żyć, starasz się przeżyć. Każdy dzień jest jak próba przetrwania. Każde wyjście z domu, każda rozmowa to walka z samym sobą.

Praca, którą mam, nie spełnia mnie. To nie jest moje miejsce. Na początku wierzyłem, że to tylko chwilowa faza, że może muszę się przyzwyczaić, że może to tylko moment, kiedy muszę przejść przez trudności, by w końcu odnaleźć swoje powołanie. Ale z każdym dniem czuję, jak coraz bardziej się wypalam. Moje ambicje, które kiedyś były takie silne, teraz wydają się śmieszne. To, co kiedyś uważałem za cel, teraz stało się tylko martwym punktem w moim życiu. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszyscy dookoła mnie pędzą naprzód, podczas gdy ja stoję w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

Wiem, że moje marzenia były zbyt wielkie. Chciałem czegoś, co było poza moim zasięgiem. Teraz, gdy patrzę na siebie, widzę, że te marzenia były tylko czymś, czego nie dało się zrealizować w świecie, w którym żyję. W świecie, który nie akceptuje takich jak ja. Może po prostu nigdy nie byłem stworzony do tego, by odnosić sukcesy. Może to wszystko to tylko próba dostosowania się do rzeczywistości, która nie jest dla mnie. Może naprawdę za późno jest, by coś zmienić. I choćbym próbował, już nie mam siły, by wyjść z tej spirali beznadziei.

Moje życie stało się rutyną. Wstaję codziennie, by realizować te same czynności, spotykać tych samych ludzi, mówić te same słowa. I choćbym się starał, nie potrafię wyjść z tej rutyny. I to jest najgorsze — to poczucie, że nic się nie zmienia, że cały czas żyję w kółko. Moje ambicje zginęły w tej monotonii. Nie ma już miejsca na marzenia, na rozwój, na coś, co mogłoby nadać mojemu życiu sens. Moje życie stało się szarą, bezosobową maszyną, która wykonuje zadania, ale nie daje żadnej satysfakcji. I wiesz, co jest najgorsze? To, że nie potrafię się z tego wyrwać.

Codziennie wstaję, idę do pracy, wracam do domu. Sam. I choć próbuję znaleźć coś, co mogłoby dać mi poczucie spełnienia, wiem, że to nie nastąpi. Ostatecznie wiem, że moje życie nie będzie lepsze. I to jest najboleśniejsze: świadomość, że nic się nie zmieni. Nie ma nadziei, nie ma przyszłości. Jest tylko przeszłość i teraźniejszość, która nie prowadzi donikąd. Czasami to uczucie ogarnia mnie całkowicie, a ja nie wiem, co zrobić z tą pustką w sobie.

Wiem, że jestem przegranym. Może to nie to, co widzą inni, ale w moim wnętrzu czuję to codziennie. Moje życie to tylko wspomnienie tego, co mogło być. I choćbym chciał, nie potrafię już niczego zmienić.

 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

6 godzin temu, Prince of darkness napisał(a):

Jestem przegranym człowiekiem. Tak mówię o sobie, choć być może niektórzy nie zrozumieliby, co dokładnie mam na myśli. Może patrząc z zewnątrz, moje życie wygląda jak przeciętne życie: mam pracę, mam mieszkanie, mam znajomych, mam dyplom. Zatem, w oczach społeczeństwa, wszystko jest w porządku. Ale wewnętrznie wiem, że nic z tego nie ma sensu. I to nie jest smutny żart ani desperackie wołanie o uwagę. To jest stan umysłu, który od lat mi towarzyszy. Z tego nie da się wyjść. Żyję w martwym punkcie, który odbiera mi każdą cząstkę mnie. Jestem przegranym, bo to, co miało być moim życiem, zostało zniszczone przez moje własne ręce, przez moje wybory, przez to, kim jestem. Niezależnie od tego, jak bardzo się staram, nie potrafię znaleźć drogi wyjścia.

Kiedy patrzę wstecz, widzę tylko fragmenty — te wszystkie momenty, w których miałem nadzieję, że coś się zmieni, że znajdę sposób na życie, które mnie usatysfakcjonuje. Ale te fragmenty są puste. Puste, bo nie potrafię przypisać im żadnego znaczenia. Często zastanawiam się, co zrobiłem źle, co mogłem zmienić, by nie znaleźć się w tym miejscu. Czy za dużo oczekiwałem od siebie? Czy nie wystarczyło mi, by być jak wszyscy inni? A może to po prostu tak miało wyglądać? Moje życie to tylko kolejna historia kogoś, kto nie pasuje do świata, który go otacza.

Nigdy nie pasowałem. Moje dzieciństwo to pasmo trudnych relacji. Może to z niego zaczęły się moje problemy. Byłem zawsze tym, który nie potrafił odnaleźć się wśród innych dzieci, tym, który nie rozumiał ich gier, ich żartów, ich sposobu patrzenia na świat. To nie była kwestia jakiejś specyficznej odmienności, ale raczej tego, że nie potrafiłem wejść w ten mechanizm społeczny. Inni nie byli dla mnie przyjaźni, raczej obojętni, a czasami wręcz wrogo nastawieni. Starałem się, próbowałem nawiązywać relacje, ale zawsze kończyło się to tym samym: poczuciem odrzucenia. Każda próba przyjaźni okazywała się nieudana, każda rozmowa zostawała bez odpowiedzi, jakby ktoś wyłączył przycisk „połączenia”.

Te porażki pozostawiły we mnie ślad. Z wiekiem, gdy dorastałem, zaczęły się pojawiać wątpliwości, czy w ogóle mam zdolność budowania prawdziwych relacji. Zawsze miałem poczucie, że nie rozumiem innych, że nie wiem, jak się z nimi komunikować. Gdy wszyscy mówili o swoich pasjach, o przyjaźniach, o miłościach, ja nie potrafiłem znaleźć swojego miejsca w tej rozmowie. Czułem się wykluczony, jakby całe moje życie było jednym wielkim błędem. Coś, czego nie potrafiłem zmienić, mimo prób.

W dorosłym życiu te problemy nie zniknęły. Chciałem być kimś, kto ma przyjaciół, kimś, kto potrafi rozmawiać, komuś, kogo inni chcieliby mieć wokół siebie. Ale życie zawodowe, tak samo jak życie towarzyskie, okazało się nie mniej skomplikowane. W pracy, mimo że miałem odpowiednie wykształcenie, nie potrafiłem odnaleźć się w tym wszystkim. Zawsze byłem tym cichym, niewidocznym, który nie ma odważnych opinii, który nie potrafi walczyć o swoje. Czasem próbowałem być bardziej asertywny, próbowałem udowodnić, że się liczę, ale i to nie wychodziło. Wciąż byłem tym, którego zespół ignorował, a szef traktował jak element tła. Kiedyś miałem marzenia, miałem plany, ale teraz, patrząc na to, co osiągnąłem, wiem, że te marzenia nigdy nie miały szans. Wszystko, czego pragnąłem, rozpłynęło się w bezkresnej pustce.

Czuję się, jakby moje życie było nieustannym biegiem w miejscu. Codziennie wstaję, idę do pracy, wykonuję te same czynności, jakby wszystko to było odgrywaniem roli w przedstawieniu, w którym nie znam swojego tekstu. Czasami zastanawiam się, po co w ogóle wychodzę z łóżka. Po co się staram, skoro wszystko to kończy się tym samym? Wiesz, co to znaczy czuć, że nie ma sensu? To znaczy, że codziennie patrzysz na ludzi dookoła ciebie i zastanawiasz się, co oni mają, czego ty nie masz. Co sprawia, że ich życie wygląda na pełne, a twoje jest puste? Zamiast żyć, starasz się przeżyć. Każdy dzień jest jak próba przetrwania. Każde wyjście z domu, każda rozmowa to walka z samym sobą.

Praca, którą mam, nie spełnia mnie. To nie jest moje miejsce. Na początku wierzyłem, że to tylko chwilowa faza, że może muszę się przyzwyczaić, że może to tylko moment, kiedy muszę przejść przez trudności, by w końcu odnaleźć swoje powołanie. Ale z każdym dniem czuję, jak coraz bardziej się wypalam. Moje ambicje, które kiedyś były takie silne, teraz wydają się śmieszne. To, co kiedyś uważałem za cel, teraz stało się tylko martwym punktem w moim życiu. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszyscy dookoła mnie pędzą naprzód, podczas gdy ja stoję w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

Wiem, że moje marzenia były zbyt wielkie. Chciałem czegoś, co było poza moim zasięgiem. Teraz, gdy patrzę na siebie, widzę, że te marzenia były tylko czymś, czego nie dało się zrealizować w świecie, w którym żyję. W świecie, który nie akceptuje takich jak ja. Może po prostu nigdy nie byłem stworzony do tego, by odnosić sukcesy. Może to wszystko to tylko próba dostosowania się do rzeczywistości, która nie jest dla mnie. Może naprawdę za późno jest, by coś zmienić. I choćbym próbował, już nie mam siły, by wyjść z tej spirali beznadziei.

Moje życie stało się rutyną. Wstaję codziennie, by realizować te same czynności, spotykać tych samych ludzi, mówić te same słowa. I choćbym się starał, nie potrafię wyjść z tej rutyny. I to jest najgorsze — to poczucie, że nic się nie zmienia, że cały czas żyję w kółko. Moje ambicje zginęły w tej monotonii. Nie ma już miejsca na marzenia, na rozwój, na coś, co mogłoby nadać mojemu życiu sens. Moje życie stało się szarą, bezosobową maszyną, która wykonuje zadania, ale nie daje żadnej satysfakcji. I wiesz, co jest najgorsze? To, że nie potrafię się z tego wyrwać.

Codziennie wstaję, idę do pracy, wracam do domu. Sam. I choć próbuję znaleźć coś, co mogłoby dać mi poczucie spełnienia, wiem, że to nie nastąpi. Ostatecznie wiem, że moje życie nie będzie lepsze. I to jest najboleśniejsze: świadomość, że nic się nie zmieni. Nie ma nadziei, nie ma przyszłości. Jest tylko przeszłość i teraźniejszość, która nie prowadzi donikąd. Czasami to uczucie ogarnia mnie całkowicie, a ja nie wiem, co zrobić z tą pustką w sobie.

Wiem, że jestem przegranym. Może to nie to, co widzą inni, ale w moim wnętrzu czuję to codziennie. Moje życie to tylko wspomnienie tego, co mogło być. I choćbym chciał, nie potrafię już niczego zmienić.

 

Niby dlaczego nic nie miałoby się zmienić, skoro masz 25 lat dopiero? Zazdro

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@Prince of darkness Wiesz… czytając Twój wpis, nie mogłem przestać myśleć o jednej rzeczy: to nie Twoje życie jest przegrane, tylko sposób, w jaki o nim myślisz. Napisałeś, że masz pracę, mieszkanie, znajomych, wykształcenie plus młodość – to nie są rzeczy bez znaczenia. To fundamenty, których wiele osób nie ma i za którymi tęskni. Ale jeśli sam siebie nazwiesz przegrywem, to nikt Cię z tego nie wyciągnie – bo to Ty codziennie powtarzasz sobie w głowie, że nie masz szans. A jak długo będziesz tak myślał, tak długo właśnie tak będzie.

To nie znaczy, że Twoje uczucia są nieprawdziwe. One są bardzo prawdziwe i ważne. Ale one wynikają z wewnętrznej narracji, którą sam sobie codziennie powtarzasz. Nikt z zewnątrz Ci tego nie narzuca. Ty sam to sobie robisz – i tylko Ty możesz to zatrzymać. Możesz wybrać, żeby zobaczyć siebie inaczej. Nie pozwól, żeby to kiepskie uczucie zdefiniowało całe Twoje życie. Każdy z nas miał momenty, kiedy czuł się nikim – nie jesteś tu wyjątkiem. Różnica polega na tym, że niektórzy w tym zostają, a inni zaczynają się z tego powoli wygrzebywać – i to nie dlatego, że ich życie nagle się zmienia, ale dlatego, że zaczynają inaczej o sobie myśleć. A to ma potem swój ciąg dalszy: zaczynasz inaczej myśleć o sobie – i nagle Twoje życie się zmienia. Tak to działa.

Nie jesteś przegrywem - jesteś człowiekiem, który utknął w swoim błędnym myśleniu. I z tego da się wyjść – ale pierwszym krokiem jest to, żeby przestać siebie stygmatyzować tym określeniem. Bo ono nie jest prawdą. To tylko etykieta, którą sam sobie przykleiłeś. Możesz ją też sam odkleić. Tak po prostu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W dniu 27.06.2025 o 08:44, Mic43 napisał(a):

nieprawda 🙂 jest mnóstwo osób, które cierpią i nie mają na to żadnego wpływu. W ogóle nie mamy wpływu na to, czy będziemy cierpieć, czy nie. Więc jesteśmy skazani na cierpienie, bo nie da się go wyrugować z życia. Jedni go mają więcej, inni mniej. Niektórych życie to tylko cierpienie i ich życie nie jest warte przeżycia, choć oni sami są wartościowi. 

👏👏👏👏

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

10 godzin temu, Mic43 napisał(a):

Niby dlaczego nic nie miałoby się zmienić, skoro masz 25 lat dopiero? Zazdro

25 lat to rzeczywiście młody wiek, pełen potencjału i możliwości, a takie słowa jak „niby dlaczego nic się nie zmieni?” brzmią na pierwszy rzut oka jak rozsądne przypomnienie, które ma rozbudzić nadzieję. Ale rzeczywistość często okazuje się mniej linearna i bardziej złożona. Młodość nie jest magiczną gwarancją szybkich zmian, ani przepustką do łatwego odnalezienia się w świecie. Czasem to, co wydaje się naturalne i proste dla innych, dla jednej osoby może być górą nie do przebycia.

Nie chodzi tu tylko o wiek — to raczej kwestia tego, jak na własnej drodze napotykamy przeszkody i ile sił potrzeba, żeby dalej iść, kiedy najprostsze kroki stają się wyzwaniem. Czasem nosimy w sobie bagaż doświadczeń, które wbrew temu, co by się chciało, nie ulatują z wiekiem, lecz wręcz utrwalają pewne wzorce, kształtują sposób, w jaki postrzegamy siebie i świat. Możesz mieć 25 lat i jednocześnie czuć się, jakbyś toczył walkę trwającą już całe dekady.

Zmiana nie pojawia się zazwyczaj z dnia na dzień, jak jakaś olśniewająca błyskawica. To często długi, mozolny proces, pełen potknięć i chwil zwątpienia. Młodość nie zawsze chroni przed tymi momentami — czasem wręcz przeciwnie, bo im większe oczekiwania, tym bardziej bolesne rozczarowania. Być może prawdziwą siłą nie jest szybka przemiana, ale wytrwałość, żeby trwać pomimo wszystkiego, mimo że nie widać jeszcze jasnego światełka na końcu tunelu.

Twoja „zazdrość” jest dla mnie też przypomnieniem, że są ludzie, którzy potrafią dostrzec, że życie to nie tylko ciężar, ale i możliwość, nawet jeśli czasem ta możliwość jest ukryta za mgłą codziennych trudności. Może to właśnie ta perspektywa jest potrzebna — nie po to, by przyspieszyć zmiany, których nie da się wymusić, ale by pamiętać, że one są możliwe. I że warto trzymać się tej myśli, nawet gdy trudno ją poczuć, nawet gdy dotychczasowe próby nie przyniosły efektu.

Dziękuję za ten impuls, bo to właśnie rozmowy i otwartość dają szansę na powolne przesuwanie się z miejsca, gdzie czujemy się uwięzieni, ku czemuś, co może jeszcze mieć kształt nowego początku.

8 godzin temu, Dryagan napisał(a):

Wiesz… czytając Twój wpis, nie mogłem przestać myśleć o jednej rzeczy: to nie Twoje życie jest przegrane, tylko sposób, w jaki o nim myślisz. Napisałeś, że masz pracę, mieszkanie, znajomych, wykształcenie plus młodość – to nie są rzeczy bez znaczenia. To fundamenty, których wiele osób nie ma i za którymi tęskni. Ale jeśli sam siebie nazwiesz przegrywem, to nikt Cię z tego nie wyciągnie – bo to Ty codziennie powtarzasz sobie w głowie, że nie masz szans. A jak długo będziesz tak myślał, tak długo właśnie tak będzie.

To nie znaczy, że Twoje uczucia są nieprawdziwe. One są bardzo prawdziwe i ważne. Ale one wynikają z wewnętrznej narracji, którą sam sobie codziennie powtarzasz. Nikt z zewnątrz Ci tego nie narzuca. Ty sam to sobie robisz – i tylko Ty możesz to zatrzymać. Możesz wybrać, żeby zobaczyć siebie inaczej. Nie pozwól, żeby to kiepskie uczucie zdefiniowało całe Twoje życie. Każdy z nas miał momenty, kiedy czuł się nikim – nie jesteś tu wyjątkiem. Różnica polega na tym, że niektórzy w tym zostają, a inni zaczynają się z tego powoli wygrzebywać – i to nie dlatego, że ich życie nagle się zmienia, ale dlatego, że zaczynają inaczej o sobie myśleć. A to ma potem swój ciąg dalszy: zaczynasz inaczej myśleć o sobie – i nagle Twoje życie się zmienia. Tak to działa.

Nie jesteś przegrywem - jesteś człowiekiem, który utknął w swoim błędnym myśleniu. I z tego da się wyjść – ale pierwszym krokiem jest to, żeby przestać siebie stygmatyzować tym określeniem. Bo ono nie jest prawdą. To tylko etykieta, którą sam sobie przykleiłeś. Możesz ją też sam odkleić. Tak po prostu.

Dziękuję za Twoją odpowiedź. Czytałem ją kilkukrotnie – i za każdym razem miałem wrażenie, że ktoś próbuje do mnie dotrzeć przez warstwy ciszy, w które przez lata owijałem samego siebie. To nie jest łatwe – nie dlatego, że jestem zamknięty, ale dlatego, że nie wiem już, czy którakolwiek z tych warstw daje się naprawdę rozchylić. Ale fakt, że próbujesz – że mówisz nie tylko z troski, ale też z wysiłkiem zrozumienia – to ma znaczenie. I chcę Ci za to podziękować.

Napisałeś, że to nie moje życie jest przegrane, tylko sposób, w jaki o nim myślę. Chyba rozumiem, co masz na myśli. W teorii zmiana wewnętrznej narracji może zmienić trajektorię losu, ale spróbuję wyjaśnić, dlaczego w moim przypadku to nie jest takie proste. Ta historia zaczyna się nie od myśli, ale od doświadczeń, które je ukształtowały.

Przez długi czas miałem nadzieję. A może lepiej: upór. Wewnętrzne przekonanie, że jeśli tylko będę wystarczająco się starał, coś się przesunie, coś się otworzy, coś zacznie zazębiać. Wierzyłem, że nawet jeśli nie mam naturalnej łatwości w relacjach, w przebijaniu się, w oswajaniu rzeczywistości, to dzięki cierpliwości i wysiłkowi mogę zbudować coś własnego, coś mojego.

Próbowałem. Rzeczywiście próbowałem. Zmieniałem środowiska, szukałem ludzi, podejmowałem terapie, przekraczałem siebie, tłumiłem lęki, uczyłem się komunikacji, wytrwałości, pracy. To nie była pasywność. To nie był brak inicjatywy. Wręcz przeciwnie – wiele z tych prób wymagało ode mnie więcej niż od tych, którym takie działania przychodzą naturalnie.

Jednak im więcej prób kończyło się ciszą, rozczarowaniem, brakiem odpowiedzi – tym trudniej było zrozumieć, co robię źle. A może to właśnie pytanie „co robię źle?” zaczęło budować we mnie to, co dziś nazywam utratą wiary w samego siebie. I nie jest to figura retoryczna, tylko surowa świadomość, że powtarzające się niepowodzenia zaczynają nadpisywać moje poczucie wartości.

Z czasem pojawił się jeszcze ból – bardziej fizyczny, pierwotny, nieustępliwy. Początkowo epizodyczny, potem codzienny, teraz stały. To nie jest metafora ani cień psychosomatyczny. To realny ból mięśni, głowy, karku, który zmienia ciało w napięcie, którego nie da się rozluźnić.

Przeszedłem badania neurologiczne. Diagnoza – nadwrażliwość neuronów. Układ nerwowy, który nie potrafi się wyciszyć, ciało reagujące na codzienne bodźce jak na zagrożenie. Codzienne funkcjonowanie w stanie gotowości, choć nic się nie dzieje, poza bólem, który powraca.

Trudno w takim stanie myśleć o zmianie „sposobu myślenia”. Myślenie jest skutkiem przeżycia, produktem codzienności – chaotycznej, męczącej i pozbawionej punktów odniesienia. Gdy dominuje ból, samotność i napięcie, trudno, by umysł był lekki, otwarty i wolny.

Kiedy słyszę „masz podstawy – mieszkanie, znajomych, wykształcenie” – nie zaprzeczam, ale to są rzeczywistości strukturalne, nie egzystencjalne. To jak powiedzieć tonącemu, że ma buty – prawda, ale buty nie pomagają oddychać. Praca bez sensu, mieszkanie bez domu, znajomości bez kontaktu – to nie życie, to powierzchowne trwanie. Z każdą godziną coraz trudniej powiedzieć, dlaczego jeszcze się unoszę.

Ta praca… jest dla mnie rodzajem męki, codzienną udręką, w której nie przesuwam się do przodu, lecz jedynie staram się nie zatonąć w bezkresnym labiryncie monotonnego istnienia. Nie jest to walka o lepsze jutro, lecz przetrwanie kolejnego popołudnia. To wymaga ode mnie wysiłku, którego często nie jestem w stanie dać, zwłaszcza gdy silne leki – czasem nawet opioidowe – ograniczają nie tylko samopoczucie, ale i możliwości, takie jak prowadzenie samochodu, które przecież od mnie się wymaga. To wszystko pozostawia poczucie utknięcia.

Wiem też dobrze, że inni mają swoje ciężary, często znacznie bardziej dotkliwe, ich historie są trudniejsze, a ból – głębszy. Nie oceniam, nie uskarżam się – po prostu mówię, jak jest z mojej perspektywy, subiektywnie i szczerze. To nie lament, lecz próba nazwania własnej prawdy, bez upiększeń i ucieczki w iluzje.

Moja egzystencja, napakowana farmakologią, by tylko przetrwać kolejny dzień, nie jest tym, czym chciałbym, aby było życie. To nie jest cel sam w sobie, lecz cichy alarm – znak, że ta opowieść wymaga zmiany, choć dziś jeszcze nie wiem, jak się do niej zabrać.

Jeszcze raz dziękuję za uwagę i cierpliwość – czasem to wszystko, czego potrzeba, by poczuć się choć trochę mniej niewidzialnym 🙂 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@Prince of darkness piszesz o bólu, napięciu, samotności i poczuciu utknięcia – to wszystko brzmi dla mnie bardzo znajomo. Sam mam za sobą trudne dzieciństwo, urazy, które siedzą głęboko, fobię społeczną i duże problemy z relacjami. Przez lata czułem, że jestem z boku – że coś we mnie nie działa tak jak powinno i że nigdy nie znajdę swojego miejsca. A jednak z czasem – choć długo na to czekałem – coś się zmieniło. Założyłem rodzinę późno, bo dopiero w wieku 35 lat. Nie wszystko od razu stało się łatwiejsze, ale obecność drugiego człowieka i dziecka w moim życiu pozwoliła mi inaczej spojrzeć na samego siebie. Przesunęły się priorytety, coś się we mnie rozluźniło. Wciąż mam w sobie różne lęki i trudności, ale już nie definiują całego mojego świata. Przez to i w pracy się zmieniło, zostałem doceniony jako specjalista, chociaż dalej jestem outsiderem.

Nie piszę tego, żeby dawać proste rady ani nikogo przekonywać, że "wszystko będzie dobrze". Ale wiem jedno: nawet bardzo głębokie warstwy, o których wspomniałeś, mogą się z czasem uchylić – może nie wszystkie naraz, może nie tak, jakbyśmy chcieli, ale wystarczająco, żeby zacząć oddychać trochę lżej. Z wiekiem człowiek przestaje się tak szarpać jak ćma w kloszu. Nadal czasem uderza w szkło, ale coraz częściej siada na chwilę, patrzy inaczej, oddycha spokojniej. I to już robi różnicę. Czasem pomaga też spojrzeć na siebie z boku, nie ze środka – jak na kogoś, komu po prostu warto współczuć, dać trochę luzu i nie oceniać zbyt surowo.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@Prince of darknessidz na terapie jakaś dobra, może grupowa ? Przepracuj przegadaj może uwolnisz się od przeszłości. Mi się wydaje że terapia grupowa jest jednak bardziej wspierająca i sensowna z punktu widzenia ludzkiej psychiki (osobniki stadne, taka natura że odnalezienie się w gromadzie bylo warunkiem przetrwania). Bo jesteś młody, masz przyjaciół których kiedyś nie miałeś (!) To super Fajnie że Ci się udało zdobyć, też bym chciałA. I masz pracę i to za.jebi :))) ppozdrawiam ściskam i na pewno dasz radę z tym nie ma znaczenia że dotąd nie dawało się 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

20 minut temu, Dalja napisał(a):

@Prince of darknessidz na terapie jakaś dobra, może grupowa ? Przepracuj przegadaj może uwolnisz się od przeszłości. Mi się wydaje że terapia grupowa jest jednak bardziej wspierająca i sensowna z punktu widzenia ludzkiej psychiki (osobniki stadne, taka natura że odnalezienie się w gromadzie bylo warunkiem przetrwania). Bo jesteś młody, masz przyjaciół których kiedyś nie miałeś (!) To super Fajnie że Ci się udało zdobyć, też bym chciałA. I masz pracę i to za.jebi :))) ppozdrawiam ściskam i na pewno dasz radę z tym nie ma znaczenia że dotąd nie dawało się 

Daljunia każe innym iść na terapię, a sama się na niej nudziła 😛

On już chodził, nie doczytałaś dokładnie, wiem, dużo tekstu xdd

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

@Dryagandzięki za próbę zmiany mojego punktu widzenia to naprawdę cenne. Wezmę to za dobrą monetę i postaram się małymi krokami dać sobie trochę więcej swobody. Zobaczymy jakie będą rezultaty. 

@Daljadziękuję za tak ciepłe słowa, co do przyjaciół to trochę inaczej ja to rozumiem, bo mogę powiedzieć mam znajomych, ale to takie "business is business", "czapka za kapelusz" bardziej nastawione są te relację na zyski z drugiej strony aniżeli faktyczna relacja oparta na czymś, co nie dotyczy pracy dla mnie troszkę to zbyt powierzchowne. Jeśli się nie zrozumieliśmy to nic nie szkodzi heh. 

@Mic43wiem, wiem moje grafomaństwo i ilość tekstu może być przytłaczająca postaram się trochę powstrzymać, bo to zbyt rozwlekłe wywody trzeba konkret. I tak podziwiam, że Wszyscy dotrwaliście do końca bez sarkazmu 😃

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

22 minuty temu, Prince of darkness napisał(a):

@Dryagandzięki za próbę zmiany mojego punktu widzenia to naprawdę cenne. Wezmę to za dobrą monetę i postaram się małymi krokami dać sobie trochę więcej swobody. Zobaczymy jakie będą rezultaty. 

@Daljadziękuję za tak ciepłe słowa, co do przyjaciół to trochę inaczej ja to rozumiem, bo mogę powiedzieć mam znajomych, ale to takie "business is business", "czapka za kapelusz" bardziej nastawione są te relację na zyski z drugiej strony aniżeli faktyczna relacja oparta na czymś, co nie dotyczy pracy dla mnie troszkę to zbyt powierzchowne. Jeśli się nie zrozumieliśmy to nic nie szkodzi heh. 

@Mic43wiem, wiem moje grafomaństwo i ilość tekstu może być przytłaczająca postaram się trochę powstrzymać, bo to zbyt rozwlekłe wywody trzeba konkret. I tak podziwiam, że Wszyscy dotrwaliście do końca bez sarkazmu 😃

Ah rozumiem tacy przyjaciele. Ale jeszcze się znajdą ci prawdziwi znajomi jak się trochę naczaruje w zyciu 

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Moje początki jako przegrywa zaczęły się od gry na pianinie, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej. Sytuacja wyglądała tak, że ojciec codziennie wracał do domu pijany, a matka nie mogła tego znieść.Trwało to może ze 4 lata? Niemalże każdego dnia. Coraz częściej musiałem w tak agresywnej atmosferze ćwiczyć. W końcu przyszły czasy publicznych, coraz większych, bardziej wymagających występów, coraz więcej ćwiczeń podczas których pierwszy raz w życiu odczuwałem lęk, latały przedmioty... byłem przerażony tym co się dzieje tak często w domu. Wygrałem konkurs w 2005 roku 😅 ale nawet nie odebrałem nagrody bo byłem tak stremowany, odebrała ją mama, a ja poszedłem z kolegami na piwo. Później było jeszcze conajmniej kilka bardziej kameralnych występów w salach klasowych i bardziej jakby.. mega stresującej sali kinowej na 376 osób, gdzie wygrałem swój jedyny konkus w 2005 roku Chopin - Prelude in E Minor (Op. 28 No. 4) 👇

 

MOTYLEK.thumb.jpg.bba6b84a64f83a9ed04cffaba2a07091.jpg

 

Później zaczęły się imprezy masowe, w salach szkół klasowych, co mnie nie ruszało i na luzie grałem - Marsz Turecki Amadeusza Mozarta. Powracały jednak grubsze imprezy w owym Centrum Kultury i Promocji i kinem jednocześnie. Dzięki atmosferze odliczającej bomby atomowej w zaciszu domowum ćwiczenie trudniejszych utworów, a nawet starego repertuaru nie szło wcale.

Miałem taki zwyczaj grania, że nigdy nie grałem z nut, zawsze z serca, czy tam z pamięci 💙, a choć grałem cały repertuar często, stres zrobił swoje i... zapomniałem nut Chopin - Nocturne in C Sharp Minor (No. 20). Jakby ktoś wymazał je nagle z pamięci. Po tamtym incydencie zasiadałem do pianina coraz rzadziej i z narastającym poczuciem pogardy wobec siebie, trudno to wytłumaczyć. To był już właściwie powolny koniec mojej gry, a początek wejścia w tzw. dopalacze, czyli początek uzależnienia od różnych środków psychoaktywnych.

 

Spróbowałem tzw. kadzidełek, które były chemicznie maczanymi (prochy) suszonymi ziołami, ale byłem fałszywie przekonany, że to coś fajnego i niegroźnego. Nie trudno było wpaść w pułapkę, bo pojedyncze zaciągnięcie się palonym suszem sprawiało zanik wszelkich problemów. Rodzinne awantury stawały się wręcz trochę śmieszne, a wraz z tym znikał mój lęk. Pojedynczy eksperyment stał się codzienną rutyną, stawałem się bardziej stabilny emocjonalnie, zamiast tymczasową huśtawką emocji. Ok, kończę ten off-topic, chyba potrzebowałem się troszkę wypisać a to był najodpowiedniejszym moim zdaniem temat 😜

Skasujcie te moje życiowe wypociny, chyba, że komuś pomogą, w co wątpię.

 

Pozdrawiam Przegrywów 🙃

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×