Skocz do zawartości
Nerwica.com

Latamy


wieslawpas

Rekomendowane odpowiedzi

Fragment tekstu

 

Latamy

 

Latamy

 

Dwa ścigacze przebiły się na początek kolumny samochodów i zatrzymały się na czerwonym świetle. Przez chwile stały w miejscu po czym, gdy zapaliło się zielone, prawie jednocześnie ruszyły do przodu. Zawyły silniki na wysokich obrotach. Przy prędkości 160 km/h obydwa stanęły na tylnym kole i jeszcze przyśpieszały. Na tle szarego nieba widać było dwa snopy światła. Motocykle z ogłuszającym łoskotem przejechały tak około trzystu metrów aby później opaść na dwa koła i zatrzymać się na kolejnych światłach. Manewr ten wcale nie był niebezpieczny dla wprawionego kierowcy. Odbywaj motocykliści byli doświadczonymi stunterami i zmierzali teraz do miejsca nazwanego potocznie Spalarnią, w którym miały miejsce nielegalne wyścigi samochodów i motocykli. Na luźniej o tej porze ulicy Żwirki i Wigury były także i dwie inne maszyny, które zmierzały dokładnie do tego samego celu. Było to Kawasaki ZZR 1100 potocznie nazywany „zykzakiem” oraz Hornet 600. Maszyną o większej pojemności kierował Krzysztof z zawodu inżynier budowlaniec. Miał około trzydziestu lat i zaliczone dziesięć sezonów w jeździe na dwóch kolach. Towarzyszyła mu młoda dwudziestotrzyletnia dziewczyna o imieniu Lidka. Pracowała jako hostessa w agencji reklamowej. Pracę tę zawdzięczała swej nieprzeciętnej urodzie. Studiowała dziennikarstwo i komunikację społeczną na pewnej prywatnej uczelni. Z Krzyśkiem poznała się całkiem niedawno na imprezie u znajomych. Błyskawicznie połączyły ich wspólne tematy związane z motocyklami. Zaczęli jedź z nocnymi watahami motonitów od Kolumny Zygmunta po Macdonald na Wilanowie. Zasuwali po 200 km/h trasą S8 na Bemowie.

Dzisiaj był czwartek i tradycyjnie udawali się na Spalarnie. Lawirując między samochodami przejechali obok lotniska Okęcie i skręcili w małą uliczkę na której znajdowała się stacja benzynowa. Chwilę potem odbili w prawo i znaleźli się na długiej prostej. Na tym odcinku szosy odbywały się wyścigi i popisy stunterów. Kierunek którym jechali był powrotną drogą i w tą stronę można było spokojnie przejechać. Kiedy zbliżyli się do skrzyżowania z wielkim łukiem ich oczom ukazał się tłum motocyklistów. Znajdowało się tam około pięciuset osób. Sprzęty stały zaparkowane na wąskiej bocznej uliczce a ich właściciele podziwiali popisy na główne drodze. Pokierowali swoimi jednośladami przez plątaninę uliczek i zatrzymali się na malutkim parkingu. Zsiedli z maszyn i zdjęli kaski. Natychmiast dał się słyszeć pomrok rozmów w tłumie, ryk motocykli które pruły powietrze na długiej prostej, pisk opon samochodowych. W powietrzu unosiła się woń metanolu. Przebijając się przez tłum zbliżyli się do głównej drogi.

- Ależ dzisiaj jest tych ludzi – powiedziała Lidka. – Nigdy aż tyle nie było.

- Faktycznie masa ludu jest dzisiaj – potwierdził Krzysztof – Ładna pogoda to dlatego.

Nie mieli szans na dostanie się na sam przód. Nikt nie chciał ustępować z pozycji w „pierwszym rzędnie”. Inżynier budowlaniec był jednak wysokim człowiekiem i ponad głowami innych widział co się dzieje, Lidka też jak na kobietę była wysoka – miała około sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i wyglądała znad ramion innych ludzi obserwując popisy drifterów i stunterów.

W tej chwili jeden z zawodników na fireblade podjechał na linie startu i ostro ruszył do przodu. Rozpędził się do stu pięćdziesięciu i usiadł na baku. Przełożył nogi przez kierownicę i w chwilę potem dodał gazu a przednie koło motocykla poszło w górę. Jechał tak około trzystu metrów i opadł spowrotem Maszyna stabilnie wylądowała na drodze. Była to arcytrudna sztuczka. Wielu potrafiło postawić moto na gumę ale stojąc na tylnych podnóżkach, natomiast zrobić to samo siedząc na baku było wyczynem, który nie każdy mógł powtórzyć. Gdy tylko fireblade znikł z pola widzenia na drodze pojawił się stuningowany Nissan Skyline. Mocna czterystukonna maszyna wyrwała do przodu i weszła w łuk zakrętu. Z tylnych opon leciał biały dym. Mając przód skierowany do środka łuku, samochód sunął bokiem przez zakręt. Trwało to około dziesięciu sekund po czym wyszedł na prostą. Gdy tylko Nissan skrył się za przydrożnymi osłonami na długiej prostej pojawiły się ścigacze R1, GSXR1000, CBR 1000rr. Stojąc w miejscu grzmiąc silnikami rozgrzewały opony snując za sobą chmurą białego dymu. W końcu wyrwały do przodu z oszałamiającym przyspieszeniem osiągając setkę w dwie sekundy i dwieście kilometrów na godzinę w sześć sekund. Nie zwalniały, wyjąć na najwyższych obrotach doszły do 300 km/h by później hamować gwałtownie bo już kończyła się droga.

-Sporo dzisiaj się dzieje – zauważył Krzysztof.

- Rzeczywiście sporo – zgodziła się dziewczyna.

- A co z wycieczką w Bieszczady – pytał motocyklista? – Są już jarych chętni?

- Napisałam na forum motocyklowym, ale do dzisiaj nikt się konkretnie nie zadeklarował.

- Kiedy planujesz tam jechać?

- W długi weekend czerwcowy – powiedziała dziewczyna. – Pojechalibyśmy do Wetliny. To dobra baza do wypadów w Bieszczady na górskie szlaki i do jazdy na moto.

- Jeśli w weekend czerwcowy to chętnie z tobą pojadę. Wezmę urlop w piątek i będę miał cztery dni wolnego.

- W takim razie jest nas dwoje. Dobrze by było jeszcze jakieś towarzystwo skołować.

- Popytam jeszcze wśród znajomych – powiedział Krzysztof. – Zostało jeszcze dwa tygodnie więc na pewno ktoś się znajdzie.

Miał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł ponieważ jakiś dźwięk niepokoju przetoczył się przez tłum. Okazało się, że był on spowodowany przyjazdem policji, która zablokowała wyjazd z parkingu. Stojąc w jednym miejscu sprawdzała dokumenty motocyklistów oraz trzeźwość. Jak zwykle zadzwonił jakiś maruda na policje, że jest głośno a ta podjęła standardową interwencje. Był to nie lada kłopot ponieważ chcąc nie chcąc trzeba było czekać na swoją kolej kontroli, co mogło potrwać nawet parę godzin. A dla kogoś kto nie miał ważnego przeglądu albo jeździł bez prawka konsekwencje były jeszcze większe. Wkrótce po tym jak przyjechała policja pojawiła się także straż pożarna. Jadąc powoli spryskiwali jezdnie wodą. Taki mokry asfalt nie nadawał się już do żadnych popisów. Był to więc ewidentny koniec imprezy na dzisiaj.

Kolej ich kontroli przyszła po półgodzinie. Policjanci sprawdzili ważność badań technicznych oraz prawo jazdy. Mierzyli także grubość bieżnika. Nie mogli jednak do niczego się przyczepić i dlatego bez żadnych problemów przepuścili Krzyśka i Lidkę. Gdy przebrnęli już przez policje dziewczyna zapytała.

- To co pojedziesz jutro do domu dziecka?

- Tak ja będę a ty?

- Też. Może spotkajmy się na miejscu koło jedenastej?

- Spoko. Może być jedenasta.

- Na Facebooku zapowiedziało się czterysta osób – dodała.

- W takim razie trzeba koniecznie przyjechać. Zapowiada się dobra zabawa dla nas i dla dzieciaków.

Zasunęli szybki w kaskach i uruchomili motocykle. Wsiedli na nie i pojechali dobrą dwupasmową drogą w kierunku Wilanowa. Musieli oczywiście jeszcze trochę posiedzieć w MacDonaldzie a może nawet uda się tam spotkać kogoś znajomego kto zechciałby pojechać w Bieszczady…

Był chłodny poranek. Niebo się zachmurzyło. Leciutki deszcz mrażył na motocykle stojące w pobliżu długiego na dwieście metrów dwupiętrowego budynku. Mieścił się w nim Dom Dziecka. Pomimo kiepskiej pogody dzieciaki tłumnie wylęgły na plac przed budynkiem. Pod czujnym okiem swych opiekunów podziwiały motocykle. Stało tutaj około dwustu maszyn. Wokół nich kłębili się motonici, dzieciaki oraz ich wychowawcy. Dzieci siadały za kierownicą, były wożone po placu. Widać było, że takie atrakcje sprawiły im mnóstwo radości. Ten gest ze strony miłośników dwóch kółek, zupełnie nie pasował do wizerunku dresiarza jadącego na jednym kole przez Marszałkowską. Wielbiciele jednośladów zdobywali się na takie altruistyczne gesty natomiast kierowcy puszek nie.

Krzysiek i Lidka przyjechali około jedenastej. Zaparkowali sprzęty prawie tuż przy klatce schodowej i natychmiast zostali otoczeni przez wianuszek dzieci. Były one w różnym wieku od czterech do piętnastu lat. Prawie wszystkie chciały usiąść za kierownicą bądź też być przewiezione. Krzysiek i Lidka ochoczo spełniali ich prośby. Sadzali dzieci na siedzeniu, wozili je po placu, robili zdjęcia. Widać było, że dzieciakom sprawia to wiele frajdy. Ktoś miał naprawdę dobry pomysł ze zorganizowaniem takiej imprezy. Przy tej okazji uruchomiono mobilny punkt oddawania krwi.

Lidka widząc to powiedziała do swojego kolejki

- Może oddamy krew. W sumie nigdy nie oddawałam jeszcze.

- Nie lubię widoku krwi ale niech będzie – zgodził się Krzysztof.

Podeszli do specjalnej karetki i ustawili się w kolejce.

- No i jak czy już ktoś się zdecydował na wyjazd w Bieszczady – zapytał kierowca ZZR.

- Nie jeszcze nie. Muszę się bardziej postarać bo do weekendu czerwcowego zostało tylko dwa tygodnie.

Na te słowa odezwał się trzydziestoletni mężczyzna stojący za nimi.

- Bieszczady? Zamierzacie tam pojechać w weekend czerwcowy?

- Tak. Dokładniej do Wetliny. Mamy już kwaterę na oku ale jest nas tylko dwoje – mówiła Lidka. – Szukamy towarzystwa.

- Chętnie z Wami pojadę. Byłem tam kilka lat temu i bardzo mi się podobało – powiedział odstawiając kask. – Przedstawię się Marek jestem – to powiedziawszy podał rękę Lidce i Krzyśkowi.

Ale temat Bieszczadów przyciągnął także innego motonite. Był to młody chłopak w wieku około dwudziestu czterech lat.

- Urodziłem się w Bieszczadach. Znam tamte trasy, chętnie z wami pojadę – powiedział ucieszony. Był początkującym motocyklistą i miał niezwykły entuzjazm do wszystkiego co wiązało się z dwoma kółkami. A najciekawsze były właśnie wspólne wycieczki po ładnych okolicach.

- Jestem Andrzej – przedstawił się. – Jeże na Suzuki GS500.

- To twoje pierwsze moto? – zapytał go Marek.

- Tak pierwsze.

- Bardzo dobre na początek. Nie ma co brać przykładu z takich którzy kupują ścigacza a później kończą tego samego dnia na zakręcie w rowie albo na drzewie.

- Dobrze zrobiłeś kupując GSa. Dobry motocykl do nauki jazdy – potwierdził Marek.

Kolejna osoba weszła do karetki w której pobierano krew. Przesunęli się kawałek do przodu.

- W takim razie wymieńmy się numerami telefonów. Musimy mieć ze sobą kontakt jeśli mamy jechać w Bieszczady – powiedziała Lidka wyjmując smartfon z kieszeni.

- Koniecznie, koniecznie – potwierdził Krzysztof.

Wstukali do telefonów numery. Lidka ucieszyła się, że znalazło się towarzystwo do wyprawy.

Wkrótce nadeszła ich kolej. Po kilkunastu minutach cała czwórka oddała krew i wróciła do motocykli. Okazało się, że Marek i Lidka mają tę samą grupę krwi. Czyżby ich to miało zbliżyć do siebie? W każdym razie Markowi Lidka bardzo się spodobała, ale postanowił nie dawać tego po sobie poznać.

Wrócili na plac pełen motocykli, dorosłych i dzieci po czym pochłonęła ich ta dobroczynna impreza.

 

Był upalny dzień. Ani jedna chmurka nie przesłaniała błękitu nieba. Czerwcowe słońce świeciło w zenicie. Z wysokości około czterystu metrów dochodził łoskot helikoptera, który zawisł nad wyłączonym z ruchu odcinkiem autostrady. Na ziemi trwały przygotowania do pobicia polskiego rekordu prędkości na motocyklu. Poprzedni najlepszy wynik należał do XX na motocyklu ZZ i wynosił 370 km/h. Maszyną, która pretendowała do zdetronizowania ZZ była sześćsetkonna Hajabusa, Kierował Marek. Ten sam mężczyzna, który wczoraj oddawał krew i umawiał się na wycieczkę w Bieszczady.

W pobliżu linii startowej stały policyjne samochody i jedna karetka pogotowia. Znajdowały się tam też prestiżowe samochody, którymi przyjechali przedstawiciele firm sponsorujących imprezę. Był to jeden znany koncern paliwowy oraz kilka marek motoryzacyjnych. Największy wkład finansowy poszedł na przerobienie seryjnej maszyny na dedykowaną do bicia rekordu prędkości. W tym motocyklu mało co było już seryjnie wyprodukowane. Prawie wszystko zostało zmodyfikowane pod kątem wytrzymania olbrzymiej mocy silnika i osiągnięcia aerodynamicznych kształtów i zredukowania masy. W pobliżu urządzonej naprędce bazy kręcili się także dziennikarze z branżowej prasy motoryzacyjnej.

Marek otrzymał także wątkowo wytrzymały kombinezon z włóknami kewlarowymi. Był to w zasadzie prototyp kombinezonu i nigdzie nie był on dostępny w sprzedaży. Charakteryzował się dużą wytrzymałością na ścieranie i miał wiele wkładek ze specjalnego materiału. Zakładając go miało się wrażenie noszenia zbroi.

Około dwunastej trzydzieści zaczęto przygotowania do bicia rekordu. Motocykl z kierowca zajęli miejsce na stracicie. Za nim ustawił się ratownik medyczny na Kawasaki ZZR 1400. Uruchomiono silniki w karetce pogotowia. Tutaj wszystko mogło się zdarzyć… Helikopter zawisł nad punktem w którym Hajabusa miała osiągnąć maksymalną prędkość. Gdy wszystko było już gotowe rozległ się dźwięk gwizdka. Hajabusa z potwornym rykiem silnika wyrwała do przodu. Już po pięciu sekundach osiągnęła 200 km/h. Wiatr zaczął stawiać co raz mocniejszy opór. Kierowca położył się płasko na baku patrząc przez przezroczystą owiewkę na drogę. A piekielnie mocna maszyna gnała co raz bardziej, doszła do 300 km/h i dalej się rozpędzała. Szeroka autostrada stała się teraz wąską ścieżką. A motocykl wciąż jechał co raz prędzej, wkrótce doszedł do 350 km/h i dalej gnał co raz szybciej. Silnik wył prawie na maksymalnych obrotach, wiatr był gorszy niż huraganowy, cała maszyna mocno wibrowała, ale potężny silnik pchał ja z coraz to większą prędkością. Na liczniku pokazało się 370 km/h. To był obecny rekord ale ta Hajabusa wciąż miała moc aby jechać jeszcze szybciej. Po kilku sekundach gdy wskazania obrotomierza podchodziły pod czerwoną kreskę, w miejscu pomiaru szczytowej prędkości licznik wskazał 420 km/h. Policyjna suszarka była bezradna wobec tak szybko przemieszczającego się obiektu. Licznik w motocyklu także nie pokazywał prawdziwej prędkości ponieważ tyle kolo jest w ciągłym uślizgu i dlatego wskazówka pokazuje zawyżone wartości. Tylko wskazania GPS są tutaj miarodajne. Kiedy Marek wrócił na linie startu podeszli do niego sędziowie. Odczytali zapis GPS i okazało się, że największa prędkość wynosiła 405 km/h. Rekord został pobity o 30 km/h. Wszyscy zaczęli bić brawo. Pojawiły się butelki szampana. Pito go prosto z butelek. Zapanowała radość. Pół roku przygotowań i wkład finansowy równy cenie luksusowego samochodu dały efekt w postaci osiągnięcia największej prędkości na motocyklu w Polsce.

Ci ludzie mieli dziś dobry dzień i po powrocie do Warszawy bawili się aż do samej nocy.

Marek był w kwestii relacji damsko męskich nieśmiałym człowiekiem. Lidka bardzo mu się podobała. Zauważył, że częściej myśli o niej niż o sobie. Długo zwlekał zanim do niej zadzwonił. Odwagi dodała zakończona powodzeniem próba bicia rekordu na motocyklu. To dodało mu większej śmiałości w końcu nie był byle kim z takim osiągnięciem. Ostatecznie któregoś popołudnia odważył się i zadzwonił. Okazało się, że Lidka chętnie z nim rozmawiała i zgodziła się na propozycje wycieczki nad Zegrze.

W niedziele w samo południe wyjechali z Warszawy i minąwszy Legionowo kierowali się ku rozległemu zalewowi. Temperatura wynosiła około 20 stopni celciusza i czuło się komfort. Na rondzie w Zegrzu skręcili w prawo i po przejechaniu stu metrów natknęli się na długi sznur samochodów stojących w korku. Wjechali na przeciwny pas i zasuwając pod prąd parli do przodu, chowając się w luki między samochodami gdy mijało ich jakieś auto. Tym sposobem dotarli do miejsca z którego widać było pływającą na wodzie barkę. Znajdowała się w niej restauracja. Zaparkowali maszyny na niewielkim parkingu z ubitej gliny. I poszli w stronę barki. W restauracji zamówili kawę i poszli z nią n górny pokład. Rozpościerał się stąd piękny widok na Zalew Zegrzyński. Wiało nawet dosyć mocno ale nie zamierzali z tego powodu schodzić w na dół do zamkniętego pomieszczenia. Usiedli za podłużnym stołem.

- Więc które to jest twoje moto? – zapytał Marek.

- Drugie, pierwszym było Kawasaki er5 – odpowiedziała dziewczyna pijąc kawę.

- Tak się składa, że mam dwa motocykle. Tę hondę oraz Hayabuse, którą pobiłem rekord prędkości w Polsce.

- Pobiłeś rekord prędkości?! – zdumiała się. – Kiedy?

- Wczoraj udało się to zrobić – pochwalił się.- Ale to pół roku przygotowań.

- Ile pojechałeś?

- czterysta pięć na godzine – postawił ostrożnie kubek z kawą na stole i dodał. – Poprzedni rekord to 370 km/h.

- Fantastycznie. Nie wiedziałam, że w tym domu dziecka poznam kogoś takiego!

- Oj tam, żadna ze mnie osobistość – żachnął się.

- A czym się zajmujesz? Z czego żyjesz?

- Prowadzę sklep odzieżą motocyklową i akcesoriami na Wilanowie – rozejrzał się dookoła. – Bardzo tutaj ładnie.

Jacyś ludzie przyszli na górę i rozsiedli się za sąsiednim stolikiem. Wiatr rozwiał włosy Lidce.

- W takim razie praca to motocykle i hobby to motocykle – zauważyła.

- Tak do tego od czasu do czasu alpinistyka. Wyjeżdżamy w góry i wspinamy się na skałki.

- Aha, cóż mam rzec. Jestem tylko zwykłą hostessą.

- Ale wole ciebie bardziej od królowej brytyjskiej.

Zaśmiali się.

- A co z Bieszczadami. Jedziesz za dwa tygodnie? - zapytała

- Jadę, pewnie że jadę. Muszę sobie kupić buty do chodzenia po górach. Bo chyba zamierzamy trochę pochodzić?

- Na pewno będę chciała, ale zobaczymy jak to wyjdzie.

Wiatr się wzmógł ale nie zamierzali schodzić na dół. Posiedzieli jeszcze dwadzieścia minut i wrócili do Warszawy. Marek zauważył, że dziewczyna zaczęła podobać się co raz bardziej. Aż się bał co z tego będzie jeśli jego uczucie nie zostaje odwzajemnione. Do tej pory żyło mu się tak spokojnie, że też musiał się zabujać w tej dziewczynie. Wszystko stanęło do góry nogami.

 

Dwa tygodnie szybko upłynęły. Nadszedł długi czerwcowy weekend z Bożym Ciałem, które wypadało w czwartek. Krzysztof i Andrzej wzięli sobie wolne w piątek. Lidka w ogóle nie miała przyjść do pracy natomiast Marek najzwyczajniej nie otworzył sklepu. Pogoda była pod psem, strugi deszczu lały się z nieba i nic nie zapowiadało, że miałoby wkrótce przestać. Umówili się na stacji benzynowej na ulicy Wołoskiej na godzinę dziewiątą rano. Wszyscy przyjechali w przeciwdeszczówkach. Na stacji zatankowali motocykle pod kurek i ruszyli w daleką drogę. Mimo paskudnej pogody nie zamierzali rezygnować ze swoich planów. Droga na Lublin była zatłoczona. Mnóstwo ludzi jechało na długi weekend. W Kobieli stał długi na trzy kilometrów korek przed rondem. Ominęli go jadąc poboczem.

W strugach deszczu przejechali przez Kurów i pomknęli do Lublina. Tutaj po przejechaniu przez miasto zrobili sobie przerwę. Zatrzymali się na stacji benzynowej. Wypili kawę zjedli po hotdogu i wyruszyli w dalszą podróż. Nadzieja zaczęła wstępować w ich serca kiedy osiemdziesiąt kilometrów przed Rzeszowem dostrzegli błękit nieba i koniec chmury deszczowej. Przestało padać nagle jak nożem uciął. W Rzeszowie zajechali na zapiekanki przy dworcu autobusowym. Jedząc je zgodzili się z zasłyszaną opinią, że są najlepsze w Polsce. Tutaj zdjęli przeciwdeszczówki i dalej pojechali w drogę. Przebrnąwszy przez to ładne miasto wjechali na ulice Podkarpacką, która była zatłoczona o tej porze. Jechali w długim sznurze pojazdów, którego nie było sensu wyprzedać. Trwało to około pół godziny, później po oddaleniu się od miasta znacznie się przerzedziło i można już było wyprzedzać samochody.

Podkarpacie przywitało ich pięknym słońcem i ładnymi pagórkami. Szczególnie tego brakowało na płaskim jak stół Mazowszu. Droga była dobra nawet lepsza niż spodziewali się, że będzie. Co kawałek był w zakręt, miało się wrażenie jakby się jechało w karuzeli. Za Sanokiem wpakowali się w duży korek ciągnący się aż do Zagórza. Omijali go jadąc pod prąd i chowając się przed jadącymi z naprzeciwka samochodami. W Lesku zrobili sobie małą przerwę. Zatrzymali się na mieście, zjedli lody i pomknęli dalej. Droga zaczynała się robić co raz ładniejsza. Pojawiły się piękne góry. Krajobrazy były przewspaniałe. Przejechali przez Cisnę i jechali dalej górska drogą do Wetliny. Pogoda zaczęła dopisywać, pięknie świeciło słońce na niebie nie było ani jednej chmurki. Czuć było nawet upał. To dobrze, że nie poddali się paskudnej pogodzie w Warszawie, za to teraz spotykała ich nagroda.

Do Wetliny dotarli na siedemnastą. Znaleźli dom w którym mieli wynajęte kwatery. Zajechali motocyklami na podwórko i zaparkowali je jeden przy drugim. Właściciele gospodarstwa agroturystycznego mieli około sześćdziesięciu lat. Przywitali ich życzliwe i zapytali o drogę, po czym kazali iść na górę położyć swoje rzeczy. Tak się szczęśliwie złożyło, że zajęli cale piętro domu. Lidka miała swój osobny pokój a mężczyźni mieli trzyosobowy. Rozpakowali się po podróży i wzięli prysznic.

Ustalili, że na wieczór idą do knajpki o nazwie Baza Ludzi z Mgły. Tymczasem zaś odpoczywali po długiej podróży.

 

Baza Ludzi z Mgły była przytulnym miejscem. Znajdowały się w niej grube ławy i stoły. Przy barze na ścianach zamocowano poroża jeleni. W pubie tym sprzedawano chyba piwa z całego świata. Butelki z rozmaitymi etykietami stały na grubych półkach. Motocykliści usiedli na okrągłych taboretach za barem. Lidka zmęczona prowadzeniem motocykla powiedziała.

- No to niezłą trasę dzisiaj walnęliśmy

- Faktycznie. Będzie około pięciuset kilometrów – odezwał się Krzysiek.

Barmanka podała im piwo.

- I oto moja nagroda za tą dzisiejszą trasę – mówił Marek pociągając złocisty napój. – Co robimy jutro?

- Pojedziemy dużą pętlą bieszczadzką a przynajmniej jej częścią – zaproponowała dziewczyna. – Z Wetliny do Ustrzyk Górnych, później przez Lutowiska do Ustrzyk Dolnych. Tam moglibyśmy zjeść obiad a później pojechalibyśmy do Soliny.

- To jest dobry pomysł – stwierdził Marek. – To nam zajmie całe rano i popołudnie. A co robić wieczorem?

- Jak to co przyjść tutaj na piwo – zaśmiał się Krzysiek.

- Albo zapalić ognisko – zaproponowała Lidka racząc się piwem ze sokiem.

- Nie wiadomo czy nam gospodarze dadzą zapalić ognisko – wyraził swą niepewność Krzysiek.

- Dzisiaj z nimi pogadamy jak wrócimy – odpowiedziała dziewczyna.

Czas w tym pubie sączył się powoli i leniwie zgodnie z bieszczadzką filozofią życia. Pili piwo o rozmawiali na tematy motocyklowe to znaczy o znajomych motocyklistach, wycieczkach na moto, sprzęcie motocyklowym. Cieszyli się, że są w Bieszczadach – chyba najlepszym w Polsce miejscu dla wielbicieli dwóch kółek. Tego dnia, zmęczeniu długą trasą nie siedzieli długo w pubie. Wyszli stąd około dwudziestej drugiej, żeby odpocząć. Przed dwudziestą trzecią już spali w łóżkach.

Tego poranka słońce świeciło bardzo ładnie na bezchmurnym niebie. Nad ranem po polach snuły się mgły. Ptaki ćwierkały głośno już od czwartej nad ranem. Andrzej, Marek, Krzysiek i Lidka wstali około ósmej. Napili się kawy, umyli zjedli śniadanie i byli gotowy do drogi. Zabrali ze sobą skromne bagaże i około dziewiątej byli już przy motocyklach.

- To gdzie teraz jedziemy ? – zapytał Marek.

- Na Wołosate. Pokaże wam fajną trasę – odpowiedział Andrzej.

Wsiedli na swoje maszyny i wytoczyli się na drogę. Po prawie i po lewej stronie rozpościerały się zalesione góry. W górze świeciło słońce, na polach pasły się krowy. Pojechali na wschód Wielką pętlą bieszczadzką. Droga obfitowała w zakręty i dobrze się po niej jechało. Po piętnastu minutach dotarli do serpentyn prowadzących w dół. Rozpościerał się z nich fantastyczny widok na Tarnice. Zatrzymali się i zaczęli robić zdjęcia.

- Coś fantastycznego – mówiła Lidka. – Bieszczady są przepiękne!

- Ślicznie jest tutaj – potwierdził Marek.

- Z drogi góry wyglądają dobrze, ale kiedy się po nich chodzi jest jeszcze lepiej – rzekł Andrzej.

Po krótkiej sesji zdjęciowej pojechali dalej. Trasa wiodła przez las. Mimo wczesnej pory był duży ruch. Widywało się rejestracje z całej Polski. Masa ludzi przyjechała w Bieszczady na ten długi weekend. Po kilkunastu minutach jazdy przez lasy dotarli do Ustrzyk Górnych. Była to malutka miejscowość przy drodze. Stało przy niej kilka budynków – parę hoteli i restauracji. Był też duży ośrodek wypoczynkowy w którym znajdowały się domki letniskowe. W miejscowości tej odbili w prawo i pojechali na Wołosate. Prowadziła tam teraz dobra droga. Jeszcze parę lat temu nawierzchnia była tak fatalna, że przypominała podziurawiony ser szwajcarski. Cały czas trzeba było stać na podnóżkach i wymijać dziury. Obecnie na Wołosate wiodła gładzika droga. Jechali do przodu mając cały czas widok na Tarnice. Tak jak wszędzie w Bieszczadach szosa obfitowała w liczne zakręty. Pojawiło się na niej kilka motocykli jadących w przeciwną stronę. W końcu dojechali do samego Wołosatego. Zatrzymali się na małym parkingu przy przydrożnej knajpce. Na północ rozpościerał się wspaniały widok na pasmo górskie nad którym dominowała Tarnica. Zdjęli kaski i zaczerpnęli świeżego powietrza.

- Ładnie tutaj – powiedziała Lidka. – Widoki są cudowne.

- Tak to ładne miejsce – zgodził się Andrzej.

- Ciekawe ile się idzie na tą Tarnice? – zapytał Krzysztof.

- Około trzech godzin w jedną stronę – rzekł Andrzej. – Ale widoki ze szczytu są niesamowite.

- Może tam jutro pójdziemy? – zapytał Krzysztof.

- Etam, znam lepszą trasę – mówił Andrzej patrząc na drogę, na której pojawił się pojedynczy motocykl.- Połonina Wetlińska. Tam jest pięknie. Idąc na Tarnice tylko się zasapiesz i zaznasz wiatru. Co prawda widoki są fajne, ale Połonina Wetlińska, to podróż przez przyrodę.

Wyjęli telefony i zaczęli robić sobie zdjęcia na tle gór. W tym czasie podjechała do nich para na motocyklu Yamaha FJR 1300. Zatrzymali się przy nich, zeszli z motocykla i przywitali się.

- Cześć

- No cześć – powiedzieli razem.

- Ładnie tutaj – odezwał się kierowca jadący na Yamasze.

- No bardzo ładnie – potwierdził Andrzej. – A wy z daleka?

- Z Wrocławia. Drugi dzień jesteśmy w Bieszczadach i bardzo nam się tutaj podoba.

- To fajnie – mówił Andrzej. – Jeżdżę tutaj co roku i jeszcze mi się nie znudziło. A gdzie mieszkacie?

- W Cisnej na kwaterze.

- Byliście w Siekierezadzie?

- No nie, dzisiaj się wybieramy.

- Aha. Po górach zamierzacie trochę pochodzić? – pytał Andrzej.

- Juto idziemy na Połoninę Wetlińska.

- To może byśmy poszli z wami?- wtrąciła Lidka.

- Dobry pomysł – zgodził się kierowca Yamahy – A jak chcecie to dzisiaj możemy się spotkać wieczorem w Siekierezadzie.

- No właśnie, to jest kultowe miejsce wiec trzeba je odwiedzić – rzekł Andrzej.

Wymienili się numerami telefonów z parką na Yamasze. Po czym wsiedli na motocykle i pojechali powrotem do Ustrzyk Górnych, tam odbili w prawo i pojechali na Ustrzyki Dolne. Za Lutowiskami zjechali z drogi na parking urządzony w punkcie widokowym z którego rozpościerała się piękna panorama na gniazdo Tarnicy. Zrobili sobie parę zdjęć i pojechali dalej. Ustrzyki Dolne zupełnie nie przypominały tych położonych bardziej na południe. Były prawdziwym miastem jako się patrzy.

Bloki, ulice, dworzec autobusowy, domy handlowe i przepiękny ryneczek. Pojechali w górę aby zobaczyć istniejący jeszcze za czasów komuny hotel Laworta. Budynek nie zrobił jakiegoś większego wrażenia. Prostokątna bryła rzeczywiście przypominała komunistyczne czasy. Mimo to był to i tak najlepszy hotel w okolicy. Zrobiwszy sobie zdjęcia zjechali w dół. Na ryneczku znaleźli mała pizzerie.

Zaparkowali przy niej motocykle. Stały tam też dwa BMW GS1200 na niemieckich numerach rejestracyjnych. Grupa motocyklistów zza zachodniej granicy siedziała w głębi ogródka. Przywitali się z nimi machnięciem ręki.

- Nawet Niemcy tutaj przyjeżdżają – zauważył Andrzej Zadowic się na krześle.

Kelnerka przyniosła im menu. Po dłuższym namyśle zdecydowali się na pizze hawajska z szynką i ananasem.

- To co jutro wychodzimy w góry? – zapytał Marek.

- Tak pokaże wam cudowne widoki z Połoniny Wetlińskiej.

- Dzisiejsza trasa była bardzo fajna – powiedział Krzysztof. – A słyszałem, że w Cisnej jest jakiś zlot motocyklowy.

- Poważnie jest tam zlot?

- Poważnie, ale nie wiem czy w naszym przedziale wiekowym bo to zlot pierników.

- Zlot pierników – zaśmiał się Andrzej - Co za nazwa.

- Może nas nie wpuszczą bo za młodzi jesteśmy?

- Wpuszczą, wpuszczą.

Dostali pizze i napoje. Jedzącą pizze rozmawiali o Niemcach.

- Ci to dopiero mają przygodę. Wyjechać za granice na moto to jest to – mówił Andrzej.

- Ciekawe czy tylko w Bieszczady przyjechali czy jadą gdzieś dalej – zastanawiała się Lidka.

- Mają ze sobą namioty to pewnie gdzieś dalej jadą – zaważył Krzysztof.

Jedząc pizze odpoczęli trochę po podróży. W czasie gdy siedzieli w restauracji do ich motocykli przychodziły grupki dzieciaków i zaglądały do liczników. Największym zainteresowaniem cieszyła się sportowa CBRka Marka, chociaż tam był problem ze sprawdzeniem „ile pójdzie” ponieważ prędkościomierz był elektroniczny. Maksymalna prędkość 320 zna Kawasaki Krzyśka budziła podziw. Nie wiadomo co się stało z tym właśnie motocyklem ponieważ kiedy wyszli z pizzerii i chcieli jechać nie odpalał. Pomimo kręcenia rozrusznikiem silnik ani prychał. Dalsza wycieczka stała pod znakiem zapytania. Jeśli moto nie odpali to gdzie je tutaj w Bieszczadach naprawić. Kręcili rozrusznikiem prawie do samego wyczerpania akumulatora, ale nic to nie dało. Widząc to podeszli do nich Niemcy.. Przedstawili się po angielsku i zapytali czy mogą w czymś pomóc, ponieważ widzą, że jest problem a jeden z nich jest mechanikiem. Krzysztof zgodził się. Niemiecki mechanik obejrzał motocykl i stwierdził, że padł regulator napięcia.

- Skąd tutaj wytrzasnąć regulator napięcia? – zastanawiał się Krzysztof

- Dzisiaj jest piątek w sumie dzień roboczy wiec może w Larssonie jest czynne… - zastanawiał się Marek. Uruchomił smartfon. I wszedł na stronę internetową tej firmy. Zadzwonił i okazało się, że jest otwarte. Mieli nawet taki regulator, ale powstał problem jak go doręczyć. Był długi weekend i firmy kurierskie nie działały. Po namyśle wpadli na pomysł, że może go przywieźć autobus, który jeździ trasa Warszawa – Ustrzyki Dolne. Tylko ktoś w Warszawie musiały go odebrać z Larssona i dać kierowcy. Marek zdzwonił do swojego znajomego a ten zgodził się na taka operacje. Uff sytuacja już była opanowana. Niemcy powiedzieli, że pomogą wymienić regulator. Teraz trzeba było znaleźć dobre miejsce na przechowanie motocykla. Długo chodzili po mieście aż w końcu znaleźli jakiś ogrodzony domek, którego właściciele zgodzili się wziąć na jedną noc zepsute Kawasaki. Motocykliści przepchali więc maszynę i wstawiwszy ją do garażu podziękowali i pojechali dalej. Krzysiek jechał we dwóję z Andrzejem na GS500. Opuścili Ustrzyki Dolne i pojechali drogą na Sanok. W Uhercach Mineralnych skręcili w lewo na pewna lokalną drogę prowadzącą do Soliny. Wiła się ona wąską witką przez pola uprawne i lasy. Było na niej mnóstwo fajnych zakrętów. W pewnym miejscu znajdował się bardzo strony podjazd a za nim zjazd wysycony zakrętami. To mniejsza lokalna droga była lepsza niż krajowa szosa prowadząca z Sanoka do Ustrzyk Dolnych. Po półgodzinie zajechali do Soliny. Już z daleka widać było imponujących rozmiarów zaporę oraz piękne zielone wzgórza rozpościerające się nad nią. Pokonali pod górę dwie małe serpentyny i wjechali w centrum miasteczka. Ruch na ulicy był znaczny. Czekając na możliwość skrętu w lewo przepuszczali samochody jadące prosto. W końcu trafiła się luka i skręcili na duży parking przy drodze. Znaleźli wolne miejsca i postawili motocykle. Kiedy zdjęli kaski poczuli świeże górskie powietrze oraz zapach wody. U parkingowego otrzymał bilety i ruszyli na miasto.

- Ależ tutaj ludzi – mówiła Lidka idąc w górę po schodach.

Rzeczywiście tłum był jak na jarmarku. Weszli po schodach na górę i dostali się do wąskiej alejki na której obydwu stronach stały sklepy z pamiątkami. Czego tam nie było. Od gwizdków na wodę, przez obrazy aż po duże rzeźby. Tłum tutaj był niesamowity. Ludzie chodzili, zatrzymywali się przy straganach i oglądali towary a niektórzy kupowali. Alejka ta prowadziła do zapory. Przeszli przez wąską furkę na teren zapory i oczom ich ukazał się wspaniały widok składający się z szeroko rozlanego lśniącego lustra wody oraz wysokich pokrytych lasem gór poza nim.

Krzysiek nie mógł wytrzymać i zawołał z podziwem.

- Jejku jak tutaj pięknie, że też ja nigdy wcześniej tutaj nie byłem!

- Bardzo ładne miejsce – zgodziła się Lidka.

Kiedy tak szli przez zaporę smagał ich rześki wiatr wiejący znad wody. Podeszli do ogrodzenia zapory od strony gdzie piętrzyła się woda i zobaczyli masę ryb pływających tuż przy zaporze. Były tam małe rybki ale też czasami trafiały się metrowe potwory. Ludzie karmili je rzucając chleb i bułki. Będąc pośrodku zapory zrobili sobie pamiątkowe zdjęcia. Krzyśkowi który posmutniał z powodu popsucia się moto humor już się poprawił. Patrzył na góry i tafle zalewu optymistycznym spojrzeniem. Przeszli na drogą stronę zapory i odkryli za nią „miasteczko” gastronomiczne składające się z mnóstwa knajpek.

Znaleźli taką z której rozpościerał się widok na zalew i usiedli na krzesłach. Zamówili coca cole. Z piwkiem musieli poczekać na wieczór.

- W sumie nie wiem sam czy dobrze zrobiliśmy decydując się na nocleg w Wetlinie – mówił Andrzej z tonem powątpiewania. – W sumie tutaj jest więcej ludzi. Coś się dzieje.

Marek popijając zimną cole powiedział.

- Mnie tam bardziej się podoba w Wetlinie. Cisza i spokój. Ludzi mam wystarczająco dużo w Warszawie.

- No tak a poza tym Wetlina to są prawdziwe góry. Solina to jeszcze nie są prawdziwe Bieszczady – rzekł Andrzej.

Chwile pomilczeli obserwując ludzi, którzy na rowerach wodnych odbijali od brzegu.

- To co idziemy dzisiaj do tej Siekierezady? – zapytała Lidka?

- Jak wrócimy do Wetliny to zadzwonimy do nich, to znaczy do tej parki na FJR – odpowiedział Marek.

- Może jutro przyjedziemy się tutaj wykąpać? – zaproponował Krzysiek.

- Nie jutro idziemy w góry na Połoninę Wetlińska – rzekł Andrzej. – Zobaczycie, że nie będziecie żałowali.

- Musimy też odebrać ten regulator napięcia z autobusu – zauważył Krzysiek.

- Cholerna awaria, że to tak nam popsuło plany – zirytował się Marek. – Autobus będzie w Ustrzykach na siedemnastą, wiec musimy się śpieszyć.

- Spokojnie. Damy radę przejść przez Wetlińska i na szesnastą być przy motocyklach. Później pojedziemy do Ustrzyk – powiedział Andrzej z uspokajającym tonem w głosie.

- OK. Zdajemy się na ciebie – mówił Marek dopijając cole. – To co, chyba lecimy dalej?

- Lecimy – powiedziała Lidka. – Do Polańczyka – dodała.

Przeszli przez zaporę, przebrnęli przez tłum ludzi na alejce ze straganami, zeszli w dół po schodach i znaleźli się na parkingu. Tam zapłacili za postój motocykli. Było już gorąco i chciało się jechać aby wiatr chłodził spocone ciało. Wsiedli na swoje maszyny i wydostawszy się z parkingu skręcili w lewo i potoczyli pod górę. Droga wiodła przez gęsty las spoza którego od czasu do czasu przebłyskiwała tafla zalewu. Zakręty były co raz ciaśniejsze musieli mocno przechylać maszyny na boki. Las się skończył i ich oczom ukazały się zabudowania oraz pola uprawne. Przejechali około kilometra i dotarli do znaczne szerszej drogi krajowej. Skręcili w lewo i podążając pod górkę dostali się do Polańczyka. Na szczycie wzniesienia rozpościerał się wspaniały widok na wody Zalewu Solińskiego i trzy zalesione szczyty górskie, które wyrastały z ziemi jak olbrzymie płetwy rekina. Zjechawszy na dół odbili w lewo na główna ulicę w Polańczyku. Była dosyć stroma. Po jej obydwu stronach znajdowały się sanatoria i domy uzdrowiskowe. Na samym dole mieściło się mnóstwo stylowo, po góralsku urządzonych knajpek. Ogródki gastronomiczne były pełne ludzi jedzących potrawy lub popijających piwo. Nie mało było tam emerytów stacjonujących w kilku mieszczących się tutaj sanatoriach. Ale było też i mnóstwo młodzieży, która spała na kwaterach albo pod namiotami.

- Fajne miejsce – powiedziała Lidka. – Musimy tutaj kiedyś przyjechać wieczorem.

- No to może jutro – zaproponował Krzysztof. – Jak będę miał sprawnego zygzaka to chętnie tutaj przyjadę.

- Ładnie tutaj – zgodził się Marek. – Nawet ci ludzie jakoś mi tak nie przeszkadzają bo są inni niż w Warszawie.

Nie byli jedynym motocyklistami w Polańczyku - wręcz przeciwnie co chwile przyjeżdżała jakaś grupka wielbicieli dwóch kółek. Pozdrawiali ich machnięciem ręki. Kilka maszyn stało zaparkowanych przy pizzerii. Dawało się to wyczuć, że Bieszczady są mekką motocyklistów.

Pochodzili na ruchliwej ulicy około kwadransa po czym wsiedli na swoje maszyny i pojechali w górę. Mieli w planach jeszcze wieczorne spotkanie w Cisnej w Siekierezadzie i musieli wrócić do Wetliny przed dziewiętnastą.

Wyjechawszy na górę skręcili w lewo i wrócili na drogę krajową. Obfitowała ona w zakręty i wzniesienia. Na przemian po bokach pokazywały się lasy i pola uprawne. Kolejnym piękny punkt widokowy znajdował się tuż przed Wołkowyją. Tam z góry widać było szerokie rozlewisko Zalewu Solińskiego a w dali piękne góry. W zasadzie gdzie człowiek by nie spojrzał wszędzie rozciągał się las a na jego tle duża niebieska plama zalewu. Zjechali na dół i minęli rozległa zatokę. Od tego momentu niebieska tafla wody zawsze im towarzyszyła po lewej stronie. Dojechali do Bukowca i tam skręcili na drogę do Terki. Prowadziła ona pod górę a później łagodnym zboczem zjeżała w dół, w dalekiej Terce zatrzymali się na chwilę przy runach świątyni. Zrobili sobie zdjęcia i ruszyli dalej. Droga znacznie się zwężyła i przeplatała wraz ze strumieniem. Prawie co 50 metrów był zakręt, było też na niej wiele wzniesień. Po obydwu stronach rozpościerały się góry. Trasa wiodła przez wąwóz, który czasami miał szerokość kilu metrów a czasami kilkunastu. Widoki były przepiękne. Nic dziwnego, że ta dróżka była zaliczona do tras widokowych w Bieszczadach. Jechali tą wspaniałą drogą około dwudziestu minut, po czym wyjechali w miejscowości Buk na dużą pętle Bieszczadzką. Skręcili w lewo i pomknęli w stronę Wetliny. Kiedy dotarli już na kwaterę była godzina osiemnasta. Zadzwonili do pary, którą spotkali ma Wołosatym umówili się z nimi na spotkanie o dwudziestej w Siekierezadzie. Ponieważ mieli jeszcze półtorej godziny zjedli, odpoczęli, wzięli prysznic. Około dziewiętnastej trzydzieści luźno ubrani bez kombinezonów motocyklowych wsiedli na swe maszyny i pojechali do Cisnej.

W Siekierezadzie jak zwykle w czasie sezonu panował tłok. Przy barze napotkali parę którą poznali rano. Dłuższy czas podziwiali specyficzny wystój tego znanego miejsca. Najbardziej charakterystyczne były siekiery powbijane w stoły. Ponieważ w środku nie było miejsca wyszli do ogródka na zewnątrz.

Tam ponownie przypomnieli swoje imiona – dziewczyna miała na imię Izabela a chłopak Mirek.

- To dawno już w Bieszczadach? – zapytała Lidka?

- Około tygodnia – opowiedział Mirek. – Trochę już zjeździliśmy tutejsze drogi.

- A gdzie jest najładniej? – pytał Krzysztof.

- Trudno powiedzieć – mówiła Izabela. – Chyba w górach jest najfajniej, ale tam jeszcze nie byliśmy.

- My się wybieramy jutro w góry – odezwała się Lidka. – Jak chcecie to chodźcie z nami.

- Wspaniale. A gdzie idziecie?

- Na Połoninę Wetlińska

- Co myślisz o tym Mirek – pytała Izabela. – idziemy?

- Jestem za. Po Bieszczadach jeszcze nie chodziłem.

Kiedy tak siedzieli i popi laki piwo ze sprajtem podszedł do nich jakiś człowiek mówiący lokalnym akcentem. Ponieważ byli ciekawi tubylców, zaproponowali mu piwo. Ten nie odmówił.

Okazało się, że był kiedyś maszynistą w kolejce wąskotorowej. Pijąc złocisty napój opowiadał swoje przygodowy związane z pracą na kolei. Obecnie był już na emeryturze i żył sobie spokojnie.

W czasie pobytu w Siekierezadzie lepiej poznali się z parą jeżdżącą na FJR 1300 i umówili na jutro o godzinie dziewiątej rano. Ponieważ szlak na Połoninę Wetlińska zaczynał się w Wetlinie właśnie zdecydowali, że Mirek i Izabela przyjadą do nich na kwaterę, tam zostawia motocykl i wszyscy wyjdą w góry. W Siekierezadzie posiedzieli mniej więcej do północy. Po czym wsiedli na motocykle i rozjechali się. Marek, Krzysztof, Andrzej i Lidka dotarli do Wetliny pół godziny po północy. Prędko położyli się spać, gdyż jutrzejszego dnia czekała ich długa wycieczka.

Tego poranka wstali dosyć wcześnie – około siódmej rano. Zjedli śniadanie, wzięli prysznic. Lidka zaczęła szykować kanapki na drogę. Przejecie przez Polonie Wetlińska miało zająć kilka godzin. Około za piętnaście dziewiąta przyjechali Mirek i Izabela. Postawili motocykl po ścianą domu i czekali na wymarsz. Pogoda dopisywała. Na bezchmurnym niebie pięknie świeciło słońce. Kiedy już byli gotowi cała grupa licząca sześc. osób ruszyła drogą biegnącą przez Wetlinę. Po przejściu około pół kilometra skręcili zgodnie z drogowskazem w górę. Wiła się tam asfaltowa dróżka, która wkrótce przeszła w polną drogę, prowadzącą przez łąkę. Zaczynało być lekko pod górę. Weszli do lasu i zaczęło się strome podejście do góry. Zaczęli łapczywie wdychać powietrze.

- Zaczyna być fajnie – mówił Marek popijając wodę z butelki.

Szlak wiódł przez co raz to bardziej strome podejścia, wił się równolegle do strumieni i wąwozów. W tej chwili nie doświadczali piękna Bieszczad co raczej braku tlenu i bólu w nogach. Las się skończył i weszli na odkryty teren. Widniała przed nimi spora góra na którą mieli się wspiąć. Na dobrą sprawę byli już w połowie drogi. Kiedy wyszli na otwarty teren ich oczom ukazały się piękny krajobraz składający się z błękitnego nieba, oraz zielonych gór. Ścieżka prowadziła wciąż pod górę. Zrobiło się tak stromo, że co dwieście metrów musieli odpoczywać, ale na szczęście z każdą chwilą byli już co raz bliżej grani. Osiągnęli ja po około trzydziestu minutach wspinania się pod górę. Kiedy stanęli na grani poczuli mocy wiatr wiejący od północy. Widoki były niesamowite – wszędzie wkoło rozpościerały się góry, widnokrąg sięgał kilkudziesięciu kilometrów. Ta wielka otwarła przestrzeń oraz wiatr dawał duże poczucie wolności.

- Jest pięknie – powiedziała Lidka

- Faktycznie warto było się tutaj wspiąć – zgodził się Marek.

- To co robimy zdjęcia? – zapytał Krzysiek.

- Dawaj – zgodził się Mirek.

Wyjęli telefony i zaczęli robić sobie fotki w różnych kombinacjach towarzyskich na tle gór. Kiedy sesja zdjęciową się skończyła napili się wody i ruszyli dalej. Wcześniej ze zdziwieniem zauważyli, że wszędzie jest zasięg telefonów komórkowych co ich ucieszyło ponieważ zrobione zdjęcia wysłali od razu na Facebooka. Szli na wschód wąskim szlakiem prowadzącym przez grań połoniny. Masa ludzi była na szlaku, co chwile mijali się z nimi mówiąc „cześć” na pozdrowienie. Droga prowadziła przez zagajniki, łąki z kwiatami, zbocza porośnięte krzakami borówek. Niestety nic już na nich nie rosło, ponieważ miejscowy zebrali wszystkie. Co jakieś półgodziny zatrzymywali się aby napić się wody. W końcu zaczął im doskwierać głód i zatrzymali się w małym zagajniku. Schowali się w cieniu gdyż słońce już mocno operowało na niebie i było gorąco. Wyciągnęli kanapki i zaczęli jeść. W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Marka.

- Słucham - powiedział przykładając go do ucha. – W porządku. Dzięki wielkie za pomoc – dodał po chwili.

- Kto to był? – zapytała Lidka.

- Mój znajomy. Mówił, że nadał przesyłkę do autobusu.

- To super – ucieszył się Krzysztof – W końcu będzie można pojeździć na swoim moto.

- Patrzcie a te góry to co to takiego? – Lidka pokazała ręką na rozpościerające się przed nimi wzniesienia.

- To jest Połonina Caryńska – odpowiedział Andrzej. – Tam też jest ładnie ale Wetlińska jest fajniejsza.

Gdy już trochę zjedli i napili się ruszyli do przodu. Wędrowali przez pięknie ukwiecone łąki, przez zagajniki w których mogli odpocząć od słońca, mijali całe masy turystów idących w przeciwna stronę. Czasami z ziemi wyrastały niewiele skały. Cały czas towarzyszył im piękny krajobraz i wiatr który nie przestawał wiać ani na chwile. Wędrowali i robili sobie zdjęcia. Po około trzech godzinach wędrówki doszli do schroniska Chatka Puchatka. Przed nim wylegiwało się na trawie mnóstwo turystów. Weszli do środka i od razu poczuli chłód. Wzdłuż ściany położona była ławka na której siedzieli zmęczeni drogą wędrowcy. Znajdował się tam też kiosk. Ceny porażały – litr wody kosztował sześć złotych. Mimo to kupili coś do pica ponieważ woda już im się kończyła.

- Faje miejsce ta chatka Puchatka – zauważyła Lidka. – że też komuś przyszło do głowy postawić schronisko tak wysyłko…

- Pewnie materiały musieli tutaj dowozić helikopterem – zastanawiał się Marek.- Niemożliwe żeby tyle budulca przenieść tutaj na nogach.

- Dobrze chodzicie na zewnątrz – to poleżymy trochę.

Wyszli ze schroniska i położyli się na trawniku. W ciele czuli zmęczenie. Takie pozytywne zmęczenie połączone z masą wrażeń spowodowanych pięknymi widokami. Napili się wody poleżeli jeszcze około dwudziestu minut po czym zrobiwszy zdjęcia na tle schroniska ruszyli w dół.

Szlak tak jak poprzednio wiódł przez nie prośnie te lasem zbocze, którym szło się około godziny a późnie prowadził przez las. W lecie schodziło się znacznie lepiej. Słońce tak nie świeciło. Bolały ich nogi ponieważ już tego dnia zrobili około piętnastu kilometrów. Schodząc w dół czasami zatrzymywali się na odpoczynek. I tak oto wyszli z lasu na łąki ciągnące się u podnóża gór. Przeszli nią około pół kilometra i dotarli do szosy. Znajdował się tam duży parking na którym stało mnóstwo samochodów.

Usiedli na przydrożnych kamieniach i czekali na bus w stronę Wetliny. Nie musieli długo czekać gdyż ruch w długi weekend był duży. Po około dziesięciu minutach wsedli do zdezelowanego Renault Master, które zawiozło ich do Wetliny. Tutaj pożegnali się z Mirkiem i Izabelą, którzy pojechal do Cisnej na swojej FJR. Gdy Marek znalezł się na kwaterze zadzwonił do Niemców i umówił się z nimi na osiemnastą w miejcu gdzie zostawili zepsute ZZR1100. Nie mieli dużo czasu – autobus z Warszawy miał przyjechać na 17:30 do Ustrzyk Dolnych. Czekała ich jeszcze długa droga. Wzieli prysznic i założywszy kombinezony wsiedli na motocykle. Pojachali przez dużą Pętlą Bieszczadzką przez Ustrzyki gorne. Do tych więszycj Dolnych zajechali na siedemnastą dwadziesie. Pojechali na przystanek autobusowy i czekali. Czekając wciąż rozmwiali o dzisiejszej wyciecze. Autobus przyjechal punktualnie. Kierowca wypuścił pasażerów. W tym momencie Marek wszedł do środka.

- Przeysłkę ma Pan dla nas? – zapytał.

- Tak jest coś – odpowiedział kierowca.- Wyjął pakunek spod siedzenia. Na jakie nazwisko?

- Krzysztof Ciechocki.

- Tak jest, paczka – kierowca wykąl pakunek i przekazal go w ręce Marka.

- Ile się należy? – zapytał motocyklista

- A ile Pan da

Marek zajrzał do portfela.

- Dwadzieścia złotych może być?

- A niech będzie – zaśmiał się kierowca.

Wzieli pakunek i stojąc na przystanku rozpakowali do. Ukazał się im nowitki regulator napięcia.

- Super! – ucieszył się Krzysiek. – Będę mógł jeździć moim zygzakiem!

Wrzuculi paczke do plecaka i pojechali do domu gdzie stało Kawasaki. Dwoje Niemców już tam było. Przywitali się z nimi po angielsku i weszli na posesje. W domku był właściciel – siwy mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Otworzył im garaż i wpóścil do środka. Mechanik Niemiec zabraal się do roboty. Wyjał mały neseserek z częściami i zaczął rozkręcać ZZR1100. W tym czasie reszta motocyklistów rozmawiała z drugim Niemcem po angielsku.

- Daleko jedziecie? – pytał Marek.

- Jedziemy do Mongolii

Wszyscy się zdziwili

- O to bardzo daleko – odezwał się Krzysiek. – Kiedy zamierzacie tam dotrzeć?

- Planujemy być tam za miesiąc – mówił Niemiec – tutaj pobędziemy jeszcze parę dni bo jest ładnie i jedziemy na Ukrainę.

- Wizy macie?

- Tak wszystko mamy

Rzeczywiście ich motocykle były idealne do takiej dalekiej podróży po bezdrożach/

- Kiedy my się wybierzemy w taka podróż – zastawiała się Lidka.

- Na pewno nie w tym roku – odpowiedział Andrzej. – Długo się przygotowywaliście do drogi? – zapytał Niemca.

- A będzie ze trzy miesiące – ten odparł. – Najtrudniej było znaleźć sponsorów.

- No tak, ze sponsorami to zawsze najtrudniej – rzekł Krzytof.

Niemiec mechanik pracował przy motocyklu około pięciu minut. Podmienił zepsuty regulator na nowszy i przekręciwszy kluczyk uruchomiła rozrusznik. Maszyna zapaliła od pierwszego razu. Optymizm wszedł w serca motocyklistów.

- Jeny super – wołał uradowany Krzysztof. Podszedł do Niemca i uściskał go. – Dzięki tobie będę mógł znowu jeździć!

- Nie ma problemu – odpowiedział mechanik. – Zrobiłem co mogłem i nie było to skomplikowane.

Drugi Niemiec powiedział.

- Zapraszamy Was do Berlina jak tylko wrócimy z Mongolii.

- Dziękujemy za zaproszenie – odpowiedział Marek. – Na pewno skorzystamy. Mamy już teraz autostradę z Warszawy do Berlina.

Podziekowali gospodarzowi za przechowanie motocykla. Chcieli mu zapłacić, ale ten nie zgodził się. Porzęgnali się z Niemcami i pojechali powrotem do Wetliny. Mieli przed sobą jeszcze cały wieczór.

I w zasadzie każdy miał swoje. Plany: Lidka z Markem chcieli pojechać do Polańczyka, Marek chciał polatać samemu a Andrzej zostać na kwaterze i pooglądać telewizję.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

-

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×