Skocz do zawartości
Nerwica.com

naranja

Użytkownik
  • Postów

    769
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez naranja

  1. Kite, to raczej dotyczy całej procedury przyjęcia: w sensie najpierw czekanie na pierwszą konsultację - zazwyczaj dostaje się termin za pół roku (tyle, że ten czas można znacznie skrócić dzwoniąc i dopytując się o wolny wcześniejszy termin). No a potem przechodzenie kolejnych rozmów parę tygodni trwa. A jak się przejdzie wszystkie 4 konsultacje i Cię zakwalifikują to się czeka ze 2-3 tygodnie na przyjęcie. Tyle przynajmniej czekały wszystko osoby, o których czytałam: krótko. Kiedyś grupy były zamknięte, a teraz sporo osób wypada z leczenia i miejsca się zwalniają. Ale z drugiej strony naprawdę wielkie tłumy starają się o przyjęcie... Ty w końcu się zapisałaś tam czy nie?
  2. Pytanie, kto jest z tego powodu autentycznie szczęśliwy? Liczba osób z depresjami i coraz bardziej "nowoczesnymi" uzależnieniami rośnie w zastraszającym tempie. Być może jak ludzie tabunami zaczną lądować w psychiatrykach lub stracić siły żeby wstać do pracy to w końcu pęknie ta bańka absurdu. Bo deptanie ludzkiej natury na dłuższą metę nie obywa się bez konsekwencji. Jeszcze trochę i większość osób oszaleje w powodu psychicznej alienacji i może wtedy będzie jakiś przełom
  3. To ja nie z oddziałową. No cóż, pozostaje mi czekać kilka dni i się okaże. Ale oni pewnie przydzielają do poszczególnych osób kogo innego, bo cały czas ta sama osoba pewnie by się zamęczyła
  4. Znam to, rzecz jasna. Ktoś mnie zranił to dokopuję... sobie!, jaka to ja jestem "naiwna, głupia, zła, beznadziejna, nieostrożna, idiotka - bo widocznie zasłużyłam na to", nie?, no i spirala się nakręca, dół coraz głębszy itd. Wiesz, co kiedyś ktoś mi powiedział? "Naiwna? Posłuchaj. Ty jesteś młoda i masz wiarę w ludzi - a tu taki zawód Cię spotyka ze strony tych, w których masz wiarę! Ty traktowałaś słowa tej osoby na poważnie - a ona Cie okłamała, oszukała. I kto tu jest nie fair wobec kogo? Co, masz z góry zakładać, że wszyscy Cię oszukają i mieć jak najgorsze zdanie o ludziach? To byłaby paranoja, jakaś ufność musi być, a to, że ktoś nią pomiata to jak najgorzej świadczy O NIM. Ja czasem mam jeszcze żal do siebie, że "dałam się" oszukać itd., ale już nie złość, bo coraz częściej mam to mocne poczucie, że to ktoś się zachował wobec mnie nie w porządku, a nie na odwrót. Nie mam siebie za co nienawidzić. Najwyżej staram się być na przyszłość nieco bardziej ostrożna i tyle". Nie musi. Chodzi o to, abyś Ty była w porządku wobec samej siebie i swoich wartości. Mieć to poczucie, że działasz w zgodzie ze sobą. A to, że inni tym sobie tyłek podcierają - jest PRZYKRE, owszem, ale to o nich świadczy. Chyba zdrowe jest w tym momencie głębokie rozczarowanie, ale nie autoagresja... Bo pewnie masz myślenie jak ja, że "skoro mnie oszukał to widocznie jestem kretynką, że się dałam...", "skoro ktoś nie docenił tego, że jestem fair, to widocznie znaczy, że jest to gówno warte = ja jestem gówno warta...". A jest warte - dla siebie samej. Aby sobie móc patrzeć śmiało w lustro, mieć dobre zdanie o samej sobie i nastrój dobry. No i masz te parę osób, które na pewno to w Tobie doceniają :) To może być ciągnący się od dzieciństwa schemat: "skoro mama/tata mnie tak traktował to widocznie byłam taka zła, że na to zasługiwałam...więc nie dam sobie prawa do szczęścia, radości, a zarazem będę ciągle mieć poczucie - iluzję, że ta osoba mnie jakoś tam kocha, więc wezmę całą winę na siebie, lub chociaż część, stanę się męczennicą po to, aby wybielić tego, kto krzywdzi - bo bez niej przecież zginę...". I to się przenosi na relacje tu i teraz z innymi ludźmi, i dlatego sobie "nie umiesz" dać aprobaty, bo musiałabyś jej odjąć tej drugiej osobie. Ale może się mylę Za co? Pamiętaj, że karanie siebie to de facto obrona tych, którzy nas ranią. Z tym trzeba skończyć. Łatwo się mówi, ale... wiesz co, mi się czasem udaje (choć stanowczo za rzadko). Dokładnie! Bo te kontakty się wtedy o wiele bardziej docenia :) Głębiej się można ucieszyć, że ktoś pomoże, że jest ktoś, z kim można szczerze pogadać, takie wartości bardzo nabierają na mocy, silniej się je odczuwa, bo to taki LUXUS A widzisz. No to wystarczy Ci życzyć miłej podróży :) Ale się rozpisałam Dobranoc.
  5. Tego, co czujesz Ty, to nikt nie poczuje, ponieważ nie jest Tobą i to nie jemu się "to" działo. A nawet jeśli ma podobne przejścia, to i tak pewnie inaczej to odczuwa, po swojemu. (I to nie o to chodzi w empatii moim zdaniem). Ale może poczuć coś w rodzaju szczerego solidaryzowania się z Tobą. I złości na Twojego krzywdziciela. Współ-bycia przy Tobie, gdy cierpisz - tak po ludzku. Bez oceniania ciebie i usprawiedliwiania krzywdziciela. Samo użalanie się nad kimś faktycznie nic nie wnosi. Jakaś głupia baba to pewnie była. Taka empatyczna postawa (szczerze empatyczna) powinna być tylko (i aż) bazą do tego, aby pomóc Ci w tym, co sobie sama robisz tu i teraz, pomóc Ci zmienić skutki tej traumy - katujesz swoje ciało, traktujesz siebie tak, jak ojciec Ciebie. Krótko mówiąc, tym zachowaniem ciągle bronisz go po części, a ranisz siebie. Terapeutka powinna Ci pomóc w tym, abyś przestała w końcu część wściekłości i pogardy z niego przerzucać na siebie i tym samym odzyskała szacunek do siebie samej i poczucie godności. To na tym polega pomoc, a nie na samym głaskaniu dla głaskania. Życzę Ci, abyś znalazła kogoś takiego, kto w końcu pomoże (jeśli chcesz tego). Też szukam takiej pomocy, obecnie na 7f... i też mam swój masakryczny ból, choć inny niż Twój. Kurde, Kate, trzymaj się. Idę spać. Ps - A czytałaś A.Miller?
  6. Czaję. Też nie wiem, jak z tego wyjść (tak w praktyce). Jak myślisz, co konkretnie byłoby tym wyjściem??? Tzn. nie chodzi mi, że zmiana, terapia, ale tak konkretnie... Ja już sama nie wiem. Wiesz co dla mnie jest najgorsze ostatnio? Że mimo to, że to ja jestem zaburzona (a jestem - mam problem z emocjami spory, lekko mówiąc) - to mam poczucie, że w relacjach z ludźmi zachowuję się całkiem fair, w każdym razie od dłuższego czasu, a to Ci zdrowi wobec mnie nie w porządku. Ja nikogo nie oszukuję, staram się nie oceniać, potrafię przeprosić, gdy nawalę. A to ja mam depresję itd. Ze strony tych tzw. zdrowych spotyka mnie zapomnienie, zbagatelizowanie, wyśmianie, zlekceważenie, nieakceptowanie takiej, jaką jestem (w sensie jak czuję np. smutek to każą się uśmiechać - nosz kur.wa), etc. Aha, i okłamanie mnie przez kogoś też mnie ostatnio spotkało. Myślę, co jest rozwiązaniem?? Może ograniczyć grono znajomych do takich, którzy szanują. Mogą to być tylko 2-3 osoby, ale w porządku, zamiast 100 grona tzw."fajnych", którzy naprawdę to mają w dupie i zlewają?? A z innymi ludźmi, z którymi się musi być (ludzie z roku, z pracy) ułożyć tak stosunki, aby przynajmniej reagować, gdy krzywdzą i nauczyć się nie dowalać przez to sobie?? Jak myślisz, dlaczego tak jest, że jak ktoś nas oszuka, krzywdzi, zrani to nie przestajemy na silnej złości na nich, tylko część agresji wyładowujemy na sobie??? To chyba jest to wyjście ze śmietnika. PRZESTAĆ wyżywać się na sobie, gdy to ktoś krzywdzi nas - bo niby za co mamy siebie nienawidzić? A przyjaciela i świadomą istotę, jak to ujmujesz, to można mieć jednego lub dwóch i dbać o te więzi i na nich się skoncentrować. A przecież, z tego, co czytam, masz chociażby przyjaźń Korby. Potrafiłabyś przestać się spotykać z tymi znajomymi, przy których "musisz" się męczyć i uśmiechać, udawać, itd? Ciesz się, że masz kumpla, który może Cię zawieźć na 7f. To BARDZO DUŻO. Ja nie mam ani jednej takiej osoby, której by się chciało zawieźć mnie albo by miała czas. Na nikogo z rodziny liczyć nie mogłam. A też mam daleko, choć nie aż tak, jak Ty (Sopot to chyba tylko Hel by pobił
  7. Shadowmere, piszesz o swoim ojcu często "Tatuś" (tak miło, przyjaźnie), a nóż do brzucha wkładasz sobie Dlaczego? Przecież to on Twoje cierpienie i próby szukania ratunku dla siebie nazwał "fanaberiami". To jest bezczelne i lekceważące z jego strony. Już pomijając to, że Twoje zaburzenia zapewne nie wzięły się z powietrza, a on zamiast się czuć odpowiedzialny to jeszcze Cię, swoją córkę, bagatelizuje. Dlaczego więc jesteś agresywna wobec siebie, skoro to nie Ty przewiniłaś?
  8. ja tej empatii u lekarzy wręcz nienawidzę. wystarczy powiedzieć że mnie stary bzykał a już im się brwi zbiegają i mina na kota ze shreka A z jaką reakcją ze strony terapeuty chciałabyś się spotkać, gdy mówisz o tym? Czego byś oczekiwała? Jeżeli nie mieliby czuć i okazywać wobec Ciebie empatii - to co? Serio pytam. To, co napisałaś, dla mnie jest WSTRZĄSAJĄCE. Poczułam autentyczne oburzenie i gniew na Twojego starego (mam opory, by tu użyć słowa Twój "ojciec", bo nie zasłużył), a wobec Ciebie ogromną chęć powiedzenia, że potwornie Ci współczuję, że Cię to spotkało. To współczuję oznacza, że jak o tym napisałaś, to automatycznie i szczerze zaczęłam myśleć, jak wielka rana to musi być, jakie straszne piekło, i poczułam ukłucie w sercu... Szczerze. Nie widziałam się w lustrze, jak to poczułam, ale moja mina byłaby taka gniewno-zrozpaczona-przerażona. Wkurw [czy takie słowa są dozwolone na forum?], że to Cię spotkało od kogoś, kto miał Ci dać szacunek i poczucie bezpieczeństwa. Słowa "litość" i litości (kogoś wobec mnie) także nie znoszę, bo kojarzy mi się z pogardą i postawą wyższościową. A ponadto mi się kojarzy (ale to już chore skojarzenie) z sadystą, który robi mi łaskę. Natomiast empatię rozumiem jako okazanie tego, że ktoś szczerze staje po mojej stronie, po stronie mojego cierpienia i że solidaryzuje się wobec moich oprawców, że autentycznie czuje żal z powodu tego, co mi się przytrafiło. O ile czuję, że ta empatia jest szczera, a nie udawana (taka poza terapeuty) - bo to się wyczuwa na kilometr i jest to coś strasznego. Nie wiem, może to masz na myśli? Za taką sztuczną empatię to i ja dziękuję.
  9. Eee, no to jak tak to już masz ten oddział jak w banku :) Chyba możesz iść się pakować powoli. A życiorys miałaś z tą samą kobietą, co ostatnią rozmowę? Czy na życiorysie też już się czułaś namawiana na oddział? Bo u mnie (na życiorysie) to tak sucho: pozadawane pytania, poopowiadałam o sobie i do widzenia. Bez wyrażania empatii, czy mówienia, że oddział to szansa dla mnie. Nic z tych rzeczy Ciekawe, jak będzie za 3. razem.
  10. Mam tak samo... Właściwie tylko raz mi się zdarzyło przeżywać, jak o sobie opowiadałam. Zdarzyło się to wtedy, gdy nabrałam dużego zaufania do osoby, która mnie słuchała. I wtedy jakoś tak spontanicznie otworzyłam się z emocjami. A to dlatego, bo swoją postawą "zasłużyła" sobie na to zaufanie. W ciągu moich przygód z psychiatrami i terapeutami zdarzyła się tylko JEDNA taka osoba, niestety nie miałam możliwości terapii z nią, bo jej nie prowadziła
  11. W moim przypadku próby zamieniania impulsów autodestrukcyjnych w np. sport (bieganie, przysiady) są nieskuteczne. Bo tu nie chodzi o niwelowanie napięcia i agresji. Cięcie się jako samokaranie daje jakieś (chore, bo chore, ale jednak...) poczucie bezpieczeństwa i "mocy": to ja sama jestem katem wobec siebie, ja sama zadaję sobie rany, jestem losem dla samej siebie. I taka próba udowodnienia sobie (i innym - w głowie, albo w realu): "Zobaczcie. Ja się nie boję zranienia! Tak właściwe to ja lubię ból i rany - także możecie mi... Także nie myślcie sobie, że mnie pogrążycie dowalając mi...". Ból kontrolowany. Parę z Was napisało, że jak sobie samemu zadać ból to jest ok, a inne skaleczenia (takie niezależne ode mnie) bolą. Miałam tak samo, bo mechanizm jest logiczny: jak ja mam kontrolę, poczucie sprawstwa, "mocy" - to jest ok (właśnie o to mi chodzi - o przywrócenie poczucia, że to ja mam kontrolę nad zranieniami - wtedy, gdy jakaś osoba mnie zawodzi... No nic, ona mnie zraniła, na to nie mam wpływu, ale za to mam wpływ na to, że ja mogę ranić, siebie... Moim zdaniem ulga po pocięciu się to nie tylko ulga spowodowana upustem emocji i napięcia, ale tym, że mam kontrolę... JA... zabijam w sobie poczucie bezradności - temu służy cięcie...
  12. Ja w końcu dostałam lek zwiększający łaknienie oraz przyrost masy ciała, bo inaczej bym umarła (byłam z tego powodu w szpitalu z b.niską wagą), a do czasu jego działania benzodiazepiny. Ten lek to Mirtor. Podobnie do niego działa też Depakine. Albo z innej bajki: Peritol (nie brałam). Do czasu aż lek zaczął działać jadłam na przymus, na siłę, w płaczu i załamkach. Ja byłam już w takim stanie, że zwracałam samoistnie nawet wodę... Teraz łaknienie wróciło, choć ścisk żołądka nadal czasem jest.
  13. A przed czym chcesz uciec tak konkretnie, Korba? Byłam dziś znów. Jak dla mnie rutynowa rozmowa. Zaczynam się zastanawiać, czy ja jestem już tak zmęczona, czy tak odporna, czy tak zdołowana, a może tak zdeterminowana, żeby pozbyć się tego gówna, że na serio obie rozmowy nie były dla mnie szczególne trudne czy demotywujące... Ale zaczynam się martwić, że to chyba niekoniecznie dobrze - może to jakieś zahamowanie emocji czy coś... Moim zdaniem lepiej, jak coś w rozmowach z psychologiem wywołuje łezki, albo lekki gniew, a nie taka "znieczulica" (a może to tylko pozory? nie wiem)... No i nie mam ZIELONEGO pojęcia, jak "wypadam" na tych konsultacjach, żadnej intuicji, czy mnie przyjmą czy raczej nie. Chyba bardziej myślę, że nie, bo jakoś nie bucham przy nich entuzjazmem do terapii na tych spotkaniach Zresztą nawet sporo ludzi zmotywowanych i tak odrzucą, bo miejsc jest tylko 30, a codziennie się stara kilka o przyjęcie... Aha, w moim wypadku psycholog nie rozmawiała ze mną tj. z Tobą - nie było nic o tym, że terapia jest trudna, że czasem ciężko wytrzymać i czy jestem gotowa zmierzyć się z tym. Nie musiałam także pokazywać blizn. Zero jakiegoś "zniechęcania" czy konfrontacji. Zaczynam myśleć, że już na początku machnęli na mnie ręką, wiedzą, że i tak mnie nie przyjmą, więc się nie silą nawet na zniechęcanie czy badanie mojej motywacji. O, ta opcja do mnie najbardziej przemawia Tylko po co by zapraszali dalej? Nic mi się nie klei... Powodzenia jutro!
  14. Mnie na tym oddziale najbardziej zaintrygowało pewne dziwne pomieszczenie, bez okien, które przypominało jakąś klatkę, mała powierzchnia, kiepskie żółtawe oświetlenie, półmrok, skojarzyło mi się z boksem do przesłuchiwania więźniów w kiciu. Okazało się, że to winda
  15. ...Ostatnio olśniło mnie, że każde moje cięcie czy inne dowalenie sobie, czyli agresja na siebie, to ochrona tej osoby, która mnie kiedyś raniła. Jako dziecko musiałam całą złość przerzucać na siebie, aby tylko nie poczuć i nie pomyśleć, że ta osoba, od której zależy całe moje istnienie, jest agresorem. Więc winę musiałam brać na siebie - to ja jestem zła, niedobra, niegodna miłości, skoro ona, nawet ona, mnie tak traktuje... I każdy przejaw mojej autoagresji w dorosłości to, cholera, echa tamtej relacji. I, ku..wa, coraz bardziej oburza mnie to. Dlaczego ja mam walić w samą siebie, a nie w "oprawcę"? Tylko po to, aby ciągle mieć iluzję, że ona mnie kocha/kochała..? Ta "ona" z głowy, już w tym momencie... (choć nie tylko). Ten kat w głowie, który się pojawia tuż przez sięgnięciem po żyletkę to z grubsza rzecz biorąc ta osoba, jej słowa lub zachowanie pełne pogardy lub agresji w stosunku do mnie, albo moje myślenie atakowanego dziecka "to ja jestem taka beznadziejna, zła, widocznie zasługuję na takie traktowanie, na karę, nienawidzę siebie (nie ją...)...". Kozioł ofiarny. Jako mała dziewczynka musiałam to robić, aby przetrwać, a teraz w dorosłości to jest bezużyteczne męczennictwo na dobrą sprawę... Oszukuję się, że odporność na ból wzmacnia psychicznie, że im głębiej i mocniej tym staję się silniejsza - ale przecież siła nie tkwi w uodparnianiu się na ból i uczucia, tak robię z siebie nieżywy manekin, który coraz mniej czuje, a ty samym coraz bardziej nie wie, kim jest, rozmyta osobowość... Nie wiem, hmmm, może macie podobne odczucia...?
  16. Uuu... przestraszyłaś mnie troszkę. Gorzej - w jakim sensie? Jakieś nieprzyjemne pytania, teksty z grubej rury? Dzisiaj w sumie usłyszałam parę w zamyśle "niewygodnych" stwierdzeń, ale łagodnym i spokojnym tonem wypowiedziane. I nie wyprowadziło mnie to z równowagi wcale. Ciekawe, czy jutro równie dobrze sobie poradzę, bo napięcie narasta, muszę przyznać... Być może... Mnie dzisiaj wzięli z zaskoczenia: "Następna konsultacja... JUTRO Pani może?" Nie wiem, czy odebrali to na plus czy minus, czy neutralnie, ale się ucieszyłam. Bo mi to na rękę. Wolę mieć to wszystko za sobą, im szybciej tym lepiej (niezależnie od decyzji). Chyba, że następną konsultację dadzą mi z kolei w okolicach bożego narodzenia Tfu tfu. Dziękuję i wzajemnie. Widzę, że chętnych jest od groma - dzisiaj na tę samą godzinę (co ja) były aż 3 osoby! P.s. Przeglądałam Twojego bloga. Ta "Pani Tyczka" to P.ordynator. Faktycznie wysoka.
  17. Cześć :) Jestem tu pierwszy raz (przywitałam się w wątku powitalnym). Obecnie tj. niektórzy z Was jestem w trakcie kwalifikacji na 7f. Jestem już po pierwszej rozmowie, której się pot-wor-nie bałam, po tym, jak naczytałam wiele - że te rozmowy są ostre, brutalne, dobijające, etc., więc spodziewałam się najgorszego, a szczerze powiedziawszy dla mnie ta konsultacja była relaksem w porównaniu z moimi wcześniejszymi kontaktami z lekarzami. Spokojna, niefrustrująca rozmowa jak każda inna... Może mieli lepszy dzień? Jutro mnie czeka etap II, życiorys... tego się boję... Pozdrawiam :)
  18. Witam wszystkich forumowiczów, to mój pierwszy wpis na forum. Parę słów o sobie? Jestem kobietą, dwudziestokilkuletnią, mam "problemy osobowościowe", leczę się od kilku lat, mam za sobą kilka nieudanych psychoterapii, ale ciągle walczę o siebie, choć jest mi bardzo trudno i mam silne załamki... Obecnie staram się o przyjęcie na oddział 7f. Co jeszcze... Nie należę raczej do osób użalających się nad sobą (choć i takie dni się zdarzają...), analizujących swoje objawy i schizki, raczej staram się koncentrować na przyczynach trudności w byciu z ludźmi i z samą sobą, nie próbuję (już) układać sobie życia z "chorobą", tylko staram się (na razie z kiepskim skutkiem, choć pewne postępy są..) kombinować, jak z tego wyjść... Witajcie :)
×