Skocz do zawartości
Nerwica.com

naranja

Użytkownik
  • Postów

    769
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez naranja

  1. fajnie to zabrzmiało... A Ula z Biedronki dlaczego?
  2. Malibu, w depresji na wakacje..?? Jeżeli będę miała ochotę i siłę na wakacje to dla mnie będzie sygnał, że jestem już bardzo zdrowa. Ja mam typową anhedonię, niemożność cieszenia się i relaksowania, wszystko męczy, słońce powoduje rozpacz. Wizja jakichś wakacji, wyjazdu to zadanie ponad moje siły. Ostatni raz byłam w stanie (jak to brzmi..) pojechać na wakacje 6 lat temu. Miałam wtedy takie średnie doły jeszcze. Wyglądało to tak, że leżałam w namiocie, bo nie miałam ochoty patrzeć na słońce albo leżałam obok namiotu jak trup, nie miałam na nic siły, płakałam. Inni mieli siłę się kąpać, pływać, chodzić do baru, spacerować. Później dołączyła rodzina mojego ówczesnego chłopaka i dostawałam aluzje, że nie pomagam przy grillu, co jeszcze bardziej mnie dobijało, bo miałam poczucie winy, a ja nawet nie miałam siły się umyć. Czułam się jak w jakimś filmie, nieobecna, zmęczona... Wróciliśmy wcześniej i jeszcze długo odchorowywałam zmęczenie tymi wakacjami. -- 03 lip 2011, 10:31 -- chyba mnie to też czeka... Witajcie w klubie. No tak, zapomniałam, że przecież ja mam plany "wakacyjne" - terapia na 7f! I TO JUŻ ZA TYDZIEŃ! Mam wrażenie, że wrócę stamtąd szybciej niż myślę...
  3. Dobry trop. Jeżeli Ci na tej podstawie zdiagnozują zaburzenia osobowości (więc jak wiadomo - leki nie bardzo pomogą), to co zrobisz?
  4. Podpisuję się pod tym. Moim zdaniem Ola nie wyzdrowieje nigdy i nigdy nie przestanie cierpieć, ponieważ jest za bardzo zaburzona - nie chce przyjąć do siebie refleksji innych, nie nawiązuje do naszych komentarzy, jest za bardzo skupiona na objawach, masochistyczna do granic możliwości i chyba po prostu ma za duży lęk przed zmianą. Smutne, ale ja prognozuję z taką postawą cierpienia do końca życia
  5. Też tam byłam i dokładnie takie samo mam zdanie. To jest klinika dla osób bardzo bardzo lekko zaburzonych. Moim zdaniem jest sens tam iść, jeśli ma się problem właśnie z nieśmiałością, lekką fobię społeczną, problemami z asertywnością i tego typu kompetencjami społecznymi. Nie ma co tam tracić czasu, jeśli ma się poważne problemy depresyjne, osobowościowe, z odżywianiem, itd. Tam nie ma kompetentnych osób i metod do zajmowania się poważniejszymi przypadkami, bez dwóch zdań. Terapeutyczne dno. W takim właśnie stanie wyszłam z kliniki... Jedna z najgłębszych depresji w życiu, totalne rozedrganie, silny jadłowstręt, bezsenność, myślałam tylko o samobójstwie, miałam plany, bo tak tragicznie się czułam, błagałam wręcz o leki, ale nie byłam brana poważnie. Gdyby krewna nie zawiozła mnie do lekarza, którzy dowalił z mety 3 antydepresanty, bo byłam w baaardzo głębokiej deprze - to być może by mnie już tu nie było. I żeby nie było - ja widzę sens w odstawianiu leków, ale pod warunkiem, że człowiek bez nich sobie w miarę radzi i pod warunkiem, że w zamian za odstawkę proponuje się nieco inne metody niż takie, jak są w tej klinice... Czyli relaks, "treningi", beznadziejnie prowadzona grupowa (jedna osoba mówi, koniec, potem druga, koniec - i ni cz tego nie wynika).
  6. Borsuk, jeżeli byłbyś głębiej w temacie to wiedziałbyś, że medytacja przy pewnych stanach i skłonnościach jest przeciwwskazana i może wyrządzić poważne szkody, np. stany psychotyczne, jeszcze większe rozmycie tożsamości. Medytacja może dać wiele dobrego, ale aby być do niej gotowym to trzeba mieć w miarę silne ego(!!!), dość mocne poczucie granic własnego ja. Nie można się za nią zabierać, gdy człowiek ma ego rozmyte, gdy ma problemy z tożsamością i stany na pograniczu psychozy (w tym bpd), pomijając już głębsze patologie. A w tym wątku są takie właśnie osoby.Gdyby ktoś z nas, np. ja, próbował np. Vipassany, to mogłoby się niefajnie skończyć. Medytacja służy rozpuszczaniu ego, ergo - trzeba mieć co rozpuszczać. A jak się tego nie ma to można jeszcze bardziej stracić kontakt z rzeczywistością. Sami nauczyciele odradzają często medytację w takich stanach, więc jeżeli już coś polecasz, to się trochę orientuj... -- 01 lip 2011, 11:24 -- Ależ ja to WIEM. Problem polega na tym, że ja dość dużo czytałam, interesuję się filozofią, zen. I racjonalnie to wszystko do mnie jak najbardziej przemawia. Na rozum zdaję też sobie sprawę, że teraz moje myślenie to większy egoizm niż życie własnym życiem. Problem polega na tym, że serce ma swoje racje... Po prostu to, co zostało we mnie zakorzenione w dzieciństwie, emocjonalnie, jest we mnie JAK WIDAĆ silniejsze niż teorie i racjonalizowanie, nawet tak przekonywujące anegdoty zen, które uwielbiam. To wszytko jest bardzo mądre, ale rozumienie i działanie nie niesie u mnie zmian wewnętrznych. I nie wierzę, że zmiany mogą się udać bez poruszenia wczesnych relacji, a dokładniej - emocji, przeżywania.
  7. Odczuwam tak samo. Gdy mam wybrać moja potrzeba - czyjaś potrzeba i wybieram swoją to czuję się jak egoista niewarty szacunku. Do tego stopnia, że np. KIEDYŚ jakiś facet w busie zaczął mnie obmacywać, a mnie głupio było mu zwrócić uwagę, że JA tego nie chcę - że to byłoby "niegrzeczne", "histeryczne" z mojej strony, nie wiem - nie chciałam go urazić, odrzucić? Nie chciałam robić "z igły widły"? Zdaję sobie sprawę, że takie myślenie jest chore, ja z rozumem problemów chyba nie mam. Problem jest z uczuciami i stosunkiem do siebie - teraz jestem w stanie sobie na różne rzeczy nie pozwalać, nauczyłam się tego poprzez obserwację, ale w środku nadal czuję, że kogoś odrzucam i że jestem niedobra, bo powinnam jego potrzeby uznawać za ważniejsze. Bo to egoizm mieć swoje i uznawać je za ważniejsze niż potrzeby drugiego człowieka.
  8. Asia, a Ty nie odczuwasz buntu wobec tego wszystkiego..? Zadowalaniu innych, spełnianiu ich oczekiwań... Bo mnie to zaczęło oburzać, zadowalanie innych i po prostu mam jakiś odrzut od tego, przegięcie wręcz w drugą stronę. W tym wszystkim ciągle nie potrafię usłyszeć siebie. Wcześniej zadowalałam innych, teraz się przeciwko nim buntuję. A gdzie ja, niezależna?
  9. Into... u mnie to działało ZANIM zachorowałam. Całe życie był to mój mechanizm obronny. Teraz, w depresji nie ma mowy o obowiązkach, nauce, pracy, studiach. Być może to jakiś rodzaj buntu w końcu - przez uciekaniem od siebie w naukę, przed zadowalaniem innych, zwłaszcza rodziny. Dlaczego mam ich zadowalać, podczas gdy oni nie kochali mnie takiej, jaką jestem????? Całe życie słyszałam, że nauka jest najważniejsza i że bez studiów będę nikim, nic nie wartym popychadłem. To fakt, że z wyższym wykształceniem można więcej i inaczej się patrzy na taką osobę, w sensie kompetencji, ale bez przesady - NIKIM?
  10. No tak, ale żeby powstałe nowe schematy, tak autentycznie, to trzeba się właśnie wrócić do tego dzieciństwa i relacji z matką. Inaczej nie będzie zmian, prawdziwych zmian. Zastanawiam się, dlaczego Ty tak często mi powtarzasz, że matki nie zmienię. Przecież ja to wiem! Chcesz, abym przestała pisać o matce? Bo może... moje pisanie o niej ciągle porusza coś w Tobie, a ty chciałabyś zakończyć już ten etap? Przecież ja nie wyjdę z tego nie mówiąc o niej w terapii, a dokładniej o tym, co ja czułam i co ja czuję. Zrozumiałam to w tym roku.
  11. Into the void, u mnie MYŚLENIE zawsze służyło odrywaniu się od emocji. Tzn. już od dziecka, aby nie przeżywać to intelektualizowałam, myślałam, pogrążałam się w myślach i fantazjach, filozofowałam w głowie, analizowałam, uczyłam się. Może to o to chodzi??? To dziwne, ale ja myśląc o moich emocjach i analizując je - odrywam się od nich! A możesz mi zwrócić uwagę na czym to katowanie się polega??? Bo ja tego chyba nie widzę... nie objadam się, w sumie nie tnę na okrągło, nie piję, nie palę, nie wyrywam włosów, etc...
  12. Dlaczego??????????????? Nawet jak innym nie pasuje...? Ciągle nie mogę zrozumieć tego, jak JA mogę coś zrobić dla SIEBIE. To nie jest rozdwojenie jaźni??? Jak nie, to czym to się różni od rozdwojenia jaźni? Proszę, wytłumaczcie, to ważne... Męczy mnie to bardzo No bo jeżeli JA myślę o SOBIE to to "sobie" musi być czymś obcym, skoro jest czymś innym niż JA, które o nim myśli... dziwne... podobno to odwieczne pytanie mistyków i filozofów, jak to możliwe, ale mnie to męczy!!! Możecie jakoś po ludzku to wytłumaczyć?
  13. Moniko, chodzi o matkę z głowy... O moją też, ale to czasem jest tak, że jak się potnę to nie pokazuję tego tej kobiecie obok, ale "wiem", że pokazuję "tej z głowy" jak się mszczę na niej. Albo sama się staję złą matką dla siebie i to "ona" mnie tnie. To jest chore, wiem. To z tym mam główny problem, aby to odkręcić. Chyba. Ja WIEM, że mojej matki nie zmienię. Ale emocje i pragnienia to kompletnie inna bajka. Tego się nie da odciąć rozumem. Moniko, ależ ja ROZUMIEM!!! Ja z rozumem nie mam najmniejszego problemu, tak mi się wydaje. Rozumiem, że moja matka się nie zmieni - potrzebowałaby do tego własnej terapii, potrzebowałaby cierpieć, aby chcieć coś zmienić. Nie zmieniło jej xxxx moich szantaży, moje cięcie się, ani 4 szpitale, ani anoreksja, nic. Ja rozumiem, że ona się nie zmieni. Rozumiem też, że nawet gdyby ona się zmieniła to nie skoryguje to moich zaburzeń, bo wychowanie już zadziałało. Rozumiem też, że nie chciała, że sama ma problemy z emocjami i nie raniła celowo. Zrozumiałam, skąd się wzięły jej problemy z emocjami. Rozumiem też, że mam prawo do życia własnym życiem...ROZUMIEM, ROZUMIEM, ROZUMIEM, ROZUMIEM... Ale tego nie czuję...
  14. Nie mam pojęcia, bo jestem odcięta od emocji, a to przecież one nam mówią, co lubimy, czego chcemy, co się nam podoba... Nie mogę przecież powiedzieć na rozum Dzień idealny wiąże się z tym, że po prostu nie cierpię, że jestem w stanie odczuwać zadowolenie, radość albo smutek, tęsknotę - ale nie cierpieć bólu istnienia. Wystarczy mi obudzenie się z uczuciem wyspania, chęć krótkiego poleniuchowania w łóżku a potem chęć wstania, zrobienia herbaty, wypicia jej z przyjemnością, zaciekawienie co w gazecie lub tv albo u znajomych, chęć wyjścia na spacer, przyjemność z wykąpania się, miła rozmowa przez telefon... pomarudzenie, że dziś mam nudne zajęcia na uczelni, ale idę na nią bez depresji, piję kawkę, potem coś dobrego na obiad i czuję smak... nie wiem, nie mam innych marzeń... po prostu CZUĆ to, co napisałam... może ja chcę za wiele? Tak moja mama twierdzi... Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu miałam taki dzień? Chyba kiedyś musiałam mieć przed sześciu laty, ale nie pamiętam... Ale nie wiem, może to mania...? Nie wiem, nie wiem, co to normalność.. A teraz z poczuciem winy napiszę... a obok tego co napisałam to to nie jest już za dużo jakbym chciała mieć przyjaciela, może kiedyś partnera, satysfakcję z seksu (!!!!!!!!!!!!!!egoizm????????), a jak pomyślę o relaksie w wakacjach to już się czuję jakaś naprawdę zadufana w sobie... Albo jak pomyślę o WŁASNYM życiu, usamodzielnieniu się.... już mnie głowa boli
  15. A co ci da jego cierpienie? Załóżmy, że da się sprawić, że M. będzie cierpiał. Czary mary. Zrobione. Cierpi bardzo. Co czujesz? Satysfakcję? No ale jak się potniesz to nie pokażesz mu tym, że to jego wina. Karzesz siebie przecież. Czyli to tak, jakbyś siebie winiła za coś. Jeżeli dany człowiek nie jest zdolny do odczuwania winy za swoje zachowanie to nie bądź na tyle naiwna, że Twoje pocięcie skóry sprawi, że będzie zdolny do odczuwania tego. Przerobiłam to na mojej matce i innych - gdy się pocięłam to oni się upewniali jeszcze bardziej, że z nimi jest wszystko ok, a ze mną nie tak. Czaisz?
  16. Muszę sobie przemyśleć to zdanie... To prawda. I kiedyś dzięki temu myśleniu zaczęłam walczyć o siebie. Tylko pojawił się poważny zonk. Mam wpojone, że "dawanie innym coś z siebie" to dawanie innym całej przestrzeni na ICH emocje, ICH potrzeby, że innych potrzeby są WAŻNIEJSZE. Że moja odmowa rani, że moje potrzeby zabierają miejsca na potrzeby innych, że moje nastroje wypełniają przestrzeń na emocje innych. Ci inni = matka, babcia. Bo czucie się ok to też dawanie sobie prawa do własnych potrzeb - które mogą być sprzeczne z potrzebami innych (a wtedy ich ranię), itd. I o ile na rozum jakoś próbuję to przeforsować to emocje swoją drogą. Czuję się bezsilna wobec tego. Żaden terapeuta też nie pomógł mi tego rozplątać. Abym POCZUŁA, że mam prawo.
  17. Kite, dałaś się wpuścić w pułapkę, w błędne koło!! To nie Twoja wina, ale możesz z tego wyjść. Zobacz: uznajesz M. za osobę bez której nie przeżyjesz, daje Ci poczucie sensu życia (bo Ty tak sobie wymyśliłaś/poczułaś, że on jest Twoim sensem życia - ILUZJA!) -> czyli musisz mieć ciągle dobry obraz jego, myśleć, że jest cudowny, ok, fajny, bo "TYLKO" on Cię rozumie nikt inny Cię nie zrozumie, bla bla (a to NIEPRAWDA!!!!!!!) -> więc gdy on nawala to ty przerzucasz złość z niego na siebie (bo człowiek tak już ma w naturze, że jak ktoś nawala to czuje złość na tę osobę, choćby podświadomie) GDYBYŚ NIE CZUŁA WŚCIEKŁOŚCI I NIENAWIŚCI DO M. TO NIE CHCIAŁABYŚ GO UKARAĆ W TAKI SPOSÓB! "NIECH WIDZI, JAK SIĘ STACZAM" - TO MOŻE Z MIŁOŚCI DO NIEGO...? Czy tak samo nie było w Twoim ojcem??? Jako dziecko wiedziałaś, że bez niego nie przeżyjesz, więc zaczęłaś przerzucać nienawiść z niego na siebie i udowadniać sobie, że lubisz ból. -- 30 cze 2011, 21:39 -- To jeśli go kochasz nad życie to dlaczego chcesz się na nim zemścić staczając się??
  18. Kite, u Ciebie to jest czarno na białym: jesteś wściekła i zła na dwie osoby i tę wściekłość przerzucasz na siebie. Najchętniej zabiłabyś ich, ale coś takiego dzieje się w Twojej głowie, że chcesz zabić siebie. Dlaczego? Autoagresja. Chcesz się zemścić w dziwaczny sposób - w BIERNY sposób, POŚREDNI - tą zemstą ma być zabicie siebie. Typowo borderowe. Coś na takiej zasadzie jak strajk głodowy pielęgniarek pod Sejmem - nie dasz mi tego, co chcę, to nie zrobię bezpośrednio krzywdy Tobie, ale zagłodzę siebie (na złość Tobie)! Widzisz to? Nie wiem, może mój dół i myśli samobójcze to też ma być pośrednie wyrażenie złości i taka zemsta na matce i terapeutach? Bo jak się zabiję to matkę udupię i poczuje się tak, jak ja. Ale wredna jestem. Jak to odkręcić? Z drugiej strony przecież wprost wyrażam tę złość na nią... Może chodzi o to, że ona sobie z tego nic nie robi? Mam wrażenie, że tylko moja śmierć może roztopić lodowate serce potwora... że tylko wtedy ona zobaczy, jak mnie skrzywdziła... Chcę ją ukarać poczuciem winy. To bezsensu. Jak to odkręcić?
  19. Dawałam sobie pomóc 6 lat. nie będzie lepiej Nie chcę iść na 7f, nie mam ochotę na stawianie do pionu, naprawianie, resocjalizację, racjonalizowanie, mówienie, ze mi młodość ucieka - jakbym tego nie wiedziała, powierzchowne ocenianie, ironizowanie, oschłość ordynatorki, kopanie, zimno analityka (i kiwanie głową albo martwy wzrok) oraz patrzenia jak inni mają siłę ze sobą spacerować, iść na fajka... Ja tylko chciałam bliskości... chęci zrozumienia mojego subiektywnego patrzenia na świat... a nie pokazywania błędnego myślenia... błąd błąd błąd... źle... zmień się... bądź inna...
  20. Chciałabym tak kiedyś... Wzruszać się... gratulacje! Wiesz co? To może różnica między nami polega na tym, że ja już zmęczyłam się tym zmuszaniem? I udawaniem. Zmęczyła mnie chora ambicja, pusty perfekcjonizm. I udawanie, że jestem kimś innym. Przestałam czuć sens tego zmuszania się. Zmuszania się i braku przyjemności. Być może po prostu u mnie już ten mechanizm obronny runął... Nie chcę już budować mojego poczucia wartości na przymiotach intelektu, na wykształceniu... Dopiero teraz widzę, jakie to puste - dążyć do tego, aby być najlepszą... aby otrzymywać oceny... Być może intelekt i zdolności są pomocne, są fajne, zapewniają ciekawsze życie, ale to tylko dodatek... Może po prostu mnie już to wszystko za bardzo umęczyło - walczenie o miłość i wartość poprzez osiągnięcia, udawanie kogoś, kim nie jestem, granie, wieczne granie, bycie pieprzonym ideałem, samokontrola... bezsens, jeden wielki bezsens, ja już tak nie potrafię, tylko problem w tym, że nie umiem odzyskać siebie, siebie prawdziwej, bo słyszę w głowie "EGOIZM"... Tak to matka z babcią mogły się mną pochwalić - byłam nieszczęśliwa, ale IM coś dawałam. A jak mogę chcieć czegoś dla siebie? Czegoś, co może być sprzeczne z potrzebami innych? jak mogę nie mieć poczucia winy? mam *** I szaleństwo w umyśle powoduje to ROZDWOJENIE - jak JA moge czegoś chciec dla SIEBIE? To ja jestem tym JA czy tym SIEBIE???? Tak to JA chcę czegoś dla mamy, babci, kogoś tam i to jest norma. Jest JA i są INNI. A JA dla SIEBIE?? To jakieś rozdwojenie jaźni!!! Jakaś patologia Dla Was tak nie jest?? -- 30 cze 2011, 20:46 -- Jak to możliwe? Jak się czuje, że inaczej nie dostanie zainteresowania i "miłości" to się tak robi. Dlatego do dzisiaj nie potrafię rozróżnić uczucia zadowolenia z czegoś od zadowalania innych. A właściwie nie potrafię odczuwać tego pierwszego, gdy myślę o tym to mam poczucie winy, bo to takie "pojedyncze, egoistyczne" odczucie. Co innego niż zadowalanie KOGOŚ... Jak można czuć zadowolenie z SIEBIE i nie miec poczucia winy?? I jak JA mogę być zadowolona z SIEBIE?? Rozdwojenie jaźni... Czy to jest zaburzenie, że ja tak myślę???
  21. ja też nie. nie mam już siły na nic. nie mam już siły i chęci walczyć. i nie chcę być przez nikogo stawiana do pionu, pouczana, kopana, nie chcę bolesnych "prawd" prosto w oczy, już nigdy więcej... chciałam po prostu bliskości... życie nie jest aż tak wartościowe aby się go trzymać kurczowo rękami i nogami, bez przesady
  22. Asia, a skąd bierzesz siłę, aby chodzić na studia, pisać magisterkę? Serio pytam. Czy to o to Ci chodziło z tym, że tak Ci zostało? Że to jest jedna z tych rzeczy, dzięki której ciągle zapewniasz sobie jakieś szczątkowe poczucie wartości? Nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak przy tak silnym wewnętrznym bólu można nie być zmęczonym na tyle, aby mieć siły na to. Dlatego pytam. Bo u mnie następiło chyba coś w rodzaju buntu do intelektualnych spraw. Odrzuciło mnie od nauki, czytania, studiowania, zdobywania wiedzy, żygać mi się tym chce, mam silny uraz. Świat przestał mnie interesować, ciekawić - jak do tej pory. Może chcę sobie udowodnić, że bez studiów i nauki "ktoś" tam jest i coś znaczę? Ale niestety nie czuję siebie, nie czuję tego. Jedyne, czego pragnę to to, aby ktoś ocieplił i zrozumiał moje wnętrze, pomógł mi się emocjonalnie odblokować.
  23. Wszyscy tu cierpią. Wszyscy. A ja sobie gorzej radzę z tym cierpieniem i w tym sensie jestem gorsza i słabsza. I nie mam czasem lepszych momentów jak większość z Was przez co jestem jeszcze bardziej gorsza, bardziej zepsuta czy co? Zresztą porównywanie się nie ma sensu, ale jednak boli mnie jak czytam, że kogoś coś cieszy albo coś ma siłę robić. Boli. Chyba mi się włącza coraz gorszy żal i nienawiść do losu, bo już najzwyczajniej nie wyrabiam ze sobą. Nie wiem, o co tutaj chodzi??? Nikt mnie nie zgwałcił, nikt nie molestował, nikt nie umarł, nie jestem odpowiedzialna za dzieci, utrzymanie też mam na razie zapewnione, nie miałam rodzeństwa, o które mogłam być zazdrosna, w domu nie było alkoholizmu ani strasznych bijatyk. Obiektywnie rzecz biorąc większość z Was miało gorsze przejścia. A radzicie sobie psychicznie lepiej. Podziwiam Waszą siłę, skąd ją bierzecie?? Dlaczego ja już nie umiem?? Co mi się stało? Ja po prostu miałam się tylko uczyć, ważny był mój intelekt. Wiedza, nauka, osiągnięcia, książki, wykształcenie, zdolności, bycie kimś, kim można się pochwalić. I tak się czuję do dziś - MYŚLĘ, więc "jestem". Ale NIE CZUJĘ, że jestem. Zawsze się identyfikowałam tylko z MYŚLENIEM. Wszystko było na rozum. Jedyne co czułam i czego byłam świadoma to ból i zdenerwowanie i napięcie, gdy matka miała swoje nieprzewidywalne jazdy. Podpieranie drzwi ze strachu, gdy na nie napierała. Bałam się. Płakałam patrząc w okno. A gdy już się wypłakałam to była pustka, glucha cisza... I wtedy zaczynałam myśleć albo się uczyć. Chciało mi się siku, ale nie wychodziłam z pokoju, aby nie denerwować matki - ONA nie mogła się znów zdenerwować widząc mnie. Więc jak już się wypłakiwałam w samotności to następowała głucha cisza, ta pustka, która trwa do dziś... oderwanie od emocji... już tylko MYŚLAŁAM... albo i nie myślałam... zaczynałam się uczyć... szłam do szkoły i nie wiedziałam jak zagadać do dzieci, przerwy spędzałam samotnie, tylko OBSERWOWAŁAM jak grają w piłkę... siedziałam i MYŚLAŁAM... nie wiedziałam "jak to się robi" aby miec koleżanki, w książkach tego nie było, a ja w domu MYŚLAŁAM albo o tym, czy mama się znów nie zdenerwuje albo o tym, czego się pouczyć. I do dzis mi to zostało - myślę, myślę, ale nie odczuwam... I co, wielka trauma? Nie czuję nawet pociągu do nikogo, więc nie czuję mojej oreintacji seksualnej... tylko MYŚLĘ...myślę i nie wiem... Przepraszam z amój bełkot i użalanie, po prostu już nie wyrabiam. A jeszcze dzisiaj dziadka zabrało pogotowie i nie poszłam na terapie, jest w szpitalu, może umrze, jestem przy babci..
  24. Tak, to jest masakra, Korba, ja Cię rozumiem, bo sama nie znoszę, jak inni tak biadolą, że mają najgorzej, użalają się, a to nic nie daje. Irytujące jest to, fakt. Bardzo. Mnie też się często żygać chce, jak ktoś tak pisze. I dlatego zazwyczaj się tego wystrzegam, staram się działać konstruktywnie. Ale od wczoraj czuję się tak kijowo i jestem tak mocno rozżalona, że miałam potrzebę wywalić z siebie te bebechy i frustracje Nie ma co ukrywać, że zazdroszczę innym sił i mobilizacji mimo cierpienia i czuję się gorsza, że ja tak samo nie potrafię (JUŻ) zagryzać zębów. Przybiło mnie to po prostu, że inni dają radę, a ja nie. Mimo, że się starałam. Pracować. Studiować. Żyć. I mam całe pokłady żalu w sobie i bezsilności. Może jakiejś niezasłużonej złości do Was, że dzielniejsi jesteście, że potraficie sobie radzić w miarę z tym emocjonalnym głazem. I że czasem chce się Wam posłuchać muzyki albo że coś Was cieszy - tak, zazdroszę tego i boli mnie bardzo, że ja tak nie miewam. Przepraszam, jeśli poczułaś się jakoś pomniejszona przez to. Ja tak się staram trzymać na codzień, że czasem dochodzi fala kulminacji i czara goryczy się przelewa. Tak po ludzku.. Współczuję, bo sama kiedyś chodziłam do pracy w depresji. Ale, Korba, nie mialaś nigdy tak, że nikt Ci nie opłaci mieszkania, rachunku i żarcia, że grozi Ci wymówienie, ALE i tak nie masz sił wyjść z łóżka? Korba, a kto Ci powiedział, że nie masz prawa do depresji??? Co to znaczy mieć prawo? Przecież masz całe mnóstwo powodów, aby czuć się tragicznie, obiektywnie rzecz biorąc masz gorszą sytuację od mojej i tragiczniejsze doświadczenia - możesz liczyć tylko na siebie (ja przynajmniej finansowo mogę liczyć na rodzinę), rodzice nie żyją(moi żyją), siostra lekceważy Twoje cierpienia, nie daje Ci ciepła i wsparcia, a to jedyna Twoja bliska osoba. Masz dylemat, którego ja nie miałam - lęki o to, że 7f, które może Ci z jednej strony pomóc, abyś poczuła się lepiej może stanowić ryzyko utraty pracy, a nikt Cię nie utrzyma (mnie matka utrzyma - z pretensjami i wyzwiskami, że jestem trutniem, ale utrzyma). Różnica polega na tym, że ja bym temu psychicznie nie podłołała, a Ty jednak masz w sobie moc i ciągniesz, a Twój organizm nie odmówił Ci posłuszeństwa na amen. Ja znałam ludzi, którzy stali się bezdomni, bo mimo, że mogli liczyć tylko na siebie, nie byli w stanie wstać z łóżka. I przecież to, że Ty masz jeszcze jakieś siły nie ujmuje Twojemu cierpieniu! -- 30 cze 2011, 17:09 -- Ale przyznasz, że jednak tak jest lepiej niż mieć cały czas dół? Miałam kiedyś huśtawki nastrojów. Wiem, jakie to okropne i męczące. Ale jednak te górki, choć krótkie, dawały jakąś chwilę wytchnienia. Czytam czasem, że miewasz krótkie chwile dobrego nastroju, gdy masz ochotę coś upichcić albo że cieszysz się relaksem podczas sesji. Oraz, że Twoja praca daje Ci czasem poczucie satysfakcji. Nie ma co ukrywać, że jest to jednak lepsze niż wieczny głęboki dół. I po ludzku zazdroszczę Ci tego i mam wtedy żal do losu, że ja też tak nie miewam, takich chwil. Szczerze piszę. A to, że pracujesz będąc w tragicznym stanie ja doceniam - też kiedyś tak miałam, że nie ma deprecha, lęki, derealizacje - biorę benzo, zagryzam zęby do krwi i idę do pracy. WIEM, JAKIE TO TRUDNE, JAK CZŁOWIEK SIĘ OHYDNIE CZUJE. Tylko w końcu energia się wyczerpała w moim przypadku i wylądowałam w psychiatryku. I na rencie - bo też potrzebowałam kasy na życie, a organizm odmówił mi posłuszeństwa. I czuję się z tym kijowo, że inni dają radę, a ja nie. Mimo, że obektywne problemy mają poważniejsze - i tak ja uważam, że Ty masz o wiele gorszą sytuację życiową od mojej. I czuję się gorsza, słaba. Nie wiem, co ze mną jest nie tak, że nie potrafię chociaż czasem miec lepszego nastroju.
  25. Brałam to. To Effectin lub Velafax(czy jakoś tak, prawda)? Zdecydowana większość psychiatrów, z którymi miałam kontakt, a było ich trochę, stwierdzili, że u podłoża mojego głebokiego doła są głębokie zaburzenia tożsamości, osobowości, poczucia wartości oraz deficyty (bliskości, stałości i cholera wie, czego jeszcze), emocjonalne trudności z byciu z ludźmi, problem z matką (głównie z tą z głowy), a do tego kryzys egzystencjalny i że żaden antydepresant nie jest mnie w stanie z tego wyciągnąć mimo, że mam objawy klinicznej depresji. Niestety zgadzam się z tym.. mogę liczyć tylko na siebie i terapię. Asentrę brałam i w dawce 100 i 200 mg, ale czułam się tak sztucznie i dziwnie, że było to nie do wytrzymania i lekarze stwierdzili o zmniejszeniu. Przerabiałam też stabilizatory. Ostatnio psychiatra wspomniał coś o Abilify, hmm... to jeden z leków, których jeszcze nie próbowałam w sumie. Tylko stwierdził, że być może nie będzie mi dowalał tego przed 7f. A może warto? Abym chociaż miała siły tam pójść.
×