Skocz do zawartości
Nerwica.com

Historia mojej depresji


steve_11

Rekomendowane odpowiedzi

Cześć. Mam na imię Szymek, 22 lata. Chciałbym podzielić się moją historią. Będzie ona długa, bo chciałbym tutaj streścić w zasadzie swoje życie, przede wszystkim pod kątem problemów jakie mam ze sobą. Teraz kiedy to piszę, jestem w stanie całkowitej rozpaczy, beznadziei i zobojętnienia. Od pół roku, a szczególnie 3 ostatnie miesiące, tkwię w bardzo niskim nastroju. W ciągu ostatnich kilku miesięcy nie miałem dobrego dnia. Mówiąc o dobrym dniu mam na myśli dzień, w którym byłbym zadowolony z życia, miał poczucie sensu istnienia, wewnętrznego spokoju.

 

Ale zacznę może od początku. Już od czasów wczesnej podstawówki spadki nastroju zdarzały mi się często, trwały po kilka tygodni, czasem miesiąc. Ale tak długiego okresu permanentnie trwającego "doła" jak teraz nie miałem jeszcze nigdy. Najdziwniejsze jest to, że właściwie póki co w moim życiu miałem zapewnione odpowiednie warunki do tego żeby moje życie było, nazwijmy to, dobrej jakości. W moim życiu nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, nie miałem nigdy dużych problemów, takich jak śmierć kogoś bliskiego czy traumatyczne wspomnienie. Wychowałem się w naprawdę dobrym domu, w którym nie było problemów z alkoholem, pracoholizmem czy finansowych. Dodatkowo mam bardzo dobrych rodziców, kochających, wyrozumiałych i pomocnych.

W pierwszych klasach podstawówki lubiłem być w centrum uwagi, można powiedzieć, że robiłem wtedy za takiego klasowego błazna, który lubił się wygłupiać, był pełen entuzjazmu i szukał atencji. Około 4. klasy podstawówki myślę, że zacząłem się zmieniać. Od tego czasu pojawiło się u mnie sporo kompleksów, stałem się wystraszony i małomówny. Zaczęło pojawiać się w mojej głowie dużo lęków i obsesji na punkcie rzeczy błahych i nieistotnych. Głównym kompleksem, który nasilił się ok. pierwszej klasy gimnazjum, była obsesja na punkcie chodzenia i poruszania się. Stało się to wtedy czymś przez co bardzo mocno wycofałem się ze społeczeństwa. Nienawidziłem chodzić do szkoły, bo wielu ludzi się ze mnie nabijało, z tego jak chodzę, a to powodowało, że jeszcze bardziej się spinałem. W efekcie często po powrocie do domu padałem na łóżko wykończony psychicznie i nie miałem siły żeby się zebrać do czegokolwiek. Wychodziłem z domu tylko wtedy kiedy musiałem. Podczas gdy większość rówieśników zaczynała wychodzić na pierwsze imprezy i ogniska, ja siedziałem w domu i męczyłem się sam ze sobą, a każde wyjście powodowało psychiczny dyskomfort. Bardzo wtedy zamknąłem się w sobie.

Potem było liceum. Od początku towarzyszył mi duży stres związany ze znalezieniem się w nowym środowisku i wśród nowych ludzi. Były to fatalne 3 lata mojego życia, podczas których kompletnie już wycofałem się z życia społecznego. W liceum prawie nie miałem znajomych, zdarzało się, że potrafiłem przesiedzieć pół dnia w liceum z nikim nawet nie rozmawiając. Za każdym razem kiedy musiałem rano wstać i jechać do szkoły, czułem obrzydzenia, zmęczenie i niechęć do życia i najchętniej przesypiałbym całe dnie. Pojawiały się głupie i natrętne myśli, obsesje na punkcie siebie, innych ludzi, miejsca w którym mieszkam, miasta w którym miałem liceum, itd. Wtedy też zaczęły nasilać się różne lęki. Zacząłem słuchać ponurej i mrocznej muzyki, głównie gatunki dark wave, trance i ambient. To chyba jeszcze dolewało oliwy do ognia złego samopoczucia i wyobcowania. Potem zacząłem słuchać rock progresywny, przede wszystkim smętne kawałki, m. in. takie zespoły jak Camel, Pink Floyd, Riverside, Porcupine Tree, Genesis, Marillion. Udało mi się zdać maturę, uczyłem się wtedy dużo, ale jednocześnie bardzo ciężko było mi skupić się na nauce, z powodu złego samopoczucia. I tak upłynęło liceum.

Potem poszedłem na studia. Zacząłem studiować filologię francuską. To było w 2014 roku. Wtedy pojawiła się jakaś "odwilż" w moim życiu, zacząłem bardziej optymistycznie patrzeć na świat, pomimo tego że nadal miałem ze sobą problemy, poznałem kilku znajomych, z którymi wychodziliśmy po zajęciach na piwo i na imprezy. Jednak w drugim semestrze znowu zamknąłem się w pokoju, rzadziej gdzieś wychodziłem i w ogóle demony z przeszłości powróciły na dobre. Znowu miałem ogromne problemy żeby z kimś normalnie porozmawiać, bo wpadałem w dziwne stany, które określiłbym odizolowaniem się od ludzi. Mianowicie za każdym razem, kiedy znajdowałem się wśród ludzi, ogarniało mnie zmęczenie, apatia, niechęć i lęk przed rozmową, pojawiał się duży stres. To powodowało, że byłem jakby ogłuszony, gadałem same głupoty, byłem nienaturalny i jedyne czego chciałem to rzucić wszystkim w cholerę i położyć się spać. Miałem dużo wolnego czasu, bo, tak jak wspomniałem, studia okazały się niespecjalnie wymagające, dlatego nie musiałem nawet za dużo się uczyć. Zacząłem godzinami leżeć na łóżku, patrzeć w sufit, nie mogłem się do niczego zebrać, często spałem w ciągu dnia. Ogarniała mnie wtedy wielka rozpacz, właściwie bez żadnego wyraźnego powodu, i wpadałem w marazm. Miałem ambicje, żeby czymś się zająć, od zawsze chciałem prowadzić jakąś działalność artystyczną lub coś w tym rodzaju, bo od zawsze czułem, że jest we mnie trochę kreatywności i mógłbym coś fajnego stworzyć, ale ilekroć zabierałem się czy to za pisanie jakiegoś bloga, czy to za naukę gry na keyboardzie, czy cokolwiek innego, od razu pojawiał się tzw. słomiany zapał i szybko porzucałem wszystko za co się zabierałem. To przygnębiało jeszcze bardziej.

Przyszły wakacje. Gdzieś tam sobie dorywczo pracowałem za grosze. Postanowiłem, że od następnego roku wezmę drugi kierunek studiów, żebym mógł sobie jakoś zająć wolny czas i żebym nie musiał dzięki temu myśleć zbyt dużo o swoich złych stanach psychicznych.

Drugi kierunek okazał się dla mnie trudny. Miałem duże problemy, żeby pogodzić ze sobą obydwa kierunki, tym bardziej że obydwa to były studia dzienne. Dlatego dużo stresu kosztowało mnie, żeby biegać między jedną a drugą uczelnią, a potem jeszcze podwójna sesja. Jednak jakoś udawało mi się zaliczać egzaminy. Jednak w tym okresie całkowicie przestałem wychodzić na spotkania ze znajomymi, poza wychodzeniem na uczelnię, siedziałem we własnych czterech ścianach. Miałem długotrwałe okresy fatalnego nastroju. Podczas jednej z domówek dopadł mnie stan lęku, zmęczenia i po prostu czułem się bardzo podle, musiałem wyjść do drugiego pokoju, położyłem się na łóżku i czekałem aż ta cholerna impreza się skończy i wszyscy ludzie sobie pójdą. Byłem sparaliżowany, psychicznie i w pewnym sensie fizycznie. Kulminacją tych złych nastrojów był maj, wpadłem wtedy w potężny dołek, który trwał ponad 2 miesiące. Wtedy też pierwszy raz zapisałem się na wizytę u psychiatry. Po godzinnej rozmowie psychiatra przepisał mi środek uspokajający, zalecił badania neurologiczne. One jednak nie wykazały niczego złego, pod kątem neurologicznym wszystko było w porządku. Miałem zalecenie, żeby udać się do poradni psychiatrycznej, ale na początku lipca pojechałem do pracy za granicą więc odłożyłem ten temat. Wróciłem na początku września żeby napisać poprawkowe egzaminy, potem pojechałem jeszcze na 2 tygodnie na zbiory do Francji. Wróciłem do Polski i zaczął się kolejny rok studiów. Jesień przeszedłem dosyć dobrze, co prawda mało wychodziłem, żeby spotkać się ze znajomymi, ale dobrze mi szło z nauką, potrafiłem się skupić i dużo chodziłem na wykłady. W lutym była kolejna "podwójna sesja", bardzo dużo egzaminów i stresu. Ale poszło dobrze, zaliczyłem większość egzaminów. Od razu po sesji miałem praktyki w urzędzie, które też dobrze ogarnąłem. Jednak zaczął się kolejny semestr i znowu zaczęły się długotrwałe stany marazmu, niskiego nastroju, zmęczenia i ogólnego zniechęcenia do życia. Chodziłem tylko na takie zajęcia, na które musiałem, wykłady odpuszczałem zupełnie, zamiast tego zostawałem w akademiku i najczęściej przesypiałem po kilka godzin.

W pewnym momencie nastąpił zwrot w moim życiu. Spotkałem pewną dziewczynę (Natalię), postanowiłem do niej zagadać. Sprawy potoczyły się niezwykle szybko, bo już po tygodniu znajomości po raz pierwszy się pocałowaliśmy i zostaliśmy parą. Jednak miałem ze sobą duży problem. Zawsze kiedy mieliśmy się spotkać, było to okupione z mojej strony dużym stresem. Od rana dostawałem biegunki, bólów brzucha i głowy. Ale najgorsze było to, że zawsze kiedy się spotykaliśmy, nie potrafiłem być sobą. Od razu dopadały mnie moje problemy - stres, zobojętnienie, marazm, zmęczenie, natrętne myśli i uczucie podłości. Przez to czułem do niej ogromny dystans, mimo że byliśmy blisko i często leżeliśmy razem przytuleni (nie mówię tu o seksie, ze względu na swoją religię czekam z tym do ślubu). Ale zauważyłem na przykład, że nawet w sytuacjach, kiedy byliśmy blisko siebie, miałem problem z erekcją. To dlatego, że nawet nie potrafiłem poczuć podniecenia, bo po prostu nie czułem wtedy nic, a nasza rozmowa była bardzo nienaturalna, bo nie mogłem skupić się na tym co ona do mnie mówi, a sam wyrzucałem z siebie jakieś słowa jakby z automatu, bez żadnego ładunku czy barwy emocjonalnej. Po prostu czułem się pusty i próżny, a przez to czułem się bardzo podle i źle. Powiedziałem Natalii o tym, że mam ze sobą takie problemy. Jednak mimo to bardzo często dochodziło między nami do nieporozumień, prawie zawsze z mojego powodu. Poza tym miałem na jej punkcie obsesje. Bardzo głupio to brzmi, z czego zdaję sobie sprawę, ale sprawdzałem ją, byłem zazdrosny o jej komentarze czy lajki na facebooku, o to, że spotkała się z jakimś swoim przyjacielem, itd. Był i nadal jest to dla mnie bardzo nerwowy i męczący czas, moje stany doprowadzają mnie często do furii. W efekcie rozstaliśmy się już po 2 miesiącach. Teraz mamy już końcówkę lipca. Przez cały ten miesiąc głównie leżę w łóżku patrząc w sufit albo śpiąc. Od dłuższego czasu, ale szczególnie od tych paru miesięcy nic nie sprawia mi radości, jestem jakby daleko od wszystkiego co się wokół mnie dzieje. Nie zdarzają mi się dobre dni, każdy jest przepełniony mrokiem, czarnymi myślami, obsesjami. Czuję się obco nawet sam ze sobą.

Dzisiaj mamy dzień 25 lipca 2017. Czas podsumować wreszcie te bardzo długie wywody, bo jest tutaj w zasadzie streszczona historia mojego życia. Na podstawie tego co wyżej napisałem jestem właściwie przekonany, że mam depresję. Co więcej, nie pomogły mi sposoby radzenia sobie z tym, zanim poszedłem do psychiatry, próbowałem sam się z tym uporać, głównie poprzez modlitwę. Jednak to siedzi we mnie gdzieś głęboko i obawiam się, że sam nie będę w stanie tego z siebie wydobyć. Około października mam zamiar pójść do poradni psychiatrycznej, może wreszcie znajdą się osoby, które mi pomogą.

 

Właściwie sam nie wiem, po co to wszystko napisałem, ale potrzebowałem chyba rozliczyć się ze sobą i zapytać, czy może ktoś w tej historii dostrzega siebie. Człowieka, który jest ubezwłasnowolniony samym sobą, który jest sobą ograniczony, który nie potrafi znaleźć radości w swoim życiu, odpoczywać, kochać innych i co najgorsze nie ma żadnych marzeń i nadziei na przyszłość.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Około października mam zamiar pójść do poradni psychiatrycznej, może wreszcie znajdą się osoby, które mi pomogą.

? Jakby bołała Cie głowa codziennie, albo wątroba, to też byś czekał 2 miesiące, żeby udac się po pomoc do lakarza?

 

Sam widzisz, że masz problem,

nie ma na co czekać, psychiatra to po prostu lekarz.

Tabletki są bardzo ważne, bo pozwalają na chwile zapomnieć o problemie, uciec od tego stanu hu*jozy odpocząć od niego.

Pozwalają też lepiej, skuteczniej pracować nad sobą,

a niestety ale tutaj jest największy potencjał, to trzeba działać i to mocno,

walczyć o siebie i swoje życie i lepsze jutro.

 

Napisałem 'niestety' ponieważ praca nad sobą jest trudna,

nie raz przychodzą chwile załamania, kompletnego braku chęci dalszej walki o siebie,

nie raz traci się sens w to wszystko, żeby później powrócić z podwójną siłą i determinacją.

Bardzo ważnym elementem tej drogi, tego procesu jest ktoś, to potrafi odpowiednio pokierować naszym myśleniem,

powoli skrzywiać, a w sumie to prostować wypaczony odbiór świata.

Trudno jest samemu mając problemy, które przesłaniają cały świat jaki odbieramy obiektywnie spojrzeć chłodnym okiem na wszystko z boku i podjąć odpowiednie kroki, o doświadczeniu w podejmowaniu odpowiednich procesów już nie wspominając.

 

Dla mnie wybór jest jeden:

jeżeli ktoś by mnie zapytał czy warto iść po pomoc do psychiatry i psychologa,

to nie odpowiem że warto,

powiem że trzeba! :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję za komentarz.

 

W zasadzie byłem już kilka dni temu w poradni rodzinnej w mojej gminie, żeby tymczasowo przepisali mi coś na poprawę nastroju. Dostałem 2 leki - Miansec i jeszcze jeden, nie pamiętam w tym momencie nazwy. Jednak do tej pory zażyłem je tylko raz. Zgodnie z zaleceniem, pierwszy lek - 1 tabletka na wieczór, a drugi - jedna tabletka rano. Skończyło się tak, że padłem na łóżko i przespałem cały dzień i potem jeszcze całą noc. Dlatego więcej tych leków nie brałem.

 

Ostatnio, głównie za namową i wsparciem mojej mamy, próbuję wrócić do trochę innych metod, takich jakich odmawianie różańca, spowiedź i ogólnie modlitwa. Ale oczywiście do poradni psychiatrycznej też się udam, najwcześniej jak dam radę.

 

Co do pracy nad sobą i walki o siebie, o której wspomniałeś, to rzeczywiście sam się przekonałem przez ostatnie kilka lat, że nie jest to proste. A te ostatnie kilka lat, a szczególnie ostatnie miesiące, utwierdziły mnie w przekonaniu że nie tylko nie jest to łatwe, ale też niewystarczające.

 

Pozdrawiam superb!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mam wrażenie że bardzo szybko dajesz za wygraną,

masz problem, przez duże P,

pewnie zdajesz sobie z niego sprawę,

nie jest Ci łatwo, męczysz się każdego dnia,

i po pierwszej dawce rzuciłeś leki.....

 

Nie mam pojęcia jakie substancje są akurat w tych tabletkach, które Ty brałeś,

ale powiem Ci, że ja za każdym razem jak zaczynałem brać nowy lek przez kilka(naście) dni czułem się dziwnie ( czasem sennie, czasem podrażniony byłem ... ). Rozmwiałem nie raz z lekarzem i mówił, że tak już jest w tego typu substancjach, że zanim nie nasyci się nimi organizm, przyzwiczai się w jakimś stopniu do nowej substancji, to jest właśnie taki loading kilkudniowy.

 

Jak najbardziej, módl się, zbliżaj się do Boga,

jednak według mnie, jeżeli jest taka możlwiość, żeby praktycznie zerowym nakładem własnych sił chociaż trochę poprawić swój nastrój na codzień, to głupotą było by z tego nie skorzystać.

Każdy ma chyba tak, że zanim zacznie robić coś 'wielkiego', coś dla niego ważnego, to stara się najpierw siebie ogarnąć,

a niestety, ale jak się ma problem z depresją, to na pierwszy plan, zanim w ogóle zacznie się działać nad czymś innym, wychodzi poprawa swojego samopoczucia. Jak nic się nie chce, to ciężko jest nawet pomyśleć o tym, co chciało by się zrobić, nie mówiąc już o tym, żeby wprowadzić to w życie...

 

Nie wiem, czy znasz,

ale polecam Ci wyjutubować sobie Pana Witka Wilka :)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×