Skocz do zawartości
Nerwica.com

cheiloskopia

Użytkownik
  • Postów

    1 099
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez cheiloskopia

  1. Odświeżyłam ten wątek, bo... Właśnie - bo co? Zacznę od tego, że wszystko jest inaczej; ze słabej, zastraszonej przez najbliższych anorektyczki stałam się niezależną, pewną siebie dziewczyną (przytyłam, co nie do końca mnie cieszy, acz wiem, że to dobrze; ponadto wyprowadziłam się od taty-psychopaty, wywalczyłam wyrok skazujący za znecanie się nad moją skromną osóbką, a przede wszystkim zakończyłam związek, który mnie wyniszczał - odcięłam się zupełnie od człowieka, który maltretował mnie psychicznie i, mimo iż kocha łam go nad życie , twardo obstaję przy postanowieniu o pogrzebaniu wspomnień...). Znalazłam drugą pracę; nie do końca ze względów finansowych, bo pokój, który wynajmuję drogi bynajmniej nie jest i z pensji szeregowego pracownika niewielkiego biura dałabym radę wyżyć - potrzebowałam odskoczni. Nie mogłam znieść weekendów, podczas których nawet na lekturze ulubionego krymianału skupić się nie mogłam, bo myślami błądziłam gdzieś daleko, obok K., jego słodkiego uśmiechu, czułych pocałunków i przepełnionych miłością oczu, na dnie których czaił się sadyzm. Mimo wszytsko wciąż mam za dużo czasu - na myślenie, na wspominanie, na łapanie doła... Wiem, że sobie poradziłam; mimo braku zrozumienia i miłości w domu rodzinnym nie zaćpałam się, nie zachlałam (a przecież takie wzorce stamtąd wyniosłam), "odchowałam" brata na całkiem fajnego, zaradnego chłopaka, wyniosłam się z domu, mam pracę, znajomych... a mimo wszystko czuję ten wewnętrzny paraliż. Od dwóch miesięcy nikt mnie nie poniża, nie wyzywa, nie wygania. Współlokatorzy mnie lubią. Sasiedzi nawet zapraszają na obiad. Obcy ludzie są dla mnie bardzo dobrzy. Przez 25 lat niczego takiego nie doświadczyłam; ojciec mnie bił, wyżywał się na mnie, matka wcale nie była lepsza; miłość mojego życia powtrzała mi, że jestem żałosna, nic nie warta... i nagle wszystko jest inaczej. Czy ktoś potrafi zrozumieć, jak mi teraz źle? Nie potrafię się odnaleźć w nowym życiu. Ciągle się boję, że to wszystko stracę. Jestem tak wdzięczna, a zarazem tak przerażona... Sama tego nie potrafię ogarnąć...
  2. Ja momentami też... Jest dobrze, oceniam swój stan na dobry+ i nagle przychodzi taki dół, że... Np. dzisiaj. Nie mam ochoty na nic - patrzę w zimne ślepia monitora i walczę z myślami samobójczymi (próbuję nie myśleć w ogóle). Wracają wspomnienia. Wraca ból. Strach. Zastanawiam się, czy jutro rano dam radę zwlec się z łóżka - czy jakoś dostrzegę, mimo wszystko, sens ruszenia dupy. Nawet piszę teraz zupełnie bezładnie... Doskwiera mi samotność.
  3. Napisz koniecznie jak sie teraz czujesz :)
  4. Ciężko wymagać od ludzi, by nas rozumieli. Po to właśnie jest to forum - tutaj wszyscy mamy podobne problemy - problemy sami z sobą. Większość z nas czuje się niepotrzebna, samotna, zagubiona... Wal śmiało - nie jesteś sama :)
  5. Napisz koniecznie :) i trzymaj się :)
  6. Zaskoczyła mnie Wasza wyrozumiałość. Podobnie podchodzę to tej kwestii
  7. Spokojnie :) Na takich terapiach wszyscy mają podobne obawy; ja się bardzo bałam niezrozumienia, odtrącenia przez grupę. Myślałam, że nie będę się nic odzywać, żeby mnie nie wyśmiali. Pierwszy tydzień rzeczywiście tak wyglądał Stopniowo każdy nowy uczestnik przekonuje się, że ci ludzie mają podobne problemy, a to bardzo pomaga w przełamaniu lodów. Szczerze powiedziawszy, nigdzie - ani wcześniej, ani później - nie spotkałam nikogo, z kim rozumiałabym się tak dobrze, jak ze znajomymi z terapii.
  8. Dla mnie też to poniekąd przyjemność :) Zastanawiam się tylko, dlaczego tutaj, gdzie jestem teraz wolę oddawać się innym przyjemnościom? Nic nie drapię i nie ma strupków... Przekroczenie progu rodzinnego domu od razu jakoś spowodowało chęć "powyciskania" niedoskonałości mojej skóry
  9. Witam ponownie :) Dziś przeglądałam swój profil na niniejszym Forum i uświadomiłam sobie, iż, o zgrozo!, założyłam tutaj konto dokładnie dziesięć lat od swojej pierwszej próby samobójczej (zbieg okoliczności, który niesamowicie mnie zaskoczył). Ten dzień niewyobrażalnie zmienił moje życie - przede wszystkim dlatego, że byłam jeszcze dzieckiem: czternastoletnią zagubioną dziewczynką, która zjadła kilkadziesiąt tabletek, by zwrócić uwagę otoczenia na własną niedolę. Ten dramatyczny krok spowodowany był patologią, w jakiej wyrastałam oraz brakiem zrozumienia i osamotnieniem. Niestety, nie poprawił on mojego bytu - wręcz przeciwnie; zaczęto dokuczać mi w szkole - rówieśnicy traktowali mnie jak wariatkę, od której trzeba trzymać się z daleka, a rodzice kompletnie nie poczuwali się do winy za mój tragiczny stan emocjonalny i wyżywali się, że zrobiłam "wstyd na całą wieś". Nie wiem, ile jeszcze podobnych prób w przeciągu minionej dekady podjęłam; całe mnóstwo, nie jestem w stanie ich zliczyć. Za każdym razem, gdy upadłam pod ciężarem psychicznego maltretowania, podżegania do popełnienia samobójstwa ("powieś się" i "zdechnij" były na porządku dziennym) i fizycznej przemocy, dźwigałam się i ponownie stawiałam czoła życiu oraz własnym emocjonalnym ułomnościom; chęć życia była widocznie jeszcze silniejsza niż obsesyjne pragnienie śmierci, wiecznego spokoju. Zarówno przy życiu, jak i w domu rodzinnym, trzymał mnie brat - dziś już duży, jedenastoletni. Gdy był młodszy robiłam wszystko, by miał lepsze życie, niż miałam ja sama; poniekąd pewnie mi się to udało. Zapłaciłam z to wysoką cenę - kilka terapii, całe garście leków, kilkutygodniowy pobyt na zamkniętym oddziale psychiatrycznym... Ale było warto - widzę to zawsze, kiedy patrzę na brata. Teraz jestem niemal 25-letnią dziewczyną, która z nadzieją patrzy w przyszłość. Mam pracę, którą lubię. Znajomych, którzy lubią mnie. Wyprowadziłam się z domu. Upomniałam się też o odrobinę sprawiedliwości - jeden z moich psychicznych oprawców usłyszał wyrok za znęcanie się nad moją osobą. Pogodziłam się z ośmioma latami zmarnowanymi na związki bez przyszłości - nadal wierzę, że i w tej kwestii mi się ułoży. Nasuwa mi się pytanie: Jak Wy zapatrujecie się na tę kwestię? Jak Wy radzicie sobie z takimi myślami, z chęcią odebrania sobie życia? Przepraszam, że zanudzam, ale zatrwożyła mnie ta wymowna data i poczułam nieodpartą chęć podzielenia się myślami z ludźmi, których cenię - z Użytkownikami tego Forum.
  10. Jako nastolatka często zdarzało mi się okaleczać swoje biedne ciało - tak jak Wy, używałam tego, co było pod ręką. Mam mnóstwo blizn od nacięć, przycięć i przypaleń (w nerwach gasiłam na sobie papierosa, którego akurat paliłam). Cały czas byłam pod opieką psychiatry (od 14 roku życia) i prawie cały czas na jakichś stabilizatorach nastroju (rok później). Z czasem sięgałam po szkło/żyletkę co raz rzadziej, aż w pewnym momencie stwierdziłam, że problem samookaleczania już mnie nie dotyczy. Okazuje się, że niemal dekadę żyłam w błędzie; fakt notorycznego niedojadania z własnej i nieprzymuszonej woli, zakładanie niewygodnych butów czy ubieranie się lekko, kiedy jest zimno pominę milczeniem, bo znalazły się inne, namacalne, dowody wyżywania się na samej sobie. Terapeuta uświadomił mi, że to, co robię ze swoją twarzą również jest jakąś delikatną formą masochizmu; odkąd pamiętam każda najmniejsza krostka musiała zawsze zostać rozdrapana i aż do krwi wyciśnięta. Zdaję sobie sprawę jakie to głupie... Z każdej robił się strupek, po czym zazwyczaj wielokrotnie rozdrapywany goił się tygodniami. Efektem tego na buzi mam mnóstwo blizn niewiadomego pochodzenia, bo nigdy nie należałam do osób z cerą trądzikową. Z początku nie dowierzałam teorii mojego lekarza; nawet nie przywiązywałam większej wagi do jego słów. Przypomniałam je sobie ostatnio będąc w rodzinnym domu w odwiedzinach u brata (od stosunkowo niedługiego czasu mieszkam sama); niemal od razu sięgnęłam po lusterko i zaczęłam wypatrywać czegoś, czego w ogóle nie ma - byle tylko coś wycisnąć, rozdrapać... Wiem, wiem jak to brzmi - czytam i sama nie wierzę. W każdym razie moja buzia jest ładnie wygojona, nie ma niej ani jednego zadrapania, co wcześniej bardzo rzadko się zdarzało. Wizyta u rodziny była dla mnie stresem (samo mieszkanie tam to jeden wielki strach i stres); tutaj mam spokój, ciszę, nikt na mnie nie krzyczy ani mnie nie wygania - nie czuję zatem potrzeby robienia sobie krzywdy, choćby tak niewielkiej jak strupki na twarzy. Eh, nawet mi ulżyło, że się z Wami podzieliłam tym wszystkim :)
  11. Nie pamiętam, które z branych przeze mnie leków powodowały... głód; może to nie brzmi jakoś szczególnie strasznie, ale praktycznie nigdy, nawet w dzieciństwie, nie odczuwałam głodu (i nie odczuwam go po dziś dzień). Teraz moja anoreksja jest zdiagnozowana, bo w końcu wylazła na wierzch i na pierwszy rzut oka było widać, co mi dolega; wtedy jednak pozostawała utajona w mojej podświadomości. Taka podstawowa potrzeba zaspokojenia głodu powodowała u mnie napady paniki, poczucie winy etc., więc - bez konsultacji z lekarzem - po stosunkowo niedługim czasie odstawiłam lek. Te, które biorę obecnie (parokstyna) przez pierwsze tygodnie również dały mi "popalić"; wspomnienia samego początku są dość mgliste, bo byłam trochę jak na bani - nie orientowałam się, jaki jest dzień, która godzina, wszystko mi się myliło i plątało. Gdy zaczęłam normalnie funkcjonować, bez przerwy chciało mi się pić; chodziłam jak na ciężkim kacu. Wypijałam ogromne ilości płynów, przez co wydeptałam ścieżkę od mojego biurka do toalety (w pracy to naprawdę bardzo uciążliwy skutek uboczny). Ponadto miałam wrażenie drętwoty kończyn - ten niepokój, czy kiedy wstanę, nie upadnę od razu, również nie należał do przyjemności. Do tego problemy z koncentracją i refleksem... Nie było łatwo, ale stopniowo objawy zaczęły słabnąć i znikać. Po kilku miesiącach od rozpoczęcia farmakoterapii czuję się całkiem znośnie, całkiem fajnie mi się żyje :) A muszę nadmienić, iż rok temu o tej porze byłam niezdolnym do niczego emocjonalnym wrakiem, który większość czasu poświęcał na myślenie o śmierci. Początki zawsze są trudne; warto przeczekać pierwsze dwa / trzy tygodnie, by zobaczyć, jaki efekt przynosi lek po dłuższym okresie stosowania.
  12. Niestety, na to nie ma gotowej recepty; musisz po prostu zacząć akceptować siebie taką, jaka jesteś, a sama wiem, że to nie takie łatwe. Przede wszystkim skup się na tym, co w sobie lubisz; będąc w szpitalu na polecenie psychologa każdego dnia tworzyłam listę "dobrych rzeczy" - pozytywnych cech swojego charakteru, to, w czym jestem dobra, co mi się w życiu udało, szczegółów wyglądu, które w sobie lubię, fajnych rzeczy, które przydarzyły mi się w tym tygodniu / w tym roku / w dzieciństwie etc. (pamiętam, że zaczynałam od pięciu takich pozytywów dziennie, a ich liczba systematycznie wzrastała i "dobiłam" do trzydziestu). Nie powiem, że to mnie w cudowny sposób uzdrowiło i przywróciło wiarę w siebie, ale na pewno w jakiś sposób pomogło - między innymi dlatego, że "zmuszona" wskazać np. kilkanaście ładnych szczegółów we własnym ciele, które postrzegałam jako wstrętne i odpychające, przekonywałam się, że takie naprawdę istnieją. W moim przypadku kolejnym krokiem był udział w terapii grupowej; zobaczyłam, że ludzie mają podobne problemy i próbują sobie z nimi radzić. Mało tego - akceptują mnie taką, jaka jestem i wcale nie odbierają mnie tak, jak ja sama siebie widzę (nieatrakcyjny, tłusty, wstrętny nieudacznik życiowy); grupa pomogła mi dostrzec to, czego ja tak usilnie starałam się nie zauważać. To bardzo dobrze, że zdecydowałaś się na wizytę u terapeuty; on doradzi Ci bardziej fachowo i pokieruje dalej. Trzymam za Ciebie kciuki :)
  13. I tutaj tkwi problem - nie wierzysz, że ktoś może pokochać Cię za to, jaka jesteś. Sądzisz, że na świecie są tylko tacy faceci, których można przy sobie zatrzymać, będąc dobrą w łóżku?
  14. "Przetestowałam" wiele leków o różnych substancjach czynnych i dopiero paroksetyna ustabilizowała mój stan (przeszłam epizod silnej depresji, ponadto zdiagnozowano u mnie nerwicę lękową i anoreksję, mam za sobą również próby samobójcze). Biorę od kilku miesięcy i nie powiem, że dzięki temu jestem super zadowoloną z życia optymistką, ale jakoś sobie zaczęłam radzić, choć początki nie były łatwe (jak w przypadku wielu leków). Generalnie na dzień dzisiejszy czuję się dobrze, mimo powracających co jakiś czas objawów w/w chorób; nie denerwuję się tak szybko jak kiedyś, myśli samobójcze już mi tak nie dokuczają, dużo rzadziej płaczę. Rok temu o tej porze byłam emocjonalnym wrakiem, nie radziłam sobie z samą sobą; teraz funkcjonuję całkiem nie najgorzej :)
  15. Może niepotrzebnie zbyt bardzo okazujesz swoje zaangażowanie? Wtedy chłopak widzi, że nie musi się już starać, bo Ty to robisz za dwoje.
  16. Jeśli mogę zapytać - jakie w takim razie są u Ciebie objawy depresji? Bo jakieś chyba są.
  17. Ja mam wrażenie, że wszystkie decyzje, jakie podjęłam od dnia wyprowadzki są złe. Narobiłam mnóstwo głupot i znowu wracam do punktu wyjścia - nie radzę sobie ze sobą. Powróciły lęki, koszmary i myśli samobójcze... Już nie wiem, co robić.
  18. Ja jestem nieco młodsza, acz wiem, jak to jest. I wiem, że powody "nie dam rady", "nie stać mnie" blokują, hamują... Tego nie można przeskoczyć - ja postawiłam na jedną kartę: albo wyprowadzę się i zacznę żyć, albo skończę jak oni... Ciężko jest czasami, z portfela wyziera pustka, ale wolę niedojadać. Cena za spokój.
  19. Łatwo powiedzieć... Słowa grzęzną w gardle, a strach przed ośmieszeniem, brakiem akceptacji i odrzuceniem bierze w górę. My to wszystko wiemy.
  20. To ja mam podobnie - nienawidzę lata, ponieważ muszę pokazywać zwały tłuszczu (stwierdzona anoreksja, spora niedowaga, wygląd wieszaka, czego mam świadomość, acz nie potrafię spojrzeć na siebie inaczej niż w kategorii "tłuścioch", "wstręciuch" i "paskuda"). Pewnie w Twoim przypadku jest podobnie. Powiem więcej - sama byłam z facetem, który miał niedowagę, baaaardzo szczupłą budowę ciała i pociągał mnie jak nikt na świecie; ot, są gusta i guściki :)
  21. A to nie jest trochę tak, że odtrącasz ludzi w obawie, że to oni odtrącą Ciebie? "(...)oddanie się drugiej osobie może przynosić jedynie zawody". Z Twojego krótkiego wpisu wynika, że dążysz do bycia idealnym ("mam za mało kasy, jestem za brzydki, nie wiem, co we mnie widzą"). Zaakceptowanie siebie - z tym masz spory problem (to nie tak, że nie wiesz, jaki jesteś - jesteś inny, niż byś chciał, więc lepiej powiedzieć, po prostu "nie wiem"; dostosowujesz się do towarzystwa - starasz się być elastyczny).
  22. Witaj :) Po pierwsze nie "jak trzeba, to trzeba"; fajnie tutaj jest, nie traktuj obecności na forum i udziału w dyskusjach jak przykrą konieczność i ostatnią deskę ratunku :) Cóż, przez pewien okres czasu miałam podobny problem; bałam się odezwać w towarzystwie, by to co powiem, nie zostało źle zinterpretowane, źle zrozumiane i by przez to nie zostać odtrąconą, niezaakceptowaną - wolałam nie mówić nic. Efekt pewnie był odwrotny od mojego pierwotnego zamierzenia - wychodziłam na nonkonformistyczną i bucowatą, przez co otoczenie przestało w ogóle zwracać na mnie uwagę. Izolowałam się od ludzi na wszelkie możliwe sposoby (np. na przerwie w pracy zamykałam się w szatni). Generalnie jestem osobą pogodną, życzliwą i optymistycznie nastawioną do życia, lecz przez niską samoocenę, przez obawę przed brakiem akceptacji i odrzuceniem nie dałam szansy otoczeniu, by to zauważyło i doceniło; przeświadczona o własnej beznadziejności starałam się udawać kogoś, kim nie jestem. Szczęście w nieszczęściu, trafiłam na terapię grupową (na którą sama nigdy bym się nie zgłosiła). Na początku, standardowo, siedziałam z boku, milczałam, przysłuchiwałam się, o czym rozmawiają inni. Po tygodniu musiałam, jak każdy, przedstawić swój życiorys - wiązało się to ze straszną tremą, ogromnym stresem i panicznym lękiem przed oceną i krytyką grupy (opowiadałam całe swoje krótkie, acz burzliwe, życie, czemu przysłuchiwało się kilkanaście osób; byłam tak zdenerwowana, że niemal słyszałam łomotanie własnego serca, a krew krążyła tak szybko, że autentycznie czułam ruchy tętnicy szyjnej - gdybym choć spróbowała wstać z krzesła, nie byłabym w stanie ustać na nogach). To było tak zwane przełamanie lodów. Grupa terapeutyczna w moim życiorysie dostrzegła to, czego ja usilnie starałam się nie zauważać; zwrócono mi uwagę, jaka jestem zaradna, jak dobrze poradziłam sobie z opieką nad małym braciszkiem, choć sama byłam jeszcze dzieckiem, itd., itp. Ponadto pochwalono mnie za elokwencję, co było sporym dla mnie zaskoczeniem, bo zawsze obawiałam się wyjścia na tzw. "wieśniarę". Co prawda dwanaście tygodni terapii nie do końca pomogło mi uporać się z objawami nerwicy lękowej, ale zyskałam coś bardzo cennego - wiarę w siebie. Po jej zakończeniu poszłam do pracy i, choć początek nie był kolorowy, nawiązałam tam nowe znajomości, potrafiłam rozmawiać z ludźmi, a po jakimś czasie bez skrępowania wyrażać własne opinie. Teraz poszłam krok dalej - wyprowadziłam się ze swojej zapyziałej wiochy, bo uwierzyłam, że dam radę sobie ze wszystkim sama. Zamieszkałam z obcymi ludźmi, z którymi potrafię pogadać bez strachu, że mnie negatywnie ocenią, skrytykują, zgaszą, zawstydzą; wcześniej pewnie nawet nie odważyłabym się odezwać mijając współlokatorów w przedpokoju (pomijając milczeniem fakt, że nie miałam odwagi wyprowadzić się w ogóle z domu). Może Tobie też pomogłaby taka grupa terapeutyczna? Nikt nie zrozumie człowieka tak, jak ludzie z podobnymi problemami. Ja trafiłam akurat na dzienny oddział leczenia nerwic, gdzie spotkania odbywały się codziennie przez dwanaście tygodni w godz. 10.30-13.00, ale są też grupy popołudniowe (dwa razy w tygodniu) i weekendowe. Naprawdę warto spróbować. Wiem, jak męczysz się wśród ludzi - chyba nie ma na to innego lekarstwa, niż przekonać się, że w większości nie są tacy straszni :)
  23. Chrzanisz waszmość. Zgadzam się z NN4V; to tak, jakby nie generalizować, ale stwierdzić, że większość facetów to świnie, które chcą zaciągnąć kobietę do łóżka, wykorzystać i porzucić. Ja z kolei powinnam wychodzić z założenia, że większość do świry - naubliżają, pobiją i postraszą, że zabiją, gdy odejdę (takie mam doświadczenia).
  24. Do psychiatry można udać się również bezpłatnie, na NFZ; czas oczekiwania czasem jest długi (albo bardzo długie kolejki tam, gdzie przyjmuje od ręki tylko kilka osób dziennie), ale warto. Myślę, że warto także rozejrzeć się za terapią i przestać oceniać wszystko w kategoriach "nie dam rady", "nie uda mi się", "nie poradzę sobie"; to jest właśnie nasz problem - odbieramy sobie 100 % szans, bo nawet nie próbujemy. Jeśli nic nie trzyma Cię tutaj, może spróbowałabyś wyjazdu za granicę? Chociażby przez pośrednika (w mojej okolicy jest kilka biur parających się załatwianiem pracy w Niemczech i Holandii) - lepsze to niż codzienne powroty do domu, który zniszczył Cię psychicznie.
×