Skocz do zawartości
Nerwica.com

naranja

Użytkownik
  • Postów

    769
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez naranja

  1. To miłe... po co? pojde, pogadam o tym, czego nie czuje, bo jestem oderwana od emocji i co? tylko męczarnia - dojazd, powrót... naranja, Ty poprostu nie wierzysz juz ze może być lepiej,prawda? tak, już nie wierzę. wierzyłam latami. tzn wiem, ze mam chwile gdy jest ciut lepiej (Czyt. mam sile sie wykąpać, no ale już wyjść to nie) ale to "lepiej" to i tak depresja umiarkowana i żyć sie tak nie da -- 30 cze 2011, 11:05 -- kite, ale jak Ty to sobie wyobrazasz? nie mma sily sie ubrac umyc, meczy mnie chodzenie, mowienie. To jak ja skorzystam z terapii? Jak mnie beda kopać do wstawania, to sie jeszcze bardziej zmęcze. Byłam juz na takiej terapii 3 miechy i mobilizowalam sie do wstawania, gadania, bycia z innymi i w koncu opadlam z sil na amen, przestalam jesc bo nie mialam sił. i dopiero 3 antydepresanty łacznie wyciagneły mnie, powiedzmy, z tamtego stanu, abym chociaz miala siłę zjesc
  2. Dużo osób przyjmują, a potem w niektórych przypadkach mówią, że się pomylili. Np. u Brak Uczuć, Irisha, innych. I ja będę jedną z takich pomyłek. Bo co można zrobić z kimś, kto nie ma siły wstać z wyra, ubrać się i rozmawiać? Co? Dać kopa? "Młodość Pani ucieka", "Po co tu Pani przyszła, jak Pani leży całymi dniami?", "Nic się nie zmieni, jak Pani będzie tylko leżała", "Pomyliliśmy się w stosunku do Pani"(taka prowokacja albo szczerość). Itp. A mnie kopy jeszcze bardziej obsuwają w beznadzieję, to byłby gwóźdź do trumny. A ja nie mam siły znosić wbijania gwoździ. Nie mam. Także, Kite, być może zajmiesz moje miejsce, bo będzie wolne A jak mnie przyjmowali to było wtedy gdy mimo zmęczenia byłam w stanie dojechać na 7f i gadać
  3. kite, ja nie mam sily nawet sie spakować. DOSŁOWNIE. pomijajac juz to ze nie ma mnie kto zawiesc a nie mam sily nawet na nogach stac. to jest żałosne. nie ma mnie kto zawiesc do krakowa, z walizka. ja nie dam rady. poza tym ja w takim stanie nie nadaje sie na 7f - smutna prawda. mam typowo kliniczna depre, mimo lekow. ludzie tam pewno beda mnie na sile wyciagac z lozka, pouczac ze po co ja tam jestem - i beda mieli racje, bo w takim stanie nic sie nie zrobi. a ja fizycznie i psychicznie nie mam siły, wyciaganie mnie i kopanie jeszcze bardziej mnie męczy. trzeba sie zmierzyc z prawda - nie mam nawet sił tam pojechac. nie mam sił rozmawiac, jesc... dzis mam sesję ale jestem tak zobojetniala ze chyba usnę, nie jade. bye bye 7f.. to nie jest miejsce dla mocnych depresantow
  4. Jestem BARDZO ZMĘCZONA. Sobą. Nie mam nawet siły pojechać na terapię. Nie czuję jej sensu. Ostatnio nie miałam sił z niej wrócić, a to daleko - usiadłam na ławce i płakałam, w obcym mieście.. Leki nie działają. I tak od lat... Przez ostatnie lata dawałam z siebie wszystko, bardzo się starałam. I nic... Męczy mnie oddech... Jestem przekonana, że decyzja o samobójstwie jest jedyną rozsądną i konkretną rzeczą, jaką mogę dla siebie zrobić. Naprawdę tak w głębi duszy czuję. Tylko to sprawia, że w moim sercu budzi się nadzieja, że przestanę cierpieć... Ale boję się kalectwa i dlatego nic sobie nie zrobię... Jestem zrozpaczona, skazana na życie Albo z głodu umrę powoli... Po co ja to piszę? Krzyk o pomoc. Ale przecież nic nie pomaga... Nie mam lepszych dni i chwil, jak niektórzy z Was. Nie mam nigdy siły na spotkanie ze znajomymi. Nie jestem w stanie nawet pracować w domu, ciało odmawia mi posłuszeństwa, na amen, spasowałam mimo woli. A wiem, że "muszę", bo za co będę żyć? I mimo tej świadomości nie mam sił. Tak, jak czytam to forum to powoli czuję, że się tu nie odnajduję. Większość forumowiczów mimo bólu - żyje. Ma siłę wyjść z psem, opiekować się dziećmi mimo cierpienia, pracować, czasem się z czegoś pośmiać, prowadzić samochód, niektórzy mają plany na weekend nawet(!), spotykają się z innymi ludźmi, gotują, słuchają muzyki, rysują bo im się chce, palą (to też wysiłek), chodzą na spacery czasem, na basen(!), nie mówiąc już o wyjazdach na wakacje... Czy to jest naprawdę forum depresyjne?? ja na to wszystko nie mam siły od lat Czuję się jak słabe ogniwo ewolucji.. po co..
  5. I nic. To dobrze, że czujesz się szczęśliwa (co w takim razie robisz na depresyjnym forum??). Ale przeżyć z dzieciństwa nie można porównywać. Kto miał gorzej, kto miał lepiej, czyj ojciec więcej chlał, itd. Ty jakoś żyjesz i jak widać jakoś sobie poradziłaś, A JA NIE ŻYJĘ I SOBIE NIE RADZĘ. I naprawdę nie sądzę, że różnica tkwi w serotoninie. Sytuacje psychologiczne, w jakich się znajdujemy za młodu są tak zróżnicowane i skomplikowane, że nie sposób porównać tego, dlaczego ktoś potrafi wyjść z domu łatwiej, a innemu trudniej. NIE URODZIŁAM SIĘ Z LĘKIEM SEPARACYJNYM. P.s. Poza tym pisałaś, że masz dość dobrą relację z mamą, tak? Być może to jest tą różnicą między nami, na przykład. Tu nie chodzi o obwinianie, ale o swoje uczucia. Tyle, że aby dać sobie im przyzwolenie trzeba nazwać krzywdę i trzeba położyć odpowiedzialność za nie na właściwe miejsce. I gdy zaczynasz sobie dawać prawo do pewnych emocji i stajesz po swojej obronie to stajesz się szczęśliwa. Cóż, u mnie było i jest dokładnie na odwrót. Czułam się ok, wychodziłam do ludzi, pojawiał się jakiś problem z którym sobie nie radziłam (emocjonalny) i popadałam w beznadzieję wtedy. W tym roku zaczęłam chodzić na studia i co krok pojawiały się różne trudności (jak np. sytuacje, w których trzeba było się wykazać asertywnością, albo takie sytuacje, które były moimi czułymi punktami, albo budziły emocje z przeszłości właśnie) i najpierw się po prostu wycofywałam, potem były lęki, a jak się nawarstwiły te trudności to stopniowo zaczęłam popadać w beznadzieję i w końcu zamknęłam się w domu, czułam się bezsilna, nie radząca sobie, samotna, no i dół... Poza tym argument przeciwko Twojej teorii - NIGDY nie przestałam się czuć zmęczona dzięki lekom, natomiast nawet z mega zmęczenia i doła wyciągnęły mnie na pewien okres rozmowy z empatyczną osobą (o dzieciństwie i matce gwoli ścisłości). Wtedy właśnie poczułam się lepiej, zaczął mi wracać szacunek do siebie, wiara w siebie, poszłam do ludzi, na studia i szereg trudności stopniowo mnie znów sprowadzał na dno... i czuję się, jak czuję.
  6. Kiedyś uważałam o sobie dokładnie tak, jak Ty - biologia, biologia, biologia, neuroprzekaźniki, geny. I dokładnie tak samo jak Ty byłam oporna na inne spojrzenie, nie słuchałam innych, odrzucałam argumenty inne niż biologiczne. Potem teoria, że to marihuana wypaliła mi komórki mózgowe na amen. Potem cały szereg domniemanych chorób neurologicznych i innych. "Przerobiłam" wszystko - SR i inne. Potem wirusy, rzekomy powód mojego zmęczenia. W końcu teoria, że sobie stłukłam głowę za młodu i to na pewno od tego (TK głowy w porządku). Potem zwalałam na moją "genetyczną nadwrażliwość". Albo na to, że "widzę więcej". Co jeszcze... a oczywiście, że pewnie opętana jestem (jak jeszcze wierząca byłam). Oj, czego to ja nie wymyślałam... ile ja się prochów nabrałam i w jakich ilościach... Dłuuugo opierałam się, aby zajrzeć w dzieciństwo i relacje z rodziną i w pewnym sensie nadal się opieram podświadomie - bo odcinam się od emocji mimowolnie, mam odjazdy od rzeczywistości. Bezsilna się wobec tego odrywania i "pustki" (w konkretnych uczuciach) czuję. Tak więc po części Cię rozumiem. Być może Ty też potrzebujesz przejść taką drogę, jak ja. Spróbować wszystkiego, co biologia oferuje, sprawdzić, czy to działa na Ciebie, czy pomaga. Ja w pewnym momencie sobie odpuściłam, bo coś zrozumiałam...
  7. Hmm. Wiesz, ja też nie czuję konkretnych uczuć, w każdym razie najczęściej. W ciągu tych lat zdarzyło mi się to kilka-kilkanaście razy. Zazwyczaj reaguję objawami albo te uczucia są baaaardzo rozmyte. Rzadko kiedy mogę powiedzieć, że czuję konkretną złość albo żal. Ja jestem dość mocno emocjonalnie przyblokowana. Raczej jest tak, że w jakiejś sytuacji albo przy jakimś zachowaniu mamy i innych albo przy danym temacie poruszanym na sesji, gdy to jest trudne, to zaczynają mi się nasilać objawy, czyli jeszcze większe odrywanie się od uczuć. Czyli np. nasila się derealizacja, depersonalizacja, poczucie obcości ciała, poczucie nieistnienia, niemal tracenia świadomości, silny ból głowy, mocne napięcie mięśniowe, poczucie bezsensu, "pustka" albo uogólniony ból psychiczny. Więc ja też raczej nie odczuwam konkretnych emocji, tj. żal, złość, smutek, tęsknota. Bardziej uciekam w objawy. Tyle, że ja sobie zdaję sprawę, że są to objawy emocji. Pustka jest objawem oderwania od emocji. Ja tez mam problem tego typu, że NIE CZUJĘ, tylko CHORUJĘ. No ale widzę powiązanie nasilenia moich stanów z tym, o czym się mówi i co się dzieje. Martwi mnie potwornie tylko to, że to nie idzie w drugą stronę, że nie czuję. A jak już coś się pojawia to są to uczucia przykre, ale też niekonkretne raczej - poczucie osamotnienia, opuszczenia, zignorowania. Konkretną złość to czułam parę miesięcy temu i było to tak silne, niebezpieczne i przerażające odczucie, że nie dziwię się, że moja psychika się od tego odcina. Być może masz podobnie, jak ja: rzadko albo wcale nie odczuwasz złości, smutku, strachu, tylko takie uogólnione cierpienie i pustkę. Takie rozmycie i oderwanie od KONKRETNYCH emocji.
  8. Każdy ma swoje powody. Zazwyczaj jest to cierpienie przekraczające zdolności wytrzymywania go, na które innymi sposobami nie dało się zaradzić, bezsilność wobec niego i utrata nadziei, że cokolwiek mu zaradzi, a cierpi się tak bardzo, że nie ma się siły nawet istnieć, oddychać, być, myśleć, nie mówiąc już o funkcjonowaniu w życiu. Tak się właśnie dzisiaj czuję. Męczarnie + bezsilność + zmęczenie + brak nadziei. Jestem już po prostu BARDZO ZMĘCZONA. A leczę się od lat na różne sposoby, bez poprawy. Być może potrzeba inaczej, być może potrzeba czasu, ale ja już JESTEM BARDZO ZMĘCZONA - za dużo energii kosztuje mnie przeżywanie i wytrzymywania cierpienia. A nawet sen nie przynosi ulgi. Staram się bardzo, a nic się nie zmienia. Nie mam już siły i nic mnie nie cieszy. Tzw. "bliscy", którzy powinni być czymś, co mnie w życiu trzyma, są jak na ironię powodem mojego doła (między innymi).
  9. Ojej, sądzisz, że wystarczy jakiś hormon w mózgu do pełni szczęścia? I że głównym powodem bólu istnienia jest jego niedobór? Nie zgadzam się. Istnieje cała masa problemów, które powodują okropny nastrój i cierpienie, a nie po prostu neuroprzekaźniki. Można bardzo przeżywać żałobę, śmierć, rozstanie, chłód ze strony bliskich osób, nienawiść do siebie, brak poczucia oparcia w sobie, poczucie niespełnienia, bezwartościowości, opuszczenia i całą masę rzeczy, które oceniamy jako ważne, a odczuwamy bolesny ich brak albo takie trudności w byciu z ludźmi, których nie potrafimy rozwiązać albo takie rany, które bolą za bardzo. Coś, co potrafi przytłaczać tak bardzo, że aż się traci ochotę do życia. Ja już sobie na to pytanie odpowiedziałam. Przeszłam wszystkie możliwe antydepresanty i nie tylko. Czasem nastrój był ciut lepszy, ale to było takie sztuczne, no i nie pomogło mi w rozwiązaniu moich trudności. Mnie bolą konkretne rzeczy i konkretne sprawiają emocjonalne problemy. Żaden antydeprech nie sprawi, że wróci mi poczucie wartości, godności, żaden antydeprech nie określi mi preferencji seksualnych, żaden nie rozwiąże trudności emocjonalnych w byciu z ludźmi, ŻADEN LEK NIE NAUCZY MNIE BLISKOŚCI Z DRUGIM CZŁOWIEKIEM I SZACUNKU DO SIEBIE. Muszę Ci powiedzieć, że trochę mnie zabolało, może nawet zirytowało to zdanie. Dlatego, że czuję, że ważne jest dla mnie wracanie do mojego dzieciństwa i czuję, że potrzebne (a jednocześnie wstydzę się, że to robię - m.in. ze względu na to, że sporo osób wypowiada się właśnie tj. Ty - ale ja widzę w tym podskórny lęk przed własnym dzieciństwem, ochronę jego wizji, obronę rodziców, etc.). Ważne dlatego, bo to są korzenie mojej tożsamości, tego, jaka jestem tu i teraz. Próbowałam przez parę lat zmieniać pewne rzeczy, emocjonalne trudności bez odniesienia do przeszłości i relacji z rodzicami - nie udało się. Wiesz, ja zaczynam czuć i widzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Że po prostu z powodu tego, że moi rodzice nie zapewnili mi odpowiednich emocjonalnych warunków to zdusiłam w sobie całą gamę uczuć i one teraz się za mną ciągną i wracają w przeróżnych sytuacjach na zasadzie podświadomych skojarzeń. Uczucia z przeszłości. Coraz lepiej widzę, że tu i teraz w dalszym ciągu kieruję do ludzi oczekiwania, jakie miałam wobec matki; że przenoszę na ludzi takie emocje, jakie miałam wobec matki (jako dziecko mało); że ciągle próbuję "naprawiać" przeszłość wpakowując się w takie relacje, w których próbuję odgrywać znowu to, co z matką w przeszłości. I to nie jest kwestia woli, ale emocji. Nie da się tego od siebie odsunąć, to trzeba przetrawić, dopuścić w końcu te emocje do głosu, przywołać sytuacje, które je de facto wzbudzały. Bo tłumienie tych emocji to wieczne napięcie, derealizacje, lęki, doły. A one same nie poznikają, a już na pewno nie poprzez powiedzenie sobie "Teraz jestem dorosła". Kiedyś, aby zachować dobry obraz matki, przerzuciłam złość na nią na siebie samą - i mam to do dziś - to ja jestem ta zła, niedobra. Poczucie wartości i samoocena leży. Mam poczucie nieadekwatności. Aby zdjąć z siebie złość do siebie samej potrzeba ulokować ją we właściwym źródle, przywrócić ład. Aby w końcu przeszłość przestała na mnie ciążyć to trzeba ten ciężar z siebie zdjąć, zdjąć te emocje, powiązać je z konkretnymi sytuacjami, chyba inaczej nie da się tak autentycznie przeszłości domknąć. A do mnie dopiero teraz dochodzą typowo dziecięce emocje, których kiedyś nie mogłam sobie uświadomić: poczucie opuszczenia, poczucie osamotnienia, poczucie winy, poczucie, że nie można mnie kochać taką, jaka jestem naprawdę, ogromny żal z tego powodu i przerażenie, a także złość czy wręcz nienawiść, rozpacz, poczucie, że "zabieram powietrze" mojej mamie (a tu i teraz - innym ludziom), poczucie niezrozumienia, tęsknota za bliskością i ciepłem, poczucie zignorowania, zdrady, poczucie bycia gorszą bo nie miałam ojca, rozpacz, że byłam ewidentną wpadką, która przyczyniła się do rozejścia rodziców, poczucie ogromnej obcości, chęć troski i zaopiekowania, poczucie winy, że istnieję, że mam emocje. Od tego nie da się odciąć "od tak", nie "babrając się" w tym, jak to ujęłaś. Tego się nie da przeskoczyć na rozum i siłą woli, bo rozwój emocjonalny tak nie przebiega. Emocjom trzeba dać czas. Inna sprawa, że kwestię dzieciństwa trzeba przetrawić emocjonalnie, poczuć to wszystko, bo od samego gadania o tym się nie wyzdrowieje, z intelektualnych pogaduszek nie wynika nic. Tak to można do usranej śmierci opowiadać o dzieciństwie, sądząc, że się je przerabia. A propos ciekawy artykuł odpowiadający na Twoje pytanie: http://www.warsztaty-zakroczym.eu/?o-wplywie-dziecinstwa-na-zycie-dorosle,38
  10. New Tenuis, przecież sporo o tym piszę w tym wątku.. A w mózgu mi się nic nie zablokowało. Biorę antydepresanty, brałam chyba wszystkie w max dawkach, różnych zestawieniach, nic nie pomogło. Bo nie w chemii mózgu pies pogrzebany. Ja po prostu czuję się nieprawdziwie sama ze sobą, nie czuję się ważna dla samej siebie, nie czuję, że moje życie jest coś warte, mam poczucie winy jak myślę o swoich potrzebach, emocjach, więc staram się nie dawać im prawa do głosu. W dużej mierze przyczyniła się do tego ostatniego (być może "na dokładkę" do przeszłości) moja ostatnia "terapia", gdzie terapeuta wrzeszczał na mnie lub docinał, że jestem egocentryczna, narcystyczna i egoistyczna, bo mówię i myślę o sobie. Dopiero teraz zaczynam to łączyć z tą terapią i jestem w szoku, jak trudno mi się od tego uwolnić, praktycznie teraz jakakolwiek myśl, że chciałabym coś DLA SIEBIE, że chciałabym dobrze dla siebie, jakąś przyjemność itp. jest nie do wytrzymania... krzyczy mi w głowie "egoizm!"... No ale na dobrą sprawę to się wzięło z dzieciństwa. Nie czułam się ważna i wartościowa taka, jaka jestem i absolutnie nie potrafię tego poczuć teraz, wmówić sobie, etc. Nie wiem, jak mogę walczyć o siebie, od razu mam myśli i poczucie, że to egoistyczne albo nieważne. Bardzo mocno brak mi poczucia bliskości i jakiekolwiek nawet minimalne przejawy niezrozumienia, odrzucenia, kopa, racjonalizowania oraz chłodu powodują we mnie myśli samobójcze, bo trudno mi to wytrzymać.
  11. Nigdy? Czy co jakiś czas masz lepszy dzień w którym czujesz jakiekolwiek pozytywne emocje? Nie. Nie mam lepszych dni ani godzin. Moje pierwsze odczucie po przebudzeniu to sine zmęczenie i zdołowanie, rozpacz, pierwsza myśl to "o boże, znowu. żyję..." i myśl o samobójstwie, a potem myśli, że może jeszcze pomoże to, tamto... Nie mam siły ani ochoty wstać. Codziennie od paru lat łażę w piżamie albo dresie, nie wychodzę z domu, wychodzę tylko w dniu terapii (wtedy też robię zakupy jedzeniowe), mam problemy z umyciem się, bo nie mam sił. Mój pokój to burdel, bo nie chce mi się sprzątać i nie mam sił. Od 5 lat nie byłam na koncercie, imprezie, wakacjach, kinie [tzn. kino było parę razy "z musu" - program oddziału szpitalnego, ale nic nie kojarzyłam..] - bo nawet nie odczuwam relaksu, zainteresowania, nic takiego, żadnej ochoty na to. Nie mam takich dni, że czuję, że bym się spotkała z kimś znajomym albo poszła na spacer albo że mam ochotę na lody albo że fajna miła pogoda, etc. Nie mam czegoś takiego. Słońce powoduje rozpacz. Nie odczuwam pozytywnych emocji, a jeśli już mi puszcza blokada emocjonalna to odczuwam przykre: poczucie winy, opuszczenia, zdrady, gniewu. Ale to rzadko. Kilka razy do roku wsiądę na rower, ale nie dlatego, bo odczuwam ochotę, ale np. bo nie mam inaczej siły dojść do babci. Nie umiem od dawna o czymś powiedzieć "fajne", "miłe", "mam ochotę na...", "lubię"... Nie palę, nie piję, bo nawet do tego mnie nie ciągnie. Do niczego mnie nie ciągnie. Czuję się jak Windows XP. Dzień w dzień. Ja nie czuję się człowiekiem i czasami miałam natrętne myśli albo lekkie urojenia, że nim nie jestem, bo nie czuję. Robot. Zombie. Nie chodzę na spacery wcale, bo nie mam siły. Gazet też nie czytam, bo mnie nic nie interesuje. Nie słucham też muzyki, bo straciłam odczuwanie przyjemności, każdy dźwięk powoduje rozpacz, rozdrażnia lub jest obojętny. Nie mam takich dni, gdzie mogę stwierdzić, że ta piosenka jest miła dla ucha. Czasem smakuje mi coś, np. truskawki z jogurtem, jestem w stanie napisać "mniam", ale nie jest to czysta przyjemność - ona jest zawsze nałożona na rozpacz. A jakie znaczenie ma dla Ciebie i twojego leczenia to, co ja mam..? -- 29 cze 2011, 16:45 -- Ach, ale zapomniałam powiedzieć, że w tym roku tuż po szpitalu miałam taki ok. dwutygodniowy okres huśtawki emocjonalnej, w którym zdarzyło mi się kilka godzin każdego dnia, że miałam ochotę na coś, że coś mi sprawiało przyjemność, odczuwałam chęć na coś. Np. aby pójść do Empika i przejrzeć gazetę - było to dla mnie NIESAMOWITE, że poczułam ochotę na to i miałam siły tam iść! Albo że poczułam, że chcę sobie na kolację zrobić cukinię z warzywami i zjadłam ze smakiem - to też NIEZWYKŁE. Albo że mam ochotę na naukę francuskiego i sprawiało mi przyjemność uczenie się i wymawianie słówek. No i czułam też coś w rodzaju, że dobrze się czuję w tym, co ubrałam na siebie. Co jeszcze... miałam chęć wyjść do ludzi, pogadać z nimi. Czyli takie zwykłe rzeczy dla zdrowego. Dla mnie to było coś fantastycznego - taka PO PROSTU ochota na coś i brak rozpaczy. Kilka-kilkanaście godzin w ciągu sześciu lat...
  12. No więc jak nie masz objawów psychotycznych = nie masz psychozy, schizofrenii. Z pewnością masz kilka cech histrionicznej. Tak, jak Cię czytam. Ale nie w tym sensie, że udajesz cierpienie, ja Cię o to absolutnie nie podejrzewam, ale w tym sensie, że Ty bardzo na siebie tutaj wracasz uwagę, piszesz długaśne posty, nakręcasz się w tych swoich objawach, rozpisujesz o cierpieniu, wręcz budujesz atmosferę tragizmu - bo to fakt, że Twoja sytuacja jest tragiczna -TAK, JAK WIĘKSZOŚCI Z NAS TUTAJ - ALE chodzi o to, że można o swoim cierpieniu na różny sposób pisać i w różnym celu, niektórzy się izolują, innymtrudno im się podzielić swoim bólem, a ty piszesz w taki melodramatyczny SPOSÓB. W histrioniczny sposób. Dużo, kwieciście, dramatycznie. Można cierpieć okrutnie, a na różny sposób to wyrażać. Ty zwracasz na siebie uwagę takimi długimi postami i rozwałkowywaniem cały czas tego samego, w sposób dramatyczny - typowy dla histrioników. Usłyszałaś dosłownie "Pani UDAJE"? A skąd Ty możesz wiedzieć, czy czuję o wiele więcej od Ciebie?? Bo siebie uważasz za najbardziej nieczującą i cierpiącą w RP? (tj. kiedyś pisałaś) Ja jestem BARDZO oderwana od emocji i zlodowaciała, pozytywnych emocji nie odczuwam WCALE, przyjemności ZERO, czuję się wręcz (a raczej myślę) robotem i w swoim egocentryzmie też czasem uważam, że nikt, nawet Ty nie jesteś oderwana od emocji tak bardzo jak JA. Zobacz, jakie bzdurne jest to porównywanie! Nie wiesz, co mi w głowie siedzi. Nie wiesz, jakie mam stany. Nie wiesz.
  13. No to dziwne, że Cię ze względu na to nie chcieli przyjąć, przecież to jedno z Z.O.... A w wypisie z 7f masz właśnie schizotypowe? Powiem Ci, że ja w DUŻEJ mierze przejawiam objawy zaburzenia schizoidalnego, ale...CO Z TEGO? Nie diagnozę mam leczyć, tylko siebie. A jaka Cię bardziej przekonuje? Schizofrenia? Osoba w psychozie nie powie o sobie, że jest chora i że podejrzewa schizofrenię, nie ma takich obaw, jak Ty. Poza tym jednak podstawowe objawy schizofrenii to omamy i urojenia, brak krytycyzmu oraz społeczne wycofanie (a Ty jednak pracujesz), objawy negatywne (depresja, chłód emocjonalny) to tylko dodatek. Pomijając już to, że schizofrenia i psychotyczne objawy niekoniecznie są zdeterminowane przez geny itd. Coraz bardziej odchodzi się od medycznego, biologicznego modelu zaburzeń. No, oczywiście zależy kto. Neuroprzekaźniku zawsze szaleją, czy to u zdrowych, czy to u chorych.
  14. naranja

    zadajesz pytanie

    Skłonność do oceniania, wydawania kategorycznych sądów, umniejszanie, chamstwo, niedotrzymywanie obietnic, pouczanie, nietolerancja, brak higieny, panoszenie się. Oj, dużo rzeczy mnie denerwuje... Może za dużo... A Ciebie?
  15. Widocznie wiesz lepiej od rozchwytywanej terapeutki z ileś tam dziesiętnym stażem Nie. Nie wiem lepiej. Niezależnie od niej napisałam, co zaobserwowałam z Twoich wypowiedzi i tyle. Z tego, co piszesz i jak piszesz, to widać, że masz problemy osobowościowe. Ty nie widzisz tego naprawdę..? I co Ci mówili na 7f? Że nie zaburzenia osobowości? To jakim cudem Cię tam przyjęli?
  16. Czy ty czytasz mnie uważnie..? Przecież Ci napisałam: Poza tym niezależnie od tego, czy przyczyny są psychologiczne czy biologiczne to użalanie się nad sobie i skupienie na objawach nie pomoże Ci w pozbyciu się go. Z tego, co piszesz o sobie i jak piszesz to ja widzę spore...
  17. Proszę bardzo, moja rada: przestań się nad sobą użalać, nakręcać i skupiać na objawach, pisać w kółko o tym samym, bo w ten sposób nie masz szans na zakończenie tego cierpienia. Po co Ci takie życie? Zacznij w końcu poruszać na terapii inne tematy niż pustka, cierpienie, nawet, jeśli na razie nie budzi to emocji, mów o swojej rodzinie, cokolwiek. Poszukaj takiego terapeuty przed którym będziesz chciała się otworzyć. Albo inaczej: wypróbuj najpierw wszystkie możliwe leki i metody biologiczne, aby stwierdzić czy pomagają, a jak nie pomagają to już będziesz miała pewność, że to nie w biologii pies pogrzebany. Ale nie użalaj się BO TO NIC NIE DAJE.
  18. do mnie też się nie odzywa. może to stres przed 7f? Bingo. Chociaż nie wiem, czy nazwać to stresem - raczej mocnym przybiciem. Mam WIELE obaw. Druga rzecz to taka, że nie idzie mi terapia z obecną terapeutką, choć zapowiadało się nieźle I bardzo mocno opadłam z sił i nadziei... Jestem BARDZO zmęczona. Oddychaniem, byciem. mimo antydepresantów. Wczoraj trzymałam w ręku garść Ketonalu, ale stwierdziłam, że to nie jest rozwiązanie - mogę przeżyć i rozwalić sobie wątrobę, nerki, a po co mi dodatkowe cierpienie? I tak samo - skacząc pod pociąg mogę tylko uciąć sobie nogi (słyszałam o takim przypadku), skacząc z wieżowca połamać kręgosłup (też słyszałam), powieszenie też może się skończyć "tylko" złamaniem karku (słyszałam), a śmierć głodowa to duży hardcore. Tak więc chyba na razie jestem skazana na życie Poza tym pomyliły mi się daty w kalendarzu i myślałam, że na 7f idę dopiero za 3 tygodnie, a to już za 12 dni!!! Kite, przepraszam, że nie odpisałam. Nie umiem zebrać myśli, przemyśleć tego, co napisałaś. Nie miałam sił.
  19. Morgainne, to brzmi optymistycznie Zwłaszcza, że właśnie przeżywam coś w rodzaju mocnego przybicia wizją 7f. Boję się bardzo niezrozumienia, kopania, powierzchownego potraktowania, resocjalizacji, racjonalizowania, usilnego stawiania do pionu i... dużo innych obaw, za dużo by wyliczać Dodatkowym obciążeniem dla mnie jest to, że mam mocną deprechę, nie mam sił się umyć, zjeść, więc nie wiem, jak dam radę i jak się zintegruję z innymi. A spotkamy się za 2 tygodnie! Bo dostałam się. -- 29 cze 2011, 15:33 -- Właśnie się natknęłam na taką opinię o 7f: "Byłem w ostatnim czasie na terapii w Krakowie.Terapia psychoanalityczna więc wiadomo o co chodzi.Nie jest to pozytywna terapia.Lekarze nie akcentują pozytywnej strony człowieka."
  20. Ojej, widzę, że masz bardzo stereotypowy pogląd na terapię - "ciepła rozmowy, życzliwość", ech... Dobra terapia to nie jest głaskanie po główce. (ani kopanie - z drugiej strony) To nie jest kwestia Twojej wiary. Wyleczenie dzięki terapii to nie cud, a efekt ciężkiej pracy nad sobą, z pomocą drugiej osoby. Ja znam wyleczone osoby. P.S. Wiara w Boga nie skoryguje zaburzeń osobowości i nie rozwiąże konfliktów wewnętrznych będących u podłoża nerwic, etc. Więc nie leczy. Tak samo, jak leki i farmakologia - one nie leczą przyczyn tylko zaleczają objawy. -- 27 cze 2011, 09:06 -- Zgadzam się. To bardzo niebezpiecznie zaufać komuś a priori i bezkrytycznie.
  21. Ma obowiązek Ci wydać kartę leczenia. Fochy i humory niech sobie schowa do kieszeni. -- 26 cze 2011, 18:46 -- Po czwartej. Tzn. NA czwartej się dowiadujesz, czy Cię przyjmują czy nie. Nie wcześniej. Ale równie dobrze już na pierwszej mogą Ci podziękować. Szanse zależą od motywacji, a nie długości leczenia. Co do dokumentacji - dasz tyle, ile masz.
  22. O ile ktoś jest wierzący... Ale Bogu to ja bym nie ufała - jeśli istnieje to jest to wyjątkowy ignorant, sadysta i bardzo nieodpowiedzialna istota. Już wolę terapeucie zaufać, na pewno mniej ma grzechów na sumieniu niż Bóg. Ale to nie jest kwestia Twojej wiary, terapia to nie religia. Jest sporo osób, które poprzez samą tylko terapię zmieniły się radykalnie i wyzdrowiały - nie uzyskały tylko wsparcia, ale wyzdrowiały. Widać, że nie jesteś w temacie... Uprzedziłaś się po prostu, wyciągając wnioski z jednego swojego doświadczenia. Ja terapeutów już przerobiłam kilku i zgodzę się, że zdarzają się szarlatani i osoby, które mimo certyfikatu nie powinny pracować w tym zawodzie, bo wręcz szkodzą. Ale nie zmienia to faktu, że istnieje garstka terapeutów z powołania, którzy mogą człowieka wyciągnąć z ciężkich stanów.
  23. A dziwisz się, że Twój brat sobie tak dobrze radzi? Przecież to Ty miałaś na głowie jego i matkę, to Ty się nimi opiekowałaś, zamiast zająć się sobą i mieć uwagę dla swoich emocji, więc brat miał po pierwsze Twoją opiekę, a po drugie nie zajmował się matką, tak, jak robiłaś to Ty. To Ty wyrzekłaś się siebie, aby to oni mieli lepiej. Więc nie dziwne, że jemu jest dobrze, a teraz Ty masz problemy i w końcu opadłaś z sił... Nie dziwne, skoro zajmowałaś się nastrojami innych i zarazem energia szła na tłumienie własnych emocji... I jeszcze jak oni śmią się teraz Ciebie czepiać? Bezczelne. Teraz jest czas dla Ciebie - jeśli oni tego nie rozumieją, to chociaż Ty się postaraj
  24. Połóż na nie odrobinę masła przykryj talerzem i do mikrofali na parę minut, dobre wychodzą. Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się miło po tej uwadze Może dlatego, że nie zbagatelizowałeś mojego problemu ("Oj, nie przesadzaj, piszesz na kompie to możesz wrzucić pierogi do garnka"), nie dostałam też kopniaka ("Dupa w troki i rób ten obiad, nie użalaj się nad sobą, nie folguj sobie"), ale z drugiej strony nie zostałam pogłaskana jak biedna ofiara ("Ojej, jaka biedna jesteś, pierogów nie masz siły ugotować...").
×