
naranja
Użytkownik-
Postów
769 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez naranja
-
Hmm... Jak mogłaś wiedzieć, że Twoja mama Cię kocha, skoro tego nie czułaś? Przecież miłość się czuje (albo nie czuje), to nie wiedza. Ta prawda dotarła do mnie dopiero w tym roku... Wcześniej twierdziłam "Wiem, że moja mama mnie kocha, ale tego nie czuję" - dopiero teraz widzę, jaka to bzdura... Są też takie teorie, że niektórzy kochają, ale nie potrafią okazać i wyrazić tej miłości - ale czy wtedy to, czego okazać nie potrafią, de facto można nazwać kochaniem drugiej osoby? Miłość to uczucie i postawa wobec drugiego człowieka, którą jawnie widać i którą da się odczuć.
-
Niby dlaczego?? Terapia bez szczerości jest pozbawiona sensu. To, co czujesz do terapeuty i jak go odbierasz - jest ważne. Ważne są rozmowy na ten temat. Ale to ona Cię trzymała? Przywiązała łańcuchem do siebie? Prawda jest taka, że niezależnie od tego, co robiła lub mówiła - droga była wolna. Chociaż przyznam, że rozumiem ten haczyk, gdy ma się skłonność do uzależniania od innych lub trudności z odmawianiem i odrzucaniem kogoś... No tak czasem jest. Dobra "chemia" pomiędzy pacjentem a terapeutą jest ważna, jak nie kluczowa.
-
A jaka to ambiwalencja? Przecież nadopiekuńczość to horror, brak miłości. Pewnie jeszcze miałaś być za to nad wyraz wdzięczna i wychwalać ich pod niebiosa...? Ja słyszałam, że "Wszystko było dla mnie", "Miałaś wszystko"... Co za brak wyobraźni, świadomości i samokrytycyzmu
-
No ekstra. Córka ma problemy emocjonalne, depresję, źle jej, to wypieprzamy ją z domu na obóz (może jeszcze "obóz przetrwania"), zamiast pogadać o tym, co ją martwi i boli, co jest takie trudne dla niej. Ale łatwizna... No i widać aktualnie, jak to "zajęcie się życiem", "nierozgrzebywanie ran" i wysyłanie Cię przez matkę na obozy zamiast rozmów o tym, dlaczego jej córce jest źle, Ci pomogło...
-
Ale Ty tego nie zmieniłaś, Ty popadłaś w znieczulicę. Nie myl tego z poradzeniem sobie tymi z emocjami. Wręcz przeciwnie - zamrożenie jest dowodem na to, że nie udało Ci się tego zmienić. Mnie to nie szokuje, bo po pierwsze miałam (i mam) tak samo. Wiesz co to oznacza? To jest syndrom dziecka, które potwornie boi się separacji. To są leki separacyjne, które przybierają na sile wtedy, gdy dziecko nie czuje wystarczającego wsparcia-ciepła od rodzica dla siebie, dla swojej autonomii. Jeżeli człowiek nie czuje się wystarczająco odrębny i samodzielny to śmierć opiekuna jawi się jako swój własny kres. To nie jest tak naprawdę lęk o matkę, ale o siebie - bo czujesz, że bez niej nie przeżyjesz. A nie przeżyjesz dlatego, bo matka nie dała Ci poczucia wartości i odrębności na tyle, abyś czuła, że sama sobie poradzisz w swoim własnym życiu (bez niej). Oczywiście, że śmierć bliskich osób budzi obawy, strach, rozpacz - to normalne. Trudno tracić tych, których darzymy ciepłymi uczuciami. Ale jeśli śmierć matki prowadzi to do takich myśli, że wolisz umrzeć przed nią, albo że Twoje życie bez niej nie ma sensu to jest to dowód na to, że nie spełniła swojej roli, że nie dała Ci tyle miłości, ile powinna była, tak uważam.
-
"JĘCZARNIA"-czyli muszę się komuś wyżalić!
naranja odpowiedział(a) na magdasz temat w Depresja i CHAD
Przez kogo poczułaś się zraniona? -
Hmm... Ale faktem jest, że odszedł na wieść o ciąży. I faktem jest, że powrócił do mojej mamy (bo nie do mnie - ze mną się nie spotyka), gdy miałam już 18 lat, byłam odchowana, a moja mama przyjęła go z otwartymi ramionami i jest dla niego czulsza i bardziej wyrozumiała niż dla mnie. Wnioski? Czekaj, czekaj, a to nie on chce odejść biorąc rozwód? Możesz mężowi sprezentować książkę "Toksyczni rodzice" i samej też poczytać. Sporo w niej jest o emocjonalnych manipulacjach i szantażach, są przykłady rozmów. Podjęłabym rozmowę z synem na ten temat. Próbowałabym się dowiedzieć, dlaczego on uważa, że idzie spać przeze mnie - dlaczego w jego poczuciu tak jest, to ważne. Domyślam się, że starałaś się na wszelkie sposoby do tego dotrzeć? Czy Ty potrafisz przyjąć perspektywę syna i zobaczyć, w jaki sposób z mężem go skrzywdziliście (nawet mimowolnie)?
-
Ze względu na to, że nie chodzę do pracy ani na studia to nawet o czymś takim nie wiedziałam... Nie odróżniam weekendów od nie-weekendów... Super... Z jakiej okazji ten weekend jest długi?
-
Ufff... Myślałam, że ja jestem jakaś dziwna-przyczajona. Ale to chyba jednak norma, że człowiek w piżamie (włosy nieuczesane i bez make-up-u, oraz bez soczewek na oczach=ślepy) woli nie otwierać drzwi i siedzieć jak mysz pod miotłą. Choć czuję się jak schizol, robiąc tak, bez kitu Puszczaj sobie cicho jakieś śmieszne filmiki w zminimalizowanym okienku obok (tak, żeby szef nie zauważył) Czy mówisz do swojego zwierzęcia na głos - tak, jak do człowieka?
-
umęczona Czy to jest objaw zaburzenia psychicznego czy nic dziwnego, że teraz ktoś puka do moich drzwi, a ja udaję, że nikogo nie ma, siedzę jak trusia, bo jestem w piżamie i nie chce mi się szybko przebierać?
-
Dzięki. Potrzebne mi są takie słowa, abym przynajmniej z rozumiem nie traciła kontaktu Choć, szczerze mówiąc, wcale to nie jest dla mnie takie oczywiste. A teraz Ci odpowiem nieracjonalnie, ale "odczuciowo": Doszłam na razie do tego, że względem matki i babci kiedyś (wychował mnie ten duet) oraz drugiego człowieka/ludzi (jako, że relacja z matką to matryca innych kontaktów) teraz. To uczucie uświadomiłam sobie względnie niedawno. Domyślam się, że to "poczucie winy za to, że istnieję" to tak enigmatycznie brzmi i niewiele na dobrą sprawę mówi, nawet mnie samej... Jakby to rozbić na drobne części to można lepiej to zrozumieć. Więc zauważyłam, że pojawia się, gdy albo nie chcę zgadzać się na coś, co kto robi, albo mam ochotę odmówić (do czego niby na rozum mam prawo, ale...), etc. Czyli generalnie chodzi o takie przejawy mnie, które wiążą się z "robieniem przykrości" drugiej osobie. Mam poczucie, że to, co chce ta osoba jest ważniejsze od tego, co chcę ja (gdy nasze interesy są sprzeczne) - i jeśli myślę o wybraniu siebie to włącza się poczucie winy za to (że to egoizm). Tak samo jest, gdy zaczynam coś chcieć, albo czuć. Wiążę to z tym, że miałam poczucie od maleńkiego (które dopiero teraz sobie uświadamiam), że CAŁA PRZESTRZEŃ w 100% ma być poświęcona nastrojom i potrzebom matki i babci. Jako mała dziewczynka bardzo chorowałam na astmę, udusiłam się prawie na śmierć, nie wiem, na ile to ma z tym związek...(?). Tak więc ja odczuwam to tak, że gdy próbuję zająć chociaż 1% sobą (moimi emocjami, potrzebami) - to tak, jakbym zabierała coś matce i babci - i pojawia się poczucie winy. Bo w tym czasie, gdy liczy się moja potrzeba, moja emocja, mój problem, gdy nimi chcę wypełniać przestrzeń to tak, jakbym tym samym ignorowała/odsuwała na dalszy plan potrzeby, emocje matki - i czuję się z tym egoistycznie. Pomijając już to, że pewne przejawy mnie, tj. jak złość na nie, żal do nich - one odbierały jako bolesne DLA NICH, babcia miała ataki serca. Więc to tak, jakbym tymi przejawami swojego istnienia zadawała komuś ból. I mam za to poczucie winy. Inna kwestia to to, że z powodu ciąży (mnie) od mojej matki odszedł mój ojciec - i wiem, że to nie moja wina, że on podjął taką decyzję i że to on się źle zachował, a nie ja, ale jednak to we mnie siedzi głęboko - ta myśl, że gdyby nie ja to nadal byliby razem. I czułam podskórnie przez całe życie, że moja matka jest na mnie (sic!) o to zła, zamiast na niego - dla niego jest milsza niż dla mnie (powrócił po latach!). -- 22 cze 2011, 11:00 -- No tak, właśnie o to chodzi. Jeżeli mama "jest ok" to co przerabiać i na co reagować? Ja jestem od dość dawna na tym etapie, że mój obraz dobrej matki (i babci - bo to ona była moją matką tak praktycznie) runął. Problem jest teraz z "reagowaniem", z odczuwaniem.
-
A miałaś z nim kiedykolwiek jakiś kontakt? Było ok?
-
Mój dziadek też. Lekarze w moim mieście wmawiali mu, że ma wrzody na żołądku. Jak dostał w końcu silnego krwotoku i wylądował w szpitalu w innym mieście to okazało się, że to rozrośnięty rak w zaawansowanym stadium i to z przerzutami. Zmarł. Ja nie wiem, jak można to było pomylić z wrzodami... Czego ci ludzie się uczą na tej medycynie?
-
Brak uczuć, DLACZEGO Ty się skupiasz na objawach i ich nazewnictwie? Zamiast na przyczynach... Przecież w ten sposób nie wyzdrowiejesz, a tylko przedłużasz swoje cierpienie. Po co?
-
Mnie się na tym etapie też wydaje kluczowy, tak go odczuwam. Bez tego chyba nic nie ruszy. Wałkuję to na terapii od trzech-czterech sesji. Mnie chyba lata zajmie, aby się od tego uwolnić, jeśli to w ogóle możliwe...
-
Wkurzyło mnie, że wchodzę na pocztę (dwa dni temu bodajże), chcę odpisać Starlet - Hani, a tu widzę, że "użytkownik usunął swoje konto". Kolejny raz! I jak ja mam odpisać i komu, hmm??? Hania, czytasz to? Jak ja Ci mogę odpisać? A chciałam. Tak się nie robi.
-
Bo połowa mniej czasu zwolnienia i o 90% mniej obaw.... To pójdź na 3 miesiące na 7f, jak ja (tzn. ja idę tylko na 2 tygodnie - tak sobie mówię), a Twoje obawy podziel na 2, bo ja też je mam - i już się robi 45% -- 22 cze 2011, 08:37 -- W związku z tym, że ja mam głębokie POCZUCIE - nie przekonanie (!), ale poczucie - że nie wolno mi czuć, odczuwać, istnieć (emocjonalnie), mieć swoich potrzeb, nie mówiąc już o chęci uniezależnienia się i życia swoim życiem. Mam silne POCZUCIE, że to egoizm. Że zwracanie uwagi na to, co czuję, czego chcę, pragnę ja - to egoizm. I za ten "egoizm" mam poczucie winy. Odczuwam to wszystko tak, jakby moje poczucie własnej tożsamości (którego teraz nie mam, albo jest liche) było wręcz ciosem w stronę mamy, a raczej babci - która bardziej była dla mnie matką, niż moja własna... Chodzi o kobiety, które są w mojej psychice chyba bardziej niż te fizyczne osoby obok - chociaż tego też nie jestem pewna... WIEM, że własna tożsamość to nie egoizm, mogę sobie racjonalizować, "zmieniać myślenie", filozofować, ale CZUJĘ, że tak jest... Jak budzi się we mnie jakaś emocja albo potrzeba to od razu pojawia się POCZUCIE winy -- 22 cze 2011, 08:39 -- Nie, za to akurat siebie nienawidzę. (Siebie? Czy tak naprawdę matkę i babcię?) Matkę i babcię - że (podobno mimowolnie i nieświadomie) nie dały ciepła i zrozumienia i dlatego teraz mam takie problemy z emocjami. Siebie - że teraz nie potrafię z tego wyjść. -- 22 cze 2011, 08:45 -- Ignorować to raczej bez sensu. Wyobraź to sobie - słyszysz ciągle w głowie krytyka, etc. - i starasz się to olewać... I tak całe życie...? ile sił na tą "olewkę" idzie! A poza tym - dlaczego biernie olewać? Chyba bardziej sensowne jest to, aby zacząć na to WRESZCIE reagować. Że jakim prawem ktoś Ci coś takiego mówi i robi, i dlaczego nie ma serca, że jest bezczelny i bezduszny albo apodyktyczny (wstaw to, co pasuje) twierdząc tak. I jak my się z tym czujemy - to przede wszystkim. Wygląda to trochę na rozmowę z samym sobą w tym momencie, heh, ale w sumie w terapii dlatego porusza się dzieciństwo, bo stamtąd pochodzą te "informacje". -- 22 cze 2011, 08:52 -- Ale dlaczego zajmujesz "komuś" miejsce? To będzie przecież TWOJE miejsce. W dodatku ja będę na Ciebie czekać I co z tego, że nie jesteś zmotywowana, etc.? To TEŻ jest temat na terapię. Że nie masz motywacji, ani sił - widocznie tak bardzo Cię męczą Twoje przeżycia, że nie starcza sił na co innego. Ja też nie mam sił, nie mam nawet pojęcia, jak dojadę do Krakowa, bo jestem zmęczona i spowolniała... Nie jesteś więc sama. A brak motywacji do terapii może być spowodowany lękiem - przed zaufaniem, przed poruszaniem tego, co bolesne, przed usłyszeniem kolejny raz takich bzdur, że masz się modlić albo starać o rentę (jak tak można człowieka powierzchownie traktować, indoktrynować i spisać na straty?!). -- 22 cze 2011, 09:04 -- Nieeeeeeee. To (moim zdaniem) zupełnie nie tak. Dlaczego i jak zmienić wyobrażenie? Wręcz przeciwnie - trzeba zacząć nazywać fakty i swoje odczucia po imieniu. Czyli dążenie do prawdy - odzieranie się z iluzji, marzeń i wyobrażeń. Jak NAPRAWDĘ odczuwaliśmy relację z mamą - i jak ona naprawdę reagowała na nasze problemy, emocje, etc. Konkrety. I WRESZCIE zacząć na to REAGOWAĆ adekwatnie, stanąć po swojej stronie, zacząć mówić, jak się wtedy czuliśmy. Bo zobacz - dopóki wyobrażasz sobie, że matka była ok, że biedna była, nie taka zła - to winę zwalasz na siebie i to ty w swoich oczach jesteś nie-ok, zła, winna, taka i owaka, no i poczucie własnej wartości leży. Gdy jako dziecko np. słyszałam krytykę i krzyki matki to dla zachowania dobrego obrazu matki (dla poczucia bezpieczeństwa) obwiniałam siebie - że widocznie to ja taka beznadziejna byłam, że zasługiwałam na wieczne wrzaski i wyzwiska. A teraz mogę zacząć mówić, jak bardzo mnie to rani i jak wielki żal mam do niej za tę krytykę, że to bez serca było. I to niekoniecznie chodzi o rozmowy z matką tu i teraz. Chodzi o stawanie po swojej stronie, w swojej głowie. Łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać, ale to chyba ten trop... P.S. Piszesz o tym, że mama też mogła mieć trudną historię, problemy, itd. Tak, jasne. Ale, zobacz - moje trudności z emocjami pochodzą z dzieciństwa - z czasów, gdy ja nie musiałam tego rozumieć, jej rozumieć i nie rozumiałam. Tak, jako dorosła potrafię sobie wytłumaczyć, że moja matka coś tam coś tam, że pewnie źle nie chciała, ale co z tego? To mi pozwala jej nie ukatrupić teraz z gniewu ale nie skoryguje moich zaburzeń osobowości, czyli problemów z emocjami. Chyba nie da się wyleczyć swoich uczuć bez przyjęcia perspektywy dziecka.
-
Bo połowa mniej czasu zwolnienia i o 90% mniej obaw.... To pójdź na 3 miesiące na 7f, jak ja (tzn. ja idę tylko na 2 tygodnie - tak sobie mówię), a Twoje obawy podziel na 2, bo ja też je mam - i już się robi 45% -- 22 cze 2011, 08:37 -- W związku z tym, że ja mam głębokie POCZUCIE - nie przekonanie (!), ale poczucie - że nie wolno mi czuć, odczuwać, istnieć (emocjonalnie), mieć swoich potrzeb, nie mówiąc już o chęci uniezależnienia się i życia swoim życiem. Mam silne POCZUCIE, że to egoizm. Że zwracanie uwagi na to, co czuję, czego chcę, pragnę ja - to egoizm. I za ten "egoizm" mam poczucie winy. Odczuwam to wszystko tak, jakby moje poczucie własnej tożsamości (którego teraz nie mam, albo jest liche) było wręcz ciosem w stronę mamy, a raczej babci - która bardziej była dla mnie matką, niż moja własna... Chodzi o kobiety, które są w mojej psychice chyba bardziej niż te fizyczne osoby obok - chociaż tego też nie jestem pewna... WIEM, że własna tożsamość to nie egoizm, mogę sobie racjonalizować, "zmieniać myślenie", filozofować, ale CZUJĘ, że tak jest... Jak budzi się we mnie jakaś emocja albo potrzeba to od razu pojawia się POCZUCIE winy -- 22 cze 2011, 08:39 -- Nie, za to akurat siebie nienawidzę. (Siebie? Czy tak naprawdę matkę i babcię?) Matkę i babcię - że (podobno mimowolnie i nieświadomie) nie dały ciepła i zrozumienia i dlatego teraz mam takie problemy z emocjami. Siebie - że teraz nie potrafię z tego wyjść. -- 22 cze 2011, 08:45 -- Ignorować to raczej bez sensu. Wyobraź to sobie - słyszysz ciągle w głowie krytyka, etc. - i starasz się to olewać... I tak całe życie...? ile sił na tą "olewkę" idzie! A poza tym - dlaczego biernie olewać? Chyba bardziej sensowne jest to, aby zacząć na to WRESZCIE reagować. Że jakim prawem ktoś Ci coś takiego mówi i robi, i dlaczego nie ma serca, że jest bezczelny i bezduszny albo apodyktyczny (wstaw to, co pasuje) twierdząc tak. I jak my się z tym czujemy - to przede wszystkim. Wygląda to trochę na rozmowę z samym sobą w tym momencie, heh, ale w sumie w terapii dlatego porusza się dzieciństwo, bo stamtąd pochodzą te "informacje". -- 22 cze 2011, 08:52 -- Ale dlaczego zajmujesz "komuś" miejsce? To będzie przecież TWOJE miejsce. W dodatku ja będę na Ciebie czekać I co z tego, że nie jesteś zmotywowana, etc.? To TEŻ jest temat na terapię. Że nie masz motywacji, ani sił - widocznie tak bardzo Cię męczą Twoje przeżycia, że nie starcza sił na co innego. Ja też nie mam sił, nie mam nawet pojęcia, jak dojadę do Krakowa, bo jestem zmęczona i spowolniała... Nie jesteś więc sama. A brak motywacji do terapii może być spowodowany lękiem - przed zaufaniem, przed poruszaniem tego, co bolesne, przed usłyszeniem kolejny raz takich bzdur, że masz się modlić albo starać o rentę (jak tak można człowieka powierzchownie traktować, indoktrynować i spisać na straty?!). -- 22 cze 2011, 09:04 -- Nieeeeeeee. To (moim zdaniem) zupełnie nie tak. Dlaczego i jak zmienić wyobrażenie? Wręcz przeciwnie - trzeba zacząć nazywać fakty i swoje odczucia po imieniu. Czyli dążenie do prawdy - odzieranie się z iluzji, marzeń i wyobrażeń. Jak NAPRAWDĘ odczuwaliśmy relację z mamą - i jak ona naprawdę reagowała na nasze problemy, emocje, etc. Konkrety. I WRESZCIE zacząć na to REAGOWAĆ adekwatnie, stanąć po swojej stronie, zacząć mówić, jak się wtedy czuliśmy. Bo zobacz - dopóki wyobrażasz sobie, że matka była ok, że biedna była, nie taka zła - to winę zwalasz na siebie i to ty w swoich oczach jesteś nie-ok, zła, winna, taka i owaka, no i poczucie własnej wartości leży. Gdy jako dziecko np. słyszałam krytykę i krzyki matki to dla zachowania dobrego obrazu matki (dla poczucia bezpieczeństwa) obwiniałam siebie - że widocznie to ja taka beznadziejna byłam, że zasługiwałam na wieczne wrzaski i wyzwiska. A teraz mogę zacząć mówić, jak bardzo mnie to rani i jak wielki żal mam do niej za tę krytykę, że to bez serca było. I to niekoniecznie chodzi o rozmowy z matką tu i teraz. Chodzi o stawanie po swojej stronie, w swojej głowie. Łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać, ale to chyba ten trop...
-
Generalnie w terapii uczę się, aby patrzeć-odczuwać moja matkę z pozycji małego dziecka, które wcale nie musi tego rozumieć. To nie o to chodzi. Matka - ta kobita, z którą teraz mieszkam - to pal sześć. Chodzi o matkę z głowy, tę wszczepioną w mózg. To ją trzeba zmienić, z nią się uporać.
-
To nie o to chodzi. Chodzi o to, aby zacząć sobie samemu dawać empatię, wyrozumiałość, szacunek, etc, czyli zyskać poczucie własnej wartości i godności. Inaczej będziemy tkwić w uzależnieniu od innych ludzi i od ich akceptacji i ciepła. Problem pojawia się wtedy, gdy się czuje całym sobą, że się na to nie zasługuje, że się wręcz nie ma prawa istnieć i czuć, a co dopiero darzyć siebie samego, swoje uczucia, szacunkiem (heloł, to ja... ). Trudno jest przestać nienawidzenia siebie i dawać sobie prawo do różnych rzeczy, gdy ma się zaszczepione przez rodziców co innego. Afirmacje można sobie włożyć w... Nie wierzę, że można dokonać autentycznej głębokiej przemiany siebie bez przemiędlenia relacji z rodzicami.
-
Tylko weź pod uwagę to, że istnieje coś takiego, jak uwewnętrzniona matka. To przede wszystkim z nią się trzeba uporać - z tym, co ma się głęboko i mocno zaszczepione w głowie. Coś, co zatruwa duszę. Uwierz mi, że siłą woli się nie da. To raz, a dwa - gdybym potrafiła opuścić rodzinkę, która mnie od siebie uzależniła tak, że mam poczucie winy, jak myślę o mim własnym życiu, etc. (a nawet mam poczucie winy, że istnieję) - to nie miałabym depresji i nie poszłabym na terapię. Zająć się sobą, opuścić dom i się rozwijać to mogą względnie zdrowe osoby. Istota ZO i depresji polega na tym, że ta samorealizacja możliwa nie jest.
-
Cóż, dla mnie to się BARDZO trzyma kupy. To może być dla ciebie ciekawa refleksja, dlaczego tak właśnie jest. Zastanawiałaś się nad tym? Ja to ostatnio przemyślałam dość głęboko. To jest stereotypowe myślenie, że dom dziecka jest zawsze większą traumą niż mieszkanie z rodzicami, że wojna jest większą traumą niż np. chłód ze strony rodziców. Ja uważam, że dla człowieka największą raną, największą traumą, jaką może dostać, to rana małego bezbronnego ufnego dziecka od swojego głównego opiekuna-Boga, czyli zazwyczaj od matki. Wojna w porównaniu do tego to naprawdę małe piwo, tak uważam. Wyobraźcie to sobie - bezbronny maluszek spragniony ciepła, miłości, szacunku, uwagi, ufny w 100%, zależny w 100% od matki, która jest dla niego Bogiem, widzi dwa sople lodu i martwą twarz zamiast ciepła i miłości w oczach. A jak dorasta to na dokładkę do tej atmosfery jak w igloo, spragniony wsparcia i szacunku dostaje pouczenia, wyśmiewanie i umniejszanie godności. Od kogoś, kto go stworzył... od najbliższej założenia osoby, która nosiła go pod sercem... I nie ma do kogo uciec, odejść, nie ma się komu pożalić, ba, sam przed sobą nie byłby w stanie przyznać, że ktoś najważniejszy pod słońcem reaguje na niego chłodem, gdy jest spragniony ciepła... Od nikogo innego żadne ciosy nie bolą tak mocno...
-
Pytanie, czym jest miłość? To, co piszesz - brak wsparcia, szacunku dla Toich decyzji, wywyższanie się ("ja wiem lepiej") - dla mnie się z miłością wyklucza... Miłość to dla mnie CIEPŁO, EMPATIA, WYROZUMIAŁOŚĆ, SZACUNEK, WOLNOŚĆ, AKCEPTACJA I WSPARCIE, a nie chłód, oschłość, pouczanie, nadopiekuńczość, apodyktyczność, bagatelizowanie, wywyższanie swojego stanowistka. Ja nie czuję, że moja matka mnie kocha Ona twierdzi, że tak - ale co to oznacza? Jak tą niby-miłość można pogodzić z jej chłodem i wyśmiewaniem mnie? Wierzę, że jakbym umarła to byłoby jej przykro i płakałaby, ale dla mnie to nie jest tożsame z miłością.
-
Korba pisała, że ma elastyczne godziny pracy. Podczas pobytu na oddziale 7f (a tu się nocuje) niektóre osoby studiują - zaocznie, i pracują - przez internet, dają korki, etc. Korba, to w takim razie dlaczego jednak nie 7f, skoro i tak bierzesz zwolnienie?
-
dokładnie tak samo uważam. Pytanie, jakie są kryteria silnej traumy. I drugie pytanie - na ile jest ona uświadomiona. U niektórych ludzi mechanizmy obronne są tak silne, że do końca życia żyją iluzją na temat swojego dzieciństwa i rodziców, nie zdając sobie z tego sprawy. Bardzo często mówiąc o traumie ma się na myśli jawną przemoc i problemy, tj. molestowanie, gwałt, śmierć rodzica, oddanie do domu dziecka, pożar, wychowanie w rodzinie alkoholików, etc. Ale istnieją też innego rodzaju traumy. "Wystarczy", że rodzic nie przykłada dostatecznej wagi dla emocji dziecka, podchodzi do dziecka z chłodem, idealizuje dziecko, etc. i już mamy podstawy gigantycznej traumy - narcystycznej rany, wypaczenia prawdziwego "ja", czego skutkiem bywają potworne depresje i tendencje samobójcze. Dla mnie posiadanie chłodnej, oschłej, krytycznej matki w dzieciństwie jest MEGA TRAUMATYCZNE.