Skocz do zawartości
Nerwica.com

naranja

Użytkownik
  • Postów

    769
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez naranja

  1. No z tym przywitaniem to przegiąłeś. Trochę szacunku, jednak, gdy piszesz do ludzi. A wiesz, że obecnie mamy już lipiec 2011? Ja tam właśnie się wybieram na terapię. Jeśli poczuję, że to miejsce mi nie pomoże, to się sama ewakuuję stamtąd. Mogę dać znać wcześniej na forum o tym zamiarze, to godnie zastąpisz moje miejsce.
  2. No rzeczywiście, kurwa, śmieszne
  3. Brak ojca? Pamiętam, że z tydzień temu matka kazała Ci (cyt.) wypierdalać do ojca. Czyli do kogo? -- 09 lip 2011, 20:54 -- A dlaczego miałoby mnie to cieszyć??? Wydawało mi się, że każda kobieta (orientacji heteroseksualnej bądź biseksualnej) cieszy się, wiedząc, że ma powodzenie u mężczyzn Aha. Ja nie czuję się zorientowana seksualnie na nikogo. Na żadnego mężczyznę, ani kobietę, ani zwierzę, ani nawet na samą siebie. Nie rozumiem tego. Może właśnie dlatego, że nie o rozum chodzi. Myśl, że komuś mogą się podobać moje rysy twarzy, figura, piersi i tyłek napawa mnie... mieszaniną takich uczuć, że się czuję do dupy. Chcę być kochana za wnętrze. A po drugie myśl, że jest coś takiego jak seks napawa mnie głębokim dołem. Coraz bardziej się przekonuję, że nie jestem człowiekiem.
  4. Cooo??? Ojciec tak na serio czy to z ironią było? Na serio. O boże A dlaczego miałoby mnie to cieszyć???
  5. No, to mamy kolejną różnicę w naszym dzieciństwie. Moja mama wyśmiewała mnie chyba jeszcze bardziej niż rówieśnicy. Albo ignorowała. Albo straszyła. Zawstydzała. Itd. To wtedy Ci się zaczęło? Bo wiesz, co? U mnie właśnie też przy podobnym zbiegu wydarzeń wyzwoliły się najgorsze objawy, też stany psychotyczne - paranoidalne. Czułam się (i byłam) odrzucona przez sporo ważnych dla mnie osób. To się zbiegło w tym samym czasie. Tyle, że ja wtedy nie wiązałam wybuchu choroby z tym, dopiero teraz to widzę. Cooo??? Ojciec tak na serio czy to z ironią było? -- 09 lip 2011, 20:00 -- Hmm. Ja w podstawówce miałam masę kompleksów i uważałam się za ohydne brzydactwo. Miałam głębokie doły z powodu tego, że czułam się brzydalem. Nienawidziłam patrzeć w lustro. Teraz często słyszę od ludzi, że jestem "śliczna, ładna, atrakcyjna", bla bla. (A w innej wersji "E! Dupa! Gdzie biegniesz", "Ale lala, ulala"). Smuci mnie to.. Naprawdę -- 09 lip 2011, 20:13 -- U mnie z wysokiego! Ha I tak źle, i tak niedobrze. Najlepiej było być takim, jak większość. Ja niestety odstawałam na wszystkie możliwe sposoby. No, prawie na wszystkie. Ale i ja nie byłam święta - tzn. zachowań może nie przejawiałam chamskich, ale np. jedna dziewczyna z klasy była innej wiary, tzn. chyba prawosławna i z tego powodu dla mnie dziwaczna, inna. bo nie chodziła na religię. Dla innych dzieciaków też. Byłam wobec niej zdystansowana, nastawiona na anty. Szkoda mi jej jak teraz sobie pomyślę... Zastanawia mnie to, na ile za okrucieństwo dzieci odpowiedzialni są ich rodzice. Bo przecież jakby od małego uczyli tolerancji, empatii, to skąd dziecko czerpałoby lęk i wrogość dla inności? A może to jednak jest jakiś biologiczny mechanizm? Tak, jak na zasadzie najsłabszych osobników w przyrodzie - są odrzucane. Hmm, ciekawe. Z drugiej strony dzieci często przenoszą złość z rodziców na inne dzieciaki. Wyżywają się. Mechanizm obronny.
  6. Mogę powyliczać... - że byłam kujonem i prymusem (byłam, do pewnego czasu), arogancka, zawsze wiedząca najlepiej (w podstawówce); poprzez bycie naj kupowałam "miłość" matki i babci; za to dzieciaki mnie nienawidziły, byłam odrzucona - że sepleniłam - że miałam tiki nerwowe - że przez trzy pierwsze lata babcia mnie odprowadzała do szkoły (innych nie); - że mam nadopiekuńczą babcię, która na mnie chucha i dmucha i woła na obiad, kolację (dzieciaki naśladowały moją babcię) - za nazwisko (które teraz jako dorosła oceniam ok) - że się garbiłam (a garbiłam się bo byłam wysoka i za to się wyśmiewali, więc się garbiłam) - że kiepsko grałam w kosza i siatkę, taka "łajza" (za to potem sobie odbiłam w lekkoatletyce) - byłam... dziwna... ponieważ nie potrafiłam kompletnie nawiązywać kontaktów z dziećmi, np. wpraszałam się na urodziny ( ), bo nie umiałam inaczej... czasem dziwne rzeczy mówiłam albo koloryzowałam - bo inaczej nie miałabym o czym opowiadać; byłam "inna", jakoś tak z komunikacją miałam problemy, próbowałam się porozumiewać "na intelekt".. - w szkole muzycznej za tiki i natręctwa, od których trudno mi się było powstrzymywać - w liceum za "kłamstwa" (a tak naprawdę ja miałam wtedy trudności z odróżnianiem fikcji od rzeczywistości... nie wiedziałam, co pochodzi z mojego świata w głowie, a co z realnego...) - potem od chłopaków, że jestem płaska jak deska (a dziewczyny miały już biust) - że mieszkam z babcią i dziadkiem - raz (od starszych koleżanek), że mam okres (!) Wyobraź sobie, że masz 11-12 lat, wokół Ciebie większość dzieci ma oboje rodziców, a jak nie ma to dlatego, że mu umarło (jednej koleżance z klasy tak się zdarzyło). Więc czujesz, że Twoja rodzina jest inna, dziwna, nie taka, jaka powinna być. Jak ktoś Cię pyta z dzieciaków o Twojego ojca to nie wiesz, co powiedzieć. Bo mama mi tego nie wytłumaczyła! Czułam się przez to gorsza, że nie mam normalnej rodziny. W końcu zaczęło mnie dziwić parę spraw - że matka nigdy o ojcu nie opowiada, że jego nazwisko w akcie urodzenia jest zmyślone, że nawet ani jednej fotografii jego matka nie ma. No i stwierdziłam, że zostałam zrobiona w jakiejś chemicznej probówce (jako dziecko dokładnie nie wiedziałam, na czym to polega), no i zaczęłam siebie uważać za nie-człowieka, za kogoś spreparowanego. Jako dziecko czułam się z tym paskudnie, jak ktoś gorszej kategorii. Inni mieli tatusiów, mamy, zdjęcia rodziców ze ślubu, a ja się wzięłam znikąd, z jakiejś pieprzonej próbówki, z jakichś chemicznych substancji (tj. to sobie wyobrażałam) - byłam wtedy zrozpaczona i przerażona. Oczywiście matce nie mówiłam, bo po co miałam sobie dokładać wyśmianie?? Poza tym czułam, że to byłoby dziwne, gdybym "wyskoczyła" z tematem ojca, o którym myślę, że go tak naprawdę nie było. Tak, myślałam, że jestem jakimś rodzajem eksperymentu i rodzina trzyma to w tajemnicy i dlatego nie ma żadnych śladów ojca ani historii o nim. Tzn. jakieś tam historie były, kilka razy, że "twój tatuś"(ironicznie) to... szkoda gadać". No i taki mam obraz facetów... -- 09 lip 2011, 19:43 -- A wiesz cokolwiek o ojcu? Kim był/jest? Stereotyp jest taki, że silna osoba to taka, która się nie emocjonuje, która potrafi zachować zimną krew, którą nic nie porusza. A przecież odcięcie od emocji jest oznaką słabości - bo to jest ucieczka przed tym, co zbyt trudne, przytłaczające, czego człowiek nie potrafił znieść. Dla mnie człowiek silny to taki, który jest w stanie przeżywać różne rzeczy, który nie boi się wyrażać swoich uczuć przy innych, nie boi się wyśmiania, zranienia, oceny, posądzenia o mięczactwo - to jest siła - gotowośc do przeżywania. A człowiek chłodny-niewzruszony to silny nie jest, tylko po prostu odcięty od za trudnych emocji
  7. naranja

    Co teraz robisz?

    Od tygodnia wybieram się na zakupy i wybrać się nie mogę. A muszę sobie nakupować kosmetyki i ubrania na wyjazd. Bo w czymś trzeba chodzić i czymś się trzeba mieć umyć, jak już się idzie między ludzi a ja ślęczę tu przed kompem. Mówię sobie "Jutro też są otwarte sklepy". A wyjazd już w poniedziałek rano. Zawsze wszystko robię na ostatnią chwilę. Nie wiem, adrenalina większa, czy co?
  8. Ja pierwszy raz zaczęłam mieć koleżanki w liceum. Ale cała podstawówka to był koszmar - samotność i wyśmiewanie. W domu wybuchy złości i agresji mamy - w szkole wyśmiewanie i samotność na przerwach. A po zwykłej szkole - szkoła muzyczna i wyśmiewania ciąg dalszy, nie wytrzymałam tego i rzuciłam granie. Poza tym długi czas myślałam, że jestem dzieckiem z probówki, bo niby skąd miałam się wziąć, jak nie było ojca - nigdzie, nawet na fotografiach? I miałam z tego powodu poczucie gorszości, inności, wstydziłam się Ale zarazem potrzebowałam mieć jakąś teorię na temat tego, skąd się wzięłam na świecie - ta wydała mi się najbardziej prawdopodobna, gdy przeczytałam jakiś artykuł... Może też i na tym ta różnica polega - że ja nie miałam ojca, nikt mi tego nie tłumaczył i przez to większe zamieszanie w tożsamości? Nie wiem... Dlaczego tak myślałaś? Ze mnie matka się w ten sposób wyśmiewała - że przepraszam, że żyję, że taka ofiara ze mnie. I śmiałą się, że rówieśnicy się ze mnie wyśmiewają, a ja sobie tak daję.
  9. O, widzisz, może to jest jeden z tych powodów, dla których mnie trzepnęło bardziej niż Ciebie? (tj. kiedyś o tym rozmawiałyśmy - że też miałaś nienajlepsze dzieciństwo, ale jednak jesteś szczęśliwa i nie czujesz potrzeby terapii). Miałaś jakieś koleżanki, które Cię akceptowały - to była jakaś przeciwwaga dla tego, co się działo w domu. To BARDZO DUŻO. A ja przez całą podstawówkę nie dość, że nie miałam ani jednej bliskiej koleżanki czy przyjaciółki, to wszędzie (szkoła, szkoła muzyczna, kolonie, podwórko) dzieciaki się nade mną znęcały, wyśmiewały, byłam odrzucana, bardzo. Rodzeństwa też nie miałam. Byłam totalnie bezradna i osamotniona w tym, co się działo w moim domu i poza nim. Nie miałam dosłownie nikogo, komu mogłam się pożalić, jak jest w domu - i na odwrót - jak jest w szkole. Ani się czymś innym, wesołym z jakąś koleżanką zająć. Byłam wyśmiewana czy to przez mamę czy to przez rówieśników. Jedynymi istotami, które mnie nie wyśmiewały za młodu były moje zwierzęta. Może dlatego jestem wegetarianką?
  10. Wiesz, ja czytam tylko kilka wybranych wątków na forum, więc jeśli o tym pisałaś gdzie indziej to faktycznie nie mogłam przeczytać. Ale napisałaś mi o tym na privie, ja pamiętam, tylko właśnie chodziło mi o to, jaka jest OSTATECZNIE diagnoza. Bo w to: to mnie też się nie chce wierzyć... Nie ma dymu bez ognia. A jak to się robi? Bo rozumiem, że można wykluczyć przyczyny somatyczne, są do tego obiektywne narzędzia, badania, zdjęcia RTG, itd., ale chyba nigdy nie można w 100% wykluczyć psychicznych, bo to są problemy subiektywne. Nie zgadzasz się z tym? Co więcej, często jest tak, że gdy się wyklucza przyczyny somatyczne, a objaw jest nadal to może wskazywać na problemy w psychice. Ludzie nawet wzrok tracą i głuchną (mnie się to zdarzało, na szczęście sporadycznie - koszmar) albo krwawią, mimo braku uszkodzeń fizycznych i zaburzeń neurologicznych. No, nie wiem.Tylko Twoja dociekliwość - polegająca bądź na próbie poszukiwania innych diagnostów, bądź terapia może Ci pomóc w określeniu przyczyn... ale to wiesz.. I jeszcze serce i rezonans/TK głowy, ale pewnie to już miałaś.. Co?? To zdanie najbardziej mnie zastanowiło... O, ciekawe, czemu? Że to takie bagatelizowanie? Tajemnicze te Twoje omdlenia. Jak Ci kolejni lekarze nic nie znajdą w somatyce to zaczęłabym się zastanawiać nad psychicznymi przyczynami jednak. Szkoda byłoby, abyś przez lęk przed omdleniami całe życie spędziła w domu, aż do śmierci.
  11. Nie, spoko, ja się nie obrażam Na swoje usprawiedliwienie powiem, że wiem, że "odnaleźć" to poprawna forma. Ale po prostu jestem już tak zmęczona, że zupełnie nie zastanawiam się nad tym, co i jak piszę (jak prawie zawsze, zresztą) i mam to trochę gdzieś P.s. A Ty za to robisz literówki! To wkurzające Zdołowałeś mnie tym "nastrojem mądrości". Jej, jak ja siebie czasem nie lubię W poniedziałek Nie chcę tam iść Nie wiem, czy to objaw oporu przed terapią, zrezygnowania, mojej wizji tego oddziału (negatywnej), lęku, że znowu kolejni psychiatrzy (chcący dobrze) mi zaszkodzą. Boję się kopania. Ja tak pragnę bliskości, empatii, zyskania jakiegoś pozytywnego stosunku do siebie... A jak ktoś mi pokazuje, co jest we mnie złe i ocenia to popadam w silne samooskarżenia, nienawiść do siebie...
  12. To Ty chyba w takim razie mówisz o myśleniu o samobójstwie, a nie o myślach samobójczych. Bo to co innego. W myślach samobójczych chodzi o to, właśnie, że wiążą się z cierpieniem, którego już się nie da znieść i jest to męczący stan. Kiedyś psychiatra mi tłumaczył, albo gdzieś czytałam, że jest w psychiatrii takie kontinuum - zaczyna się chyba od zaabsorbowaniem tematyką śmierci, potem są obsesje z tym związane, gdzieś tam w między czasie pojawiają się myśli "jakby to było, gdyby mnie nie było", potem są natrętne myśli samobójcze, których człowiek nie chce (ego-dystoniczne), ale są, potem są myśli, które człowiek czuje, że sam produkuje "tak mi źle, że chcę umrzeć", a potem coraz bardziej agresywne wobec siebie "chcę siebie zabić", dalej już są plany i na końcu akt. I podobnie jest z omamami słuchowymi w psychozie, gdzieś na początku się pojawiają głosy zmarłej matki "Córeczko, chodź do mnie", a na drugim krańcu polecenie "Zabij się!". U mnie tak się zaczynało - po pierwszym psychiatryku miałam w wypisie m.in. obsesje egzystencjalnie zw. m.in. z tematyką śmierci. W drugim psychiatryku mówiłam "chciałabym zasnąć i się nie obudzić". W trzecim już miałam w wypisie "natrętnie pojawiające się myśli "s"", no a w ostatnim już "myśli samobójcze z tendencją do realizacji". I te ostatnie, zapewniam Cię, to nie są myśli jak każde inne. Wiążą się ze stanami przekraczającymi granice wytrzymałości.
  13. Nie. Zauważ, że większość moich zdań z poprzedniego postu to PYTANIA. I skojarzenia. A nie odpowiedzi. Ale człowiek nie mdleje bez powodu. Muszą być przyczyny psychologiczne albo somatyczne. Na to pierwsze jest terapia, a na drugie leki. Jaką masz w końcu diagnozę odnośnie tych omdleń? Jakiś lekarz Cię prowadzi? No i kiedyś pytałam Cię też o to, jaka może być różnica między Tobą a moją koleżanką, która ma napady padaczkowe co jakiś czas, mimo leków i jednak nie powstrzymuje jej to przed funkcjonowaniem w życiu. Gdzie ta różnica tkwi? A ona wie, że ten napad może równie dobrze zdarzyć się np. na jej ślubie wśród tłumu. Jasne, to nie jest komfortowe i fajne, ale mimo tego to jej nie przeraża, nie ma ataków paniki w związku z atakami. Na początku ją przerażało, co się dzieje, miała dołki, ale jak już wiedziała, że to padaczka to to przyjęła, doinformowała bliskich, nosi chyba przy sobie karteczkę, że ma padaczkę. Gadałam z nią i bardziej przerażające dla niej od samych ataków (i reakcji ludzi na nie, dochodzenia do siebie) byłoby całkowite wycofanie z życia... do końca życia, z powodu tych napadów. Kiedyś miała atak w szkole. Przyjechała karetka, wszyscy się zbiegli, patrzyli. Czuła się potem zmęczona, poleżała weekend w domu, no i wróciła normalnie na zajęcia. Raz miała atak za granicą na nartach. Ale nie wróciła z nich, wiedziała wcześniej, że jest prawdopodobieństwo, że może mieć atak. I miała. Odpoczęła parę dni i znów jeździła, tylko na mniejszym stoku. Prawdą jest to, że M. niechętnie gada o swojej chorobie, nie chce zwracać uwagi na coś, na co nie ma wpływu. Była i jest pochłonięta życiem. Napad traktuje jako coś niemiłego, jako silny dyskomfort, ale w międzyczasie nie koncentruje się na tym, myśli o napadach to ona ma tylko tuż po ataku albo jak idzie na wizytę kontrolną - ona ma duuużo spraw na głowie, dwa kierunki studiów, mąż, hobby. Rozumiejąc Twój dyskomfort i obawy zastanawiam się po prostu, dlaczego u Ciebie ta dolegliwość powoduje AŻ wycofanie z życia. P.s. Ja też kiedyś mdlałam. Strasznie przykra sprawa. I przerażająca sama w sobie.
  14. to wkurzające jest. Mnie z hałasów miejskich najbardziej wkurza pisk jadącego metra. Zauważyłam, że tylko ja zatykam uszy, jak tak piszczy. Albo krzywię się A inni jakgdyby nigdy nic, siedzą, czytają, myślą. Nie słyszą tego?? A mój cały układ nerwowy się przy tych piskach burzy. Brr. A potem stukot bramek. Brr. Jestem uczulona na warszawskie metro
  15. No chyba jednak nie tylko tej jednej rzeczy...: Czyli w sumie generalnie chodzi o lęk przed reakcją ludzi (jaką?). A nie po prostu o omdlenie, tylko i wyłącznie. Bo jednak bardziej boisz się omdlenia wśród ludzi, aby nikt nie widział. Dlaczego nie chcesz, aby widział? Trudno okazywać "słabość" przy innych? Jako perfekcjonistce. Jako "silnej-niezależnej". Bo być może bycie silną, nieskazitelną, idealną to podstawa poczucia Twojej wartości. A jak się okaże, że potrzebujesz czasem pomocy od innych to ta wizja rypnie. Takie mam skojarzenia. No ale jak zamówisz wizytę do domu to też będziesz zobowiązana, umówiona. Ktoś zarezerwuje dla Ciebie swój czas, przyjedzie specjalnie tylko do Ciebie. Tak jest nawet gorzej, bo sprzed gabinetu można szybko czmychnąć, a lekarza z domu raczej nie wywalisz, no i nie odwołasz w ostatniej chwili. A pod jakimi względami gabinet psychiatry-lekarza jest obiektywnie rzecz biorąc mniej bezpiecznym miejscem na omdlenie niż Twoje mieszkanie w samotności? No jak to bez świadków? A lekarz w pokoju obok? Zostawisz go samego w pokoju?
  16. Czekaj, trochę się pogubiłam. Więc wytłumacz mi, na czym problem polega: Widziałam sprzed paru dni, chyba z przedwczoraj (?) Twoją aktualną fotkę - siedziałaś poza domem bodajże na plaży, zdjęcie miało podpis o ile pamiętam "ja podczas ataku paniki" czy coś w tym stylu. Czyli jakoś wyszłaś z domu. Więc powiedz mi, jaka jest różnica w tym, że na plażę wyszłaś (jakoś to zniosłaś), a wyjściem z samochodu do gabinetu? Czyli problem nie polega tyle na lęku przed przestrzenią co na lęku przed obcą osobą, tak? No, ale z drugiej strony opcja lekarza w domu Ci pasuje... Nie rozumiem... Gdzie jest "haczyk"? Może spróbuj rozpracować te swoje lęki, co za nimi stoi tak konkretnie. Czego się obawiasz? Co się może takiego stać trudnego dla Ciebie w gabinecie lekarza? Jaka jest różnica między wyjściem z domu na plażę a wyjściem z samochodu do gabinetu? Jakiej reakcji lekarza się obawiasz? Itd. Aaa, widzę różnicę między lekarzem w gabinecie a lekarzem w domu. Chyba. I tą różnicą nie jest lęk przed wyjściem z domu... Lęk to tylko objaw... CZEGOŚ.
  17. Jakie zamknięte koło...? Ty sama je zamykasz! Wyjście jest i albo się przełamiesz i pójdziesz po pomoc albo się pogrążysz. Masz wybór. Niepodjęcie decyzji też jest wyborem - bierności i dalszych męczarni. Mówisz, że jesteś silną dziewczyną, a dajesz sobą kierować przez lęki i jakieś stany - weź jakieś benzo albo poproś chłopaka albo Cię zawiózł do psychiatry. Przecież to możesz zrobić.
  18. We Wrocławiu masz problem z terapią..? Słuchaj, moja znajoma z Wrocka chodzi na terapię na NFZ, czyli całkowicie bezpłatnie. Na terapię czekała bardzo krótko, właściwie to z miejsca dostała terapeutkę. Ma sesje raz w tygodniu, a wcześniej 2x/tydz! Terapia psychodynamiczna. Chodzi już dwa lata i może chodzić tak długo, jak będzie to potrzebne. Jest bardzo zadowolona, widzi poprawę, terapeutka bardzo zaangażowana, kompetentna. Siedzi 50 min, nikt jest wcześniej nie wywala, jak to na NFZ-cie bywa... W tej przychodni leczy się też u psychiatry, kiedyś miała wizyty raz na tydzień, teraz rzadziej. Psychiatra też zaangażowana. Znajoma chodzi w godzinach popołudniowych z tego, co wiem. Raczej nie ma bata, abyś Ty tam nie dostał pomocy, bo zespół specjalistów duży. adres: http://www.neuropsychiatria.com/pl/strona-glowna.html
  19. Tak. Ja. I cała masa ludzi w psychiatrykach, których poznałam. Czasem wyczerpanie psychofizyczne jest silniejsze niż wola czy rozsądek i nie ma, że mam niemowlę, którym trzeba się zająć, nie ma, że nie będę miała za co się utrzymać, jak nie pójdę do pracy. To jest przecież istota depresji. -- 08 lip 2011, 11:28 -- Mam odwrotne doświadczenia - takie zmuszanie się (mimo zmęczenia) i usilne próby, aby nie wypaść z życia, studiów, pracy i spotykanie się z ludźmi, a to wszystko z zagryzanymi zębami, skutkowały u mnie zazwyczaj nasilonymi objawami przekraczającymi wytrzymałość i szpitalem (psychiatrycznym). Bo nie dość, że byłam wyczerpana moimi prywatnymi jazdami, to jeszcze dochodziło wyczerpanie związane z wykonywaniem różnych czynności i dodatkowe objawy przy ludziach. Mój organizm i psychika tego po dość krótkim czasie nie ogarniały. Jasne, że leżenie i nierobienie totalnie nic przez cały czas to też nie rozwiązanie, bo tak się nie zmieni nic. Ale wiem, że w moim przypadku trzeba mierzyć zamiary na siły. Jak jestem mega skatowana deprechą to nie będę się podejmować ciężkich prac na dokładkę, ale jak już jest choć trochę lżej to staram się robić cokolwiek, jakieś minimum. -- 08 lip 2011, 11:39 -- Opinie co do tego są podzielone... Niektórzy po 7f muszą teraz pracować nad tym, co spierniczyli terapeuci z tego oddziału... Tak czytałam. Widocznie to, co jednym pomaga, innym może zaszkodzić. To nie jest kwestia "słabości". To jest kwestia tego, że być może mnie nie będzie odpowiadał taki rodzaj pracy, terapii. Że się w tym nie odnajdę (a chciałabym, aby w końcu coś ruszyło do przodu). Wiem na przykład, że "kopanie" i usilne mobilizowanie mnie wywołuje skutek odwrotny od zamierzonego (nie chodzi o głupi bunt, ale o to, że ja sama chcę czuć, że to MI zależy, a nie komuś), a to podobno istota leczenia na 7f. Podobno. Wiesz, do tej pory ufałam specjalistom i ich metodom niemal bezwzględnie, "bo przecież oni się znają, oni wiedzą lepiej ode mnie". Nie będę już się zagłębiać w to, co takim podejściem sobie narobiłam. Teraz już wiem, że terapeuci to nie święte krowy, to też ludzie i nawet wśród "autorytetów" zdarzają się odmienne poglądy co do sposobu leczenia Z.O., zdarzają się błędy, czasem karygodne, które kosztują mnie cierpienie. I wśród tej różnorodności podejść, odmiennych poglądów i metod to do mnie należy decyzja, którą drogą chcę iść, na co się zgadzać i w czym widzę sens. Bo konsekwencje ponoszę tylko ja.
  20. Hmm. Symptomatyczny jest ten fragment "u nas -u syna". Wiesz co? Myślisz, że to problem tylko na indywidualną? Bo wiesz - jedna rzecz jest taka, że TERAZ faktycznie wygląda na to, że Wy się staracie i że to syn ma trudność z tym, aby pewne rzeczy przyjąć. Więc niby to są tylko jego trudności. ALE popatrz na szerszą perspektywę - ona ma takie trudności, BO gdzieś tam wcześniej pojawił się Wasz błąd, albo sytuacja/atmosfera przez Was tak zbudowana, że powstały w nim takie oczekiwania i "brak zrozumienia". I ważne byłoby, aby on to od Was usłyszał i/lub aby sam to poczuł i zrozumiał, że tak, kiedyś nawaliliście - bo teraz jak coś chcecie od niego to on pewnie się czuje tak, że to ON jest do naprawy, że on jest nie-taki. Poza tym ważna kwestia jest taka - i z tego powodu pomyślałam o rodzinnej właśnie - że w przypadku syna objawy pełnią jakąś funkcję w systemie rodzinnym, a ponieważ syn jest jeszcze młody to celem jego terapii nie będzie na razie usamodzielnienie się (tj. np. w moim wypadku) ale znalezienie wspólnego języka z Wami. To może być nie do zrobienia w indywidualnej - zwłaszcza, że on do niej motywacji nie ma. Dlatego indywidualna jest zazwyczaj polecana osobom starszym, które chcą się uniezależnić. Ja mam takie wrażenie, że objawy Waszego syna pełnią dla niego (nieświadomie) zbyt dużą rolę, aby miał motywację do indywidualnej, by się ich "nieopatrznie" pozbyć. Więc może będzie chodził na odwal się po prostu. Ale może się mylę? W końcu go nie znam osobiście. Poza tym jak trafi na bardzo sensownego psychoterapeutę to może coś z tego będzie. P.s. Fajne Twój syn ma hobby, niespotykane! Płazy P.s.2. Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę, że wybieram się do Kobierzyna!!
  21. Miałam tak przez wszystkie lata choroby. Do psychiatryka zawsze trafiałam w wakacje, jak ostro świeciło Słońce i jak wracałam do domu ze studiów. Ale wiesz, co? Ja sobie już odpuszczam, tzn. przestaję udawać, że mnie słońce cieszy - niby dlaczego ma, skoro jestem w rozpaczy?? A poza tym ja akurat wolę pochmurną pogodę, bez ostrego słońca, tak mam. I co? I nic. I przestałam się spotykać z ludźmi na piwo/spacer/koncert "na siłę" - to było bez sensu - po co mi znajomi, przy których muszę udawać, że się cieszę?? DOŚĆ. Na razie mam kontakt z jedną osobą, która wie o moim problemie i wiem, że przy niej nie musiałabym tryskać humorem. I szczerze mówiąc na razie wolę ten jeden kontakt niż tabuny "fajnych" znajomych, przy których "trzeba" się cieszyć.
  22. A jak się tam nie odnajdę jednak...? Wrócę tu "na tarczy"...?
  23. Fakt... choć raczej powiedziałabym, że BOJĘ SIĘ, że się potwierdzą. Mam jakąś wizję 7f na podstawie własnych czterech konsultacji oraz różnych opinii z forów (naczytałam się - na takiej samej zasadzie jak czyta się ulotki przed połknięciem leku - czego się można spodziewać...) i ta wizja jest przygnębiająca. Oczywiście nie wiem, jaka jest prawda, no i jadę, aby się przekonać. Na terapii wyszło, że boję się wszystkich rzeczy, które kojarzą mi się z matką - ironizowania, sarkazmu, kpiny, pouczania, patrzenia w góry, braku empatii, braku wnikliwości, powierzchownego oceniania (oczywiście "z dobrymi intencjami"), łopaty w dłoń i harować, działać... Dzięki!
  24. Pożegnałam się z terapeutką. Życzyła mi owocnej pracy na 7f i powiedziała, że jeżeli będę chciała kontynuować u niej terapię to mogę się skontaktować, miejsce mam zapewnione. Miło. A ja WCALE nie wierzę, że za kilka dni już będę w Kraku. ANI TROCHĘ w to nie wierzę. Wydaje mi się to kompletnie nieprawdopodobne, jak sen (a raczej jak koszmar). W tym tygodniu kilka razy śniła mi się terapia tam i za każdym razem budziłam się z łomoczącym sercem, spocona i "ufff... to tylko sen" Ostatnio śniła mi się wredna ordynatorka, która mnie pouczała jak małe dziecko, ironizowała, raczyła mnie złośliwościami, nie liczyła z moim zdaniem, a grupa na społeczności całkowicie mnie objechała za to, że śmiałam powiedzieć coś złego na nią. Kpili ze mnie! Śniło mi się, że 7f to sekta, w której wszyscy posłusznie robią to, co karze personel, nie da na niego złego słowa powiedzieć, a mnie - zbuntowaną - potraktowali z góry i z dystansem. Czułam się tam jak piąte koło u wozu. Voila! Moje najskrytsze obawy. Sen różni się od jawy tylko tym, że smacznie śpi superego, a reszta żyje bardziej niż na jawie. W każdym razie ja tak mam... W dzień tematu prawie "nie ma", a w nocy zalewają mnie wszystkie obawy. Najgorsze jest to, że ja sądzę, że się potwierdzą!
  25. Powoli się zbieram na sesję, ostatnią przed 7f... Nie wierzę ani trochę, że już za 4 dni będę w Krakowie. Denerwuję się. Zamierzam dzisiaj porobić trochę zakupów ubraniowych, w jakieś T-shirty się zaopatrzyć, no i piżamę trzeba kupić, bo nie mam. A chce mi się tak, że... -- 07 lip 2011, 10:26 -- Popatrz, to ja mam wprost przeciwnie -- 07 lip 2011, 10:36 -- Powtórzę się po raz xxxxx-owy - przecież chodzi o "matkę z głowy". Znasz mniej więcej psychodynamiczne teorie? Struktura psychiki jest oparta m.in. o taki obiekt jak zinternalizowana, czyli wewnętrzna matka. I ona w nas żyje nawet wtedy, gdy ta fizyczna mama umrze albo gdy się od tej fizycznej wyprowadzimy na Antarktydę. To z nią się trzeba uporać - czyli wreszcie zacząć stawać po swojej stronie. A żeby to było możliwe to przywołuje się różne sytuacje (i emocje) z przeszłości z matką związane - czyli z wtedy, gdy się podstawowa struktura naszej osobowości kształtowała. Moniko, a może Ty po prostu nie widzisz w tym sensu? Bo przecież nie musisz. Ja, jeżeli chodzi o moje problemy, ten sens widzę. Doszłaś w końcu do wniosku jaka jest praktyczna różnica między terapią psychodynamiczną a analityczną? I teoretyczna? Bo ja się zastanawiam i chyba nie wiem... Moja obecna terapeutka na swojej stronie ma napisane, że prowadzi terapię w nurcie analitycznym, ale ja widzę ogromną różnicę między jest postawą i aktywnością, a np. terapeutą analitycznym z 7f, który wyglądał na martwego, a jak przemówił to się zdziwiłam (że jednak żyje).
×