-
Postów
4 068 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez take
-
W moim przypadku to moje regularne chodzenie do kościoła zaczęło się od okresu związanego z bierzmowaniem. Wcześniej byłem o wiele mniej religijny. Kiedy przystępowałem do spowiedzi i Komunii po raz pierwszy, to byłem rażąco nieprzygotowany. Nie wiedziałem o swojej niepełnosprawności, nie miałem diagnozy, terapii i specjalnego podejścia do sfery duchowej. Teraz to mi się "odbija czkawką". Ktoś (powiedziałbym, że ważna osoba w kwestii aspijskości w Polsce) napisał o mnie jakiś czas temu, że urojenia się pojawiają jedne po drugich jak kwiatki na wiosnę. Teraz jeszcze sporej schizy mogłem się nabawić, może głównie przez moje problemy duchowe. W ogóle towarzyszy mi silny lęk fizyczny, obawa przed niewygodą cielesną, czymś strasznym. Sama możliwość doznawania tortur jest "przerażająca". Formułowanie wypowiedzi w ogóle jest dla mnie jakieś problematyczne ostatnio. "Lubię" się powtarzać, mówić i pisać o tym samym. Myślę, że nigdy w życiu mogłem nie popełnić grzechu ciężkiego ze względu na swoje ukryte upośledzenie, chorobę... W ogóle możliwość popełnienia grzechu ciężkiego wygląda mi na coś przerażającego. Niestety, występuje u mnie "skrajny egocentryzm" w relacjach społecznych, i to od dzieciństwa według mnie. Obowiązek rachunku sumienia i spowiedzi dla osoby takiej jak ja wygląda po prostu na katowanie i tak upośledzonej i chorej psychiki. Wypowiadanie, przypominanie sobie większej ilości grzechów mnie przeraża ze względów organizacyjnych, odpowiedzialnościowych, decyzyjnych.
-
Skoro masz tak duże dziwactwa, to myślę, że też powinieneś mieć diagnozę CZR, możesz do tego mieć nawet schizofrenię :) Rzeczywiście mamy wiele podobnego. Czy do tej pory otrzymałeś jakąkolwiek diagnozę psychiatryczną? Czy brałeś jakieś leki psychotropowe?
-
Boję się popełnienia grzechu śmiertelnego. Boję się, że kiedyś popełniłem taki grzech. Boję się wiecznego potępienia. Nie chcę, aby ktokolwiek został potępiony na wieki. Dawniej byłem bardzo niegrzeczny. Próbowałem spowodować wypadek drogowy, aby moja miejscowość była sławna czy coś w tym stylu. Bardzo źle zachowywałem się wobec młodszego rodzeństwa (także w odniesieniu do intymnych części ciała brata i siostry). Nie uznawałem tych zachowań za grzechy, przynajmniej ciężkie. Nawet w wieku poniżej 7 lat miałem takie zachowanie, które mogło doprowadzić do śmierci bardzo małego chłopca, bo rzuciłem w niego metalowym pojemnikiem dla "śmieszności". Tak bardzo sobie "winszowałem" dawniej. Mam myśl, że taka "ofiara losu" jak ja nie może popełnić grzechu ciężkiego. Normalnie takie czyny wyraźnie wyglądają na grzechy ciężkie. Trudno mi ogarnąć spowiedź, rachunek sumienia, mając bagaż straszliwych czynów z dzieciństwa, okresu przed diagnozami, leczeniem psychotropowym itp. Moja mentalność "nienawidzi" rachunku sumienia, spowiedzi m .in. ze względu na podejmowanie decyzji, organizowanie, odpowiedzialność... Diagnozę całościowego zaburzenia rozwoju otrzymałem po co najmniej jednej spowiedzi generalnej. Do pierwszej Komunii poszedłem normalnie, w drugiej klasie szkoły podstawowej. Ok. 16 r. ż. wyraźniej się nawróciłem. W wieku ok. 23 - 24 lat dostałem diagnozę z grupy F2x i rentę socjalną. Już w dzieciństwie byłem nienormalny. Mimo tego nie miałem diagnozy, nie znałem swoich problemów, nie miałem specjalnej terapii, specjalnego przygotowania duchowego (np. związanego ze spowiedzią i Eucharystią). Zamiast tego mama i babcia (katoliczki) zabierały mnie do bioenergoterapeuty, gdy miałem ok. 5 - 6 lat (babcia mówiła, że to przez mój... lęk przed betoniarką), przed pierwszą Komunią piłem piwo ze szklanki (mama czy babcia lub tata mówili, że to na zdrowie), w rodzinie była niedobra atmosfera (wulgaryzmy, ostre kary za drobne przewinienia czy niewłaściwe zachowania (np. tata "zlał" mnie pasem po tym, jak w kościele zacząłem się śmiać z płynu "Pur" czy "Kop" służącego do mycia naczyń (miałem wtedy chyba 3 - 4 lata), tata mógł być tak agresywny wobec mamy, że mogłem się bać, że ją zabije), już na początku chodzenia do szkoły podstwowej mi dokuczali (ale po Komunii mogło być jeszcze gorzej, i tak do końca gimnazjum). W kwestii Komunii potraktowano mnie jak normalne dziecko, nie jak niepełnosprawne psychicznie. Teraz mam "traumę" bagażu bardzo głupich czynów. Moja seksualność wygląda mi po prostu schizofrenicznie, a zaczęła się w dzieciństwie, gdy miałem kilka lat. Ponoć gdy byłem około zerówki chciano mnie zabrać do specjalnej szkoły. Nie zabrano i uważam, że to dobrze, ale po co takie dziecko jak ja było przyjmowane do spowiedzi i Komunii tak po prostu? Boję się, że nawet na swojej pierwszej spowiedzi popełniłem grzech ciężki przez zatajenie pewnych grzechów czy nieprzygotowanie się do niej. Po co od takiej biednej osoby jak ja wymagać rachunku sumienia i spowiedzi w normalny sposób? Wydaje mi się, że te obowiązki mogą mi bardzo dezorganizować życie. Pewnego razu zasugerowałem pewnemu księdzu, że osoba taka jak ja nie może popełnić grzechu ciężkiego i powiedział, że to bardzo możliwe. Zasugerowałem też, że do końca życia mogę być niezdolny do małżeństwa i ksiądz powiedział, że to bardzo możliwe. Mi małżeństwo kojarzy się głównie z intymnością fizyczną, której moja natura pragnie. Moja natura jest upadła i chora, więc piszę o jej "przemyśleniach" czy "pragnieniach" w trzeciej osobie, a nie w pierwszej.
-
Dziwaczne i nasilone potrzeby płciowe, osobliwe zboczenia
take odpowiedział(a) na take temat w Seksuologia
http://www.psychologia.net.pl/slownik.php?level=123 W moim przypadku pożądanie i obrzydzenie zdają się być od siebie zależne. Za największy bodziec seksualny został uznane obrzydliwości z przewodu pokarmowego atrakcyjnej osoby płci żeńskiej. Bez tej atrakcyjności, ale i bez obrzydliwości, nie ma pełni satysfakcji płciowej. Tak dla mnie działa w moim przypadku pożądliwość. Kał niewstrętny (np. gdyby z odbytu wydobywały się ładne i przyjemnie pachące jagody) raczej nie byłby zbyt atrakcyjny dla mojej pożądliwości seksualnej. Moje zaczęte w dzieciństwie zboczenie wygląda schizofrenicznie: - czytałem, że ekstrementofilia jest objawem choroby psychicznej, - koprofilia (wraz z koprofagią) zostały wymienione jako objawy patognomoniczne schizofrenii - moje "preferencje seksualne" wyglądają schizofrenicznie ambiwalentnie W moim przypadku główny atak pożądliwości przyjął dla mnie schizolską postać (schizofreniczną to za mało powiedziane). I zaczął się w dzieciństwie, bywał wykonywany bez wstydu, ma charakter fetyszstyczny, bywały zachowania wyglądające na homoseksualne czy ekshibicjonistyczne - jak w pewnym artykule o psychopatii autystycznej. Moją aukorygię nazwałbym jakimś rodzajem schizofrenii dziecięcej. Czytałem, że psychopatia autystyczna może być związana z jakąś postacią schizofrenii (prawdopodobnie paranoidalną) i zę osoby z ASD jakoś często otrzymują diagnozę schizofrenii zdezorganizowanej (według mnie chodzi tu raczej o udział osób z ASD, które mają schizofrenię zdezorganizowaną, w ogólnej licznie osób z ASD ze schizofrenią). Uważam, że nie powinieniem być na jednym spektrum z zespołem Kannera. Raczej moje "to coś" byłoby kolejnym całościowym zaburzeniem rozwoju ze schizokontinuum, tak jak Mendelsohnn's syndrome. Ciekawe, czy ktoś na świecie ma jakoś BARDZO podobny przypadek do mojego. -
Na ostatniej wizycie u psychiatry napisano o mnie "w wypowiedziach mnóstwo ambiwalencji i ambisentencji". Ale F20 nie dostałem, pytałem się, dlaczego i usłyszałem coś, z czego wynika dla mnie, że psychiatra uznał, że całościowe zaburzenia rozwoju "kłócą się" z rozpoznaniem schizofrenii, ale z rozpoznaniem schizotypii już nie. Jakiegoś obniżenia poziomu fukcjonowania w stosunku do dziecństwa nie zaobserwowałem. Było "bardzo źle" i jest wciąż. Jeżeli miałbym tylko zaburzenie osobowości, a nie psychozę czy całościowe zaburzenie rozwoju, to rezczywiście nie byłoby ze mną tak źle. We wczesnym dzieciństwie nie miałem podejrzliwości, wielkościowych idei, magicznych natręctw, ambiwalencji i ambisentencji. Nazwałbym swoje całościowe zaburzenie rozwoju odmianą schizofrenii, czyli czymś jeszcze gorszym od tradycyjnego aspergera.
-
Powiedziałbym, że pod względem psychiatryczno-dziwackim przekroczyłem "masę krytyczną" i zapadłem się w osobliwość. Motywy eschatologiczne, egzystencjalne pojawiają się wyraźnie u mnie. Nie czuję lęku jakoś bardzo. Funkcjonowanie mam zdezorganizowane. Myślę, że to przez brak wczesnej interwencji z pokaźnej nienormalności urosło coś jeszcze bardziej porażającego i oryginalnego. Za tak zły stan odpowiadają np. "psychopatyczne" objawy obecne w "tym czymś" i ewidentna umiejętność "maskowania" problemów, jaką posiada mój przypadek. Znakomity przykład ukrytej niepełnosprawności, jej "ukrytość" pozwala na wyrządzanie szkód w specyficzny sposób. Mówiąc metaforycznie, czadowa niepełnosprawność (żyje się z nią wygodnie (jest cool, fajnie mimo bycia upośledzonym, a i sama niepełnosprawność jest "niewidoczna", "niewyczuwalna" niczym czad, w dzieciństwie miałem nawet napisane, że psycholog nie widzi nic niepokojącego). Zdecydowana interwencja powinna być we wczesnym dzieciństwie. Nie było i była "ostra jazda".
-
Nie odczuwam potrzeby bycia kochanym przez inną osobę czy chociaż mam ją wyraźnie ograniczoną (czy nawet nie rozumiem, nie wyobrażam sobie takiej potrzeby - chociaż pociąg fizyczny do ładnych osób mam niestety i mogę kogoś bardzo lubić) i nawet brak przyjaciół mi zbytnio nie przeszkadza, w zasadzie nie obrażam się na innych, zemsta jawi mi się jako uleganie złym skłonnościom (dlatego np. moja psychika nie chce wierzyć w wieczne potępienie i nie akceptuje srogich kar, takich jak tortury), śmierć dziadka przyjąłem bez rozpaczy (która może załamać niejednego "normalnego", "nie rozumiem" szpanowania np. alkoholem czy bardzo drogimi rzeczami i go nie chcę, bardzo ważne są dla mnie zasady (np. to, aby nie było rozpusty), w wielu sytuacjach nie reaguję wstydem (dzięki czemu mam mniej okazji do np. złoszczenia się), nie mam tej enteckiej "emocjonalności" i ta cecha jawi mi się jako coś korzystnego. Taka autystyczna mentalność jawi mi się jako zdecydowanie lepsza od "typowej" - przynajmniej w niektórych aspektach. Nie wszyscy Aspi muszą mieć takie cechy. Mam taki "natłok myśli", "przeciążenie" umysłu, że nawet postów nie chce mi się pisać. Wolę pisać odręcznie niż na komputerze. Nawet pisanie o tym, co lubię, niezawodowo, sprawia mi "trudności". Sporo czasu spędzam na samym czytaniu stron, sprawdzaniu danych na interesujące mnie tematy, nie na tworzeniu własnego tekstu. Skoro i z pisaniem tekstu na tematy, które mi sprawiają przyjemność, mam trudności, to co dopiero z pisaniem pracy dyplomowej czy sporządzaniem rachunku sumienia (gdzie jeszcze dochodzi odpowiedzialność)... Nie mam "zainteresowania" normalnym życiem, socjalizowaniem się. Tak wiele mam różnych objawów psychiatrycznych i zjawisk, które wyglądają na nadprzyrodzone. Szukaniem pracy się nie zajmuję. Nie oznacza to, że w ogóle nie chcę pracować. Problem jest znowu także z samą organizacją. Nie chcę być ofiarą w pracy. A po leku jestem raczej jeszcze bardziej spowolniały, "niezdarny". Taki jak ja to chyba musi pozostać w stanie wolnym do końca życia, bo tak zaburzona osoba nie wygląda na taką, której należy pozwolić na założenie rodziny.
-
Nachodzi mnie stwierdzenie, że "pływam w koincydencjach". Nie czytałem o tak wielkiej ilości koincydencji, jak w moim przypadku. Mam "natłok myśli" i "wyraźniej przeżywam" koincydencje. Mogę mieć myśli, że jak najszybciej powinienem dostać diagnozę schizofrenii w związku z tym, co się u mnie dzieje. Na bazie koincydencji mam idee, że zostanę wielkim świętym, kimś, kto zmieni świat. Nawet moje haniebne wygłupy z przeszłości "mogę interpretować" koincydentnie. Na forum o zespole Aspergera pisano np. że gdybym pokazał swoje posty, to od razu dostałbym diagnozę F20 czy że mam pełnoobjawowy epizod psychotyczny. Ale sądzę, że te koincydencje naprawdę mają pochodzenie nadprzyrodzone! Że to jakieś działania złych duchów czy dopusty od Najwyższego, może znaki z Nieba? Na "przypadki" wyraźnie mi nie wyglądają... Całą "mitologię" mógłbym napisać na ich bazie - mam taką myśl. To zjawisko trwa już ponad rok. Niebawem mam mieć wizytę u psychiatry i ciekawe, czy dostanę diagnozę schizofrenii. Ostatnią umówioną wizytę z lekarzem miałem ponad 4 miesiące temu, w międzyczasie była też krótka rozmowa z psychiatrą po incydencie z karetką.
-
Powiedziałbym, że u mnie jest rażące nieprzystosowanie do życia religijnego. Moją naturę uderza możliwość wiecznego potępienia, możliwość bycia ukaranym torturami. Obowiązek rachunku sumienia i wyznawania win jest według niej niepotrzebny, zwłaszcza w przypadku osób podobnych do mnie. Kojarzy mi się to z wysiłkiem organizacyjnym, podejmowaniem decyzji i braniem niemałej odpowiedzialności. Uznałbym, że jestem nieprzystosowany do życia społecznego, zawodowego i rodzinnego. Ale nieprzystosowanie "w pełni" ujawnia się w sferze religijnej. Dla mojej psychiki religijność jest "ciężarem nie do uniesienia", od którego zdaje się ona "strasznie wariować". Czy od osoby niemej wymaga się wypowiedzenia swoich win? Czy od niepełnosprawnego intelektualnie wymaga się dostania na normalne studia stacjonarne? Czy od niewidomego wymaga się zdobywania tytułów w strzelectwie? Mentalność moja zadaje pytanie: dlaczego wymaga się życia religijnego (np. wykonywania obrzędów) od osoby nieprzystosowanej do świata, upośledzonej psychicznie, której upośledzenie szczególnie się ujawnia w sferze religijnej? Idee wymienione w poprzednim poście (że to ja jestem jedynym Stwórcą lub że inne istoty nie istnieją) wyglądają na rażący dowód nieprzystosowania do świata. Upośledzona psychika generuje najgorsze świrostwa "miażdżona" groźbą kar niewyobrażalnych. Analogiczna sytuacja występuje w przypadku "urojeń" dotyczących anatomii i fizjologii ludzi, kobiet, a zwłaszcza Aspijek. Aby usunąć problematyczny pociąg płciowy, mentalność zaprzecza temu, że ludzie mają układ płciowy, wnętrzności. Powstałe stwierdzenie jest uderzająco absurdalne, ale pozwala "odpokusić" ludzi, kobiety, zwłaszcza Aspijki, pozbawiając osoby tego, co stanowi źródło pociągu seksualnego i jakby czyniąc z ich aniołów czy niebiańskie dziewice.
-
Kolorado mi się jeszcze z czymś skojarzyło, ale wolę zachować to dla siebie. Od koincydencji mogą pojawiać się u mnie uderzająco absurdalne idee, że to wszystko jest pode mnie robione, że objawił mi się sens istnienia, prawda o naturze wszechrzeczy. Może widzieć w koincydencjach "dowodów" na rażąco dziwaczne "twierdzenia", np. że inne niż ja istoty tak naprawdę nie istnieją, że jestem jedynym Stwórcą wszechrzeczy itp. (ogrom moich koincydencji miałby być dowodem na te rzekome "twierdzenia" - dla mnie takie twierdzenia to szczyt wariactwa (już dalej nie da się ześwirzeć niż mając takie "ostateczne" pomyleństwa!)). I takie idee wychodzące z koincydencji są obrzydliwie schizolskie i świadczą o tragicznym stanie mojej psychiki, ale same koincydencje nie są dla mnie objawem psychotycznym. Nie zgadzam się z tymi ideami, "twierdzeniami", które akurat mogą wypływać nie tylko z koincydencji, ale i z rażącego nieprzystosowania do życia religijnego i "nieciekawej" sytuacji w życiu (powiedziałbym, że strach przed srogością (np. karą piekła) tak bardzo "zalazł mi za skórę", że biedna psychika wyprodukowała ideę urojeniową, że to ja sam jestem jedynym Bogiem). Ale ilość koincydencji jest dla mnie "porażająca". Z koincydencji mogą też wypływać idee posłannicze (np. że to dowód na to, że zmienię świat na lepsze, że zostanę wyniesiony na ołtarze). Takie idee są jakby niczym wobec tych wariactw opisanych powyżej (i jakąś minimalną szansę na spełnienie idei posłanniczych "widzę"). Ale te idee wymienione wcześniej, we wcześniejszym "akapicie", to "esencja schizolstwa". Mam myśl, że nazywając te megapyszne idee "schizofrenicznymi" to schizofreników by się obraziło. Mam myśl, że te koincydencje specjalnie pojawiły się w moim życiu, abym miał diagnozę choroby psychicznej i rentę (czyli pojawiły się też i po to, aby (paradoksalnie lub nie) pomóc mi w życiu). Mogę mieć też myśli, że specjalnie miałem pewne objawy czy zachowania w życiu, żeby potem wychodziły koincydencje. Czyli następujące idee pojawiają się w związku z dzisiejszą koincydencją: 1. Że z tym czadem - że jego właściwości to są takie właśnie po to, aby coś mi pokazać. I jeszcze te myśli, że sodomia jako taka ma związek z moją kondycją (celowo flaga jest kolorowa, a słowo oznaczające homoseksualistę po angielsku oznacza wesoły czy radosny). 2. Że celowo tlenek węgla ma tak prostą budowę i jego cząsteczka składa się z jednego atomu pierwiastka, który zajmuje pierwsze miejsce pod względem rozpowszechnienia w organizmie ludzkim (chodzi tu o udział masowy) oraz jednego atomu pierwiastka, który zajmuje drugie miejsce pod względem rozpowszechnienia w organizmie ludzkim (chodzi tu o udział masowy). 3. Że specjalnie wzór tlenku węgla jest taki sam, jak skrót stanu Kolorado. 4. Że specjalnie Kolorado się tak nazywa. 5. Że specjalnie tlenek węgla nazywany jest czadem. 6. Że specjalnie czad ma takie właściwości. 7. Że specjalnie u mnie wystąpiły takie objawy, o których nie godzi się mówić dzieciom. Czy te koincydencje wyglądają nie tylko na urojenia, ale i na rozbudowany system urojeniowy? Czy mam jakąś odmianę schizofrenii (np. paranoidalną czy zdezorganizowaną). A koincydencji było duuużo i ponad rok temu... Tak jakby zdominowały moje życie psychiczne te zjawiska. Mimo tego nie mam halucynacji.
-
Moja kondycja skojarzyła mi się z grzechem niemym (czyli sodomskim). Już w dzieciństwie ma takie objawy, że nie można o nim uczyć dzieci (książkę o misiu Kostku klasyczny Aspi (z F25 w dodatku) napisał, ale książka o kotku Maćku z "tym czymś" byłaby nie dla dzieci, bo zawierałaby ewidentnie nieodpowiednie treści). Świr, o którym nie można uczyć dzieci. Z grzechem niemym skojarzyło mi się to też dlatego, że to coś jest "trudno uchwytne", w przeciwieństwie do niepełnosprawności intelektualnej, autyzmu dziecięcego czy pełnoobjawowej schizofrenii paranoidalnej. A i tak skończyłem z diagnozą CZR oraz F2x i rentą socjalną, mimo braku opóźnienia rozwoju mowy, nauki w specjalnej szkole i leżenia w szpitalu psychiatrycznym. "To coś" jest jak czad (tlenek węgla, trujący gaz bez zapachu, smaku i barwy, o gęstości bardzo zbliżonej do gęstości powietrza). Wzór czadu - CO. Po prostu jeden atom węgla i jeden atom tlenu. Tlen i węgiel są tymi pierwiastkami, które są najważniejsze dla życia i stanowią największy udział w masie ludzkiego ciała. Czad może zostać opisywany także jako gaz niedrażniący, co skojarzyło mi się z tym, że w dzieciństwie pewnego razu napisano o mnie, że "psychiatra nie widzi niczego niepokojącego". Czad to cichy zabójca. Kiedy "niewczesnym wieczorem" 5.12.2015 wpisałem w wyszukiwarce słowo "czad", to pojawił się link do artykułu na temat pewnego smutnego wydarzenia: http://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/ataki-na-jeziorze-czad-27-ofiar,600461.html. "Czadowy" znaczy też, w języku potocznym "wystrzałowy", "fajny", "cool", "super". W mojej kondycji żyje się mimo wszystko naprawdę wygodnie, więc jest "czadowo". CO to oznaczenie stanu Kolorado w USA. "Kolorado" może się skojarzyć ze "złączeniem" słów "kolorowy" i "radosny". Kolorowa (tęczowa) flaga i angielskie słowo "gay" oznaczające "radosny", "wesoły" kojarzą się ewidentnie z wspomnianym tu wcześniej grzechem sodomskim... Wyszła koincydencja: - grzech niemy (sodomski) - czad - CO - Kolorado
-
Z rachunkiem sumienia, jego organizacją (a później także wypowiedzeniem "MASY" grzechów (nie jakiejś jednej sytuacji czy tylko dwóch)), podejmowaniem decyzji i braniem odpowiedzialności rzeczywiście mam problem. "Paraliżuje" mnie możliwość kary za grzechy. To jest dla mnie ciężar "nie do uniesienia". Moje nieprzystosowanie do świata w sferze religijnej uwidacznia się jeszcze szczególniej, niż w sferze społecznej, zawodowej czy rodzinnej.
-
Dla takiej osoby jak ja spowiedź jest "wielkim ciężarem". Nie chodzi tu nawet o wyznanie jakiegoś pojedynczego grzechu, tylko o jej "organizację". Dla mnie obowiązek spowiedzi i rachunku sumienia to ewidentne obciążenie. Przeraża też to, jak łatwo można pójść do Piekła. Trudno mi to, co przeżywam, wyrazić. Boję się kar piekielnych. Nikomu ich nie życzę, największemu grzesznikowi i wrogowi też. Piszę w trzeciej osobie dlatego, bo nie zgadzam się na poziomie woli z tym, co myślę i czuję.
-
U mnie to rażące nieprzystosowanie do życia religijnego powoduje uderzająco absurdalne "urojenia". Moja natura "nienawidzi" srogości i nie dopuszcza kar takich jak wieczne potępienie, tortury, unicestwienie. Dla niej stosowanie takich kar jest złem i moją psychikę może oburzać, kiedy takie postępowanie (karanie biednych grzeszników w srogi sposób) jest uznawane za znak boskiej sprawiedliwości. Dla mojej mentalności wiara w srogie kary za grzechy, wieczne potępienie, unicestwienie duszy jest czymś, czego ona "nie trawi" i uznaje takie rzeczy za absolutne zło.
-
Powiedziałem sobie: "Musiałby się stać cud, abym był zdolny do małżeństwa" (czyli "stwierdzam niezdolność do małżeństwa na stałe"). Mam "grubszą" nietypowość niż pospolita aspijskość. Pięcioosobowa rodzina Aspich: http://www.theguardian.com/lifeandstyle/2012/nov/03/aspergers-syndrome-family-social-rules. Jakaś słodziutka jest dla mnie ta rodzina... Tatuś Aspi, mamusia Aspi, córeczka Aspi, pierwszy synek Aspi, drugi synek Aspi... Albo taka idea: "niejeden schizofrenik może założyć rodzinę, ale schizol nie może, bo to biedny, upośledzony człowiek". Nikogo, poza sobą, nie chcę nazywać schizolem, a nie każdy schizofrenik musi być zdolny do założenia rodziny (choroba może być na tyle poważna, że w ogóle mu to uniemożliwi). To, co się u mnie działo (powiedziałbym, że od małego) z psychiką, to schizolstwo. Jak to jedna z Aspijek na forum Aspich o mnie napisała pewnego razu: "jesteś standardowym schizolem". A inna ważna osoba na tym forum stwierdziła na podstawie moich postów, że mam pełnoobjawowy epizod psychotyczny.
-
http://ndie.pl/bruksela-msci-sie-na-wegrzech-za-polityke-antyimigracyjna/
-
Dla mojej mentalności myśl o tym, że można być potępionym na wieki, i to na dodatek za swoją słabość, jest "nie do przyjęcia". Nikogo bym nie skazał na wieczne potępienie czy nawet tortury. Dla mojej psychiki takie kary to po prostu dręczenie, okrucieństwo. Religijność jest "nie na moje siły". Nie mam ochoty na odmawianie różańca co dzień czy tym bardziej bycie kapłanem czy zakonnikiem. Mojej mentalności religia nie pociąga. W większym zaangażowaniu religijnym widzi coś niezbyt ciekawego, ciężką pracę, a nierzadko także dużą odpowiedzialność. Po co takiej osobie jak ja sporządzać rachunek sumienia, zwłaszcza jakiś dłuższy? Po co od niej wymagać wyznawania grzechów ciężkich? Mi takie zadania "wyraźnie uprzykrzyły życie". Moja mentalność ma jakby "urojenie" (raczej tylko ideę), że np. osoby z zespołem Aspergera nie są w stanie popełnić grzechu ciężkiego ze względu na swój stan psychiczny (kondycja ta ma charakter ustawiczny, zaczyna się w dzieciństwie).
-
Nie podoba mi się to, że mama nie tak rzadko krzyczy i używa wulgaryzmów, zwłaszcza wobec dzieci.
-
http://ndie.pl/sojusz-polski-i-wegier-jest-grozniejszy-dla-europy-anizeli-panstwo-islamskie/:
-
Kazanie takiej osobie jak ja, aby odbyła spowiedź generalną (nie chodzi tu np. o to, żeby powiedzieć przed księdzem coś w rodzaju tego, że np. masturbowałem się dwa tysiące razy (pojedynczy grzech, który może okazać się wstydliwy dla wielu osób), tylko odbyć długą spowiedź ze sporej liczby grzechów), dla mojej psychiki jest po prostu "barbarzyńskie". Mogło być tak, że podczas spowiedzi generalnej po prostu nie chciało mi się czegoś powiedzieć, nawet bez lęku. "Zamęt", ciężar odpowiedzialności, liczba rzeczy do powiedzenia na takiej spowiedzi są dla mnie przytłaczające, przeciążające, "koszmarne". Takie problemy mogą też być bardzo zniechęcające. Gdy byłem w gimnazjum, to robiłem bardzo złe rzeczy, których nie uważałem za grzechy, przynajmniej ciężkie. Zdarzyło mi się być bardzo niegrzecznym, a mimo tego regularnie przystępowałem do Komunii. Powiedziałbym przynajmniej, że uważałem siebie za lepszego od koleżanek, które były dla mnie atrakcyjne seksualnie. Sporo było tych rzeczy. Gdy byłem w wieku przedgimnazjalnym, to też zdarzyło mi się robić złe rzeczy. W ogóle jakbym "wierzył", że osoba taka jak ja nie jest w stanie popełnić grzechu ciężkiego, czyli i nie ma konieczności spowiedzi w jej przypadku. Jak byłem młodszy, to miałem jeszcze mniejszą wiedzę w sprawach duchowych, niż obecnie. Nie miałem diagnoz i poważnych zaświadczeń. O wiele mniej wiedziałem o swoich problemach. W szkole podstawowej i gimnazjum byłem prześladowany przez rówieśników. Do pierwszej spowiedzi i Komunii dopuścili mnie normalnie, bez jakiegoś specjalnego przygotowania. Po co narzucili na mnie tak dużą odpowiedzialność, jak przystępowanie do Komunii czy spowiedzi? Rodzice też potrafili być wulgarni i surowi, srogo karać za drobne rzeczy. I jeszcze miałby spaść na mnie obowiązek odbycia spowiedzi generalnej z wyznaniem sporej ilości grzechów? Taka praca mnie przeraża. Wyznać jeden grzech przez kilka sekund to co innego niż odbyć spowiedź z całego życia. Po co wymagać czegoś tak skomplikowanego jak spowiedź z całego życia od takiego "biedaka" jak ja? Moja mentalność uważa, że takie praktyki jak długie spowiedzi nie powinny być w ogóle odbywane przez takie osoby jak ja, nawet wtedy, jeżeli taka osoba miałaby spory bagaż grzechów ciężkich, których wypowiedzenie mogłoby potrwać długo. Na spowiedziach generalnych chyba zdarzało mi się "zawyżać" swoje grzechy ze strachu przed karą. Nie wiem, czy pewnego razu nie doznałem halucynacji polegającej na widzeniu postaci księdza obok kościoła (miałem wtedy "ciemności duchowe" i byłem w okresie odbywania spowiedzi generalnych). Spowiedź generalna to coś za ciężkiego odpowiedzialnościowo i organizacyjnie dla takiej osoby jak ja. O tym, żeby ktoś ponad dziesięć razy w ciągu około dwóch lat przystępował do spowiedzi generalnej, nie słyszałem i nie czytałem.
-
Moja mentalność myśli, że taka spowiedź musi być ważna. Konieczność wyznania wszystkich grzechów naraz dla takiej upośledzonej osoby jak ja jest przytłaczająca. Moja psychika uważa, że nawet od zwykłych ludzi nie powinno się być tak surowym. Dla mnie problemem przy spowiedziach generalnych było wyznawanie tak wielu rzeczy, i to na jednej spowiedzi. Ilość była przytłaczająca. Przerażające dla mnie jest ogarnianie tego wszystkiego, kiedy spowiedź się skończyła, to coś sobie przypominałem i chciałem to wypowiedzieć. Myślałem(?), że przez chwilę na spowiedzi generalnej chciałem zataić coś poważnego, ale kiedy sobie przypomniałem o tym, to chciałem to wyznać. Dla osoby takiej jak ja spowiedź generalna z całego życia to coś wyraźnie nieodpowiedniego. Dokonywałem też spowiedzi generalnych z karteczkami, ale i tak skrupuły były. Czytałem, że spowiedź generalna nie jest wskazana dla skrupulantów. Pewien spowiednik powiedział mi podczas jednej ze spowiedzi, że moje spowiedzi były dobre. Mojej mentalności nie podoba się też to, że jeżeli ktoś by zataił coś poważnego na spowiedzi generalnej i wyznał resztę grzechów, to i tak musi powtarzać wszystkie grzechy ciężkie, bo pod wpływem pokusy, jakiejś wielkiej bojaźni czy zakłamania zataił coś, co musiał wyznać. Dla mojej psychiki to krzywdzące - po co wymagać od poranionego człowieka czegoś tak trudnego organizacyjnie jak wyznanie wszystkich grzechów ciężkich, które przychodzą na myśl, na jednej spowiedzi? Powiedzenie jednego grzechu przed księdzem nie jest dla mnie takie trudne jak wypowiedzenie kilkunastu naraz. Wiele grzechów popełniałem w okresie przed tym, jak zacząłem być leczony psychiatrycznie, wtedy nie wiedziałem zbytnio o zagadnieniach psychiatrycznych. Obecnie mam nie tylko diagnozę OCD, ale i całościowego zaburzenia rozwoju i choroby psychicznej oraz dostałem rentę socjalną i stopień niepełnosprawności ze wskazaniem "niezdolny do pracy". Spowiedź generalna, wyznawanie wielu grzechów naraz dla mnie jawi się jako nieodpowiednia "praca" dla takiej osoby jak ja.
-
Dla mnie "udręką" jest sama konieczność przypominania sobie grzechów ciężkich i wyznawania ich... Moją mentalność oburza cały ten "zachód"... Moja psychika chciałaby całkowitego zniesienia obowiązku spowiedzi i rachunku sumienia dla wiernych. Koszmar skrupułów nasilało u mnie to także, że jeżeli się zataiło jakiś grzech ciężki, to trzeba było powtarzać na kolejnej spowiedzi WSZYSTKIE grzechy ciężkie, które powiedziało się na tej spowiedzi, na której się zataiło grzech ciężki, a nie tylko to, co zatajone.
-
Moje przypadłości to nie tylko osobliwości związane z seksualnością. Powiedziałbym, że normalne życie mnie przerasta. Od rodziny nie dostaję wsparcia, co może bardzo negatywnie się na mnie odbijać. Zaświadczenia, komisje sam załatwiałem sobie. Dzięki nim mam dowody, że jest naprawdę poważna sprawa. Takich osób jak ja nie można skazywać na to, aby same sobie jakoś radziły (np. znajdowały pracę).
-
Jak byłem młodszy, to czyniłem bardzo złe rzeczy, których teraz nie pamiętam. Miałem wtedy znacznie mniejszą wiedzę na tematy związane z duchowością. Niektóre moje wybryki czy wygłupy mogły doprowadzić do tragedii.
-
Rozsądni ludzie powinni bez wątpienia dać mi rentę. To także wsparcie dla rodziny mającej, bądź co bądź, poważnie chore dziecko. Wcale nie jestem wysokofunkcjonujący. Sama treść moich myśli pokazuje, że jestem bardzo nienormalny. Faszerowanie psychotropami czy leżenie w psychiatryku należą do rzeczy, których chcę uniknąć. Myślę, że bardziej mogłyby mi zaszkodzić, niż pomóc (np. że przez nie dostałbym efektów ubocznych już na dobre wykluczających z jakiejkolwiek pracy, nawet w specjalnych warunkach). Z normalnym życiem (np. religijnym) nie daję sobie rady. Wydaje mi się, że osoby takie jak ja (nie chodzi tu o kogokolwiek mającego chorobę psychiczną czy całościowe zaburzenie rozwoju, bo mogą być osoby mające i jedno, i drugie, ale jednak takie, które mimo tego mogą być dopuszczone do założenia rodziny) nie powinny obcować płciowo i mieć dzieci (a co za tym idzie, być w związku małżeńskim), bo to za duża odpowiedzialność jak na nie. Na pracę patrzę wyraźnie bardziej optymistycznie, ale trzeba stworzyć tym osobom odpowiednie warunki (np. przyjazna atmosfera w domu, świadomość problemów takiej osoby w pracy i wyrozumiałość wobec niej, zdawanie sobie sprawy z jej ograniczeń). Wtedy możliwe jest radzenie sobie bez renty, ale trzeba dobrej woli także ze strony otoczenia, a nie tylko samego chorego. Pewne rzeczy są "nieuleczalne" u mnie. Pewnych można się pozbyć, zwłaszcza zboczeń czy natręctw. Jestem chory, a rodzina nie chce przyjąć tego do wiadomości, czym tylko pogarsza sytuację. Nie myślę o tym, aby pracować na normalnych zasadach. Co z tego, że umiem sobie radzić na studiach, jak ogólnie funkcjonuję jak osoba z większą niepełnosprawnością intelektualną. "Natura", sposób funkcjonowania są u mnie "nieusuwalne". Jeżeli miałbym pracować, to w jakiś bardzo banalny sposób, do czasu ukończenia studiów nie więcej niż 2 - 3 dni po 8 godzin na tydzień. W moim przypadku orzeczenie o (co najmniej) umiarkowanym stopniu niepełnosprawności wygląda mi na coś niezbędnego, by pracować w odpowiednich warunkach. Bez renty może da się przeżyć, ale bez większego stopnia niepełnosprawności widzę sprawę wyraźnie gorzej.